Za oknem świeciło słońce; blade, stęsknione za wzlatującym ku niemu ptactwem, za wzbijającą się ku chmurom zieloną roślinnością. Słońce zimowe, przykryte jakby całunem wstydu, uniżające się przed szorstkim, nieprzyjemnym mrozem. Świeciło zupełnie jak wtedy — dwadzieścia lat temu w styczniu, gdy drewniane ławki pokrywał szron, a śnieg monotonnie opadał na skostniałą ziemię i wyścielał ją niczym ciężka, chłodna pościel babcine łoże. Teraz śniegu nie było, tylko wilgoć, wszędzie wilgoć, i gęste, mleczne mgły.
Podwórko było smutne, zabiedzone. Natura zamarła w oczekiwaniu na czyjś powrót, który miał nigdy nie nastąpić. Książka w miękkiej okładce leżała zapomniana na stoliku, czekała, aż ktoś jej dotknie; aż ciepło ludzkich palców w zetknięciu z kartkami przemieni się w życie i obudzi bohaterów, papierowe drzewa, puste domy. Czekała, leżąc nieruchomo obok kubka z parującą herbatą — równie zapomnianą — i albumu. A ja, skulona, zawinięta w koc, drżałam z zimna (z tęsknoty), próbując z całych sił wtopić się w wytarty fotel. Zdaje się, że po tylu latach wciąż pachniał babcią.
Album, otwarty na jednej ze stron, obnażał ludzkie życie. Wypełniony chwilami, urwanymi kadrami, zaskoczonymi uśmiechami i oczami pociemniałymi od doświadczeń pokazywał prawdę przyłapaną znienacka, trochę fałszu i płaskość emocji oślepionych fleszem.
Nie należał do mnie, choć przez prawie dwie dekady przysypiał na dnie mojej komody pod babcinymi szlafrokami. Jego prawdziwa właścicielka — właścicielka tych zawstydzonych spojrzeń, zbywających machnięć ręką na fotografa — spoczywała na cmentarzu przy ulicy Wilczyckiej w Kiełczowie. Teraz — w zimnej, twardej ziemi, przez co moją głowę zaprzątały myśli, pytania. Czy czasem tam nie marznie? Nie doskwiera jej samotność? Ma z kim porozmawiać?
Tego dnia zatęskniłam tak, jak tęskni się tylko za umarłymi. Być może właśnie z powodu palącej serce tęsknoty przeniosłam się tam — z powrotem w dwutysięczny rok, do pachnącej jabłkami i cynamonem kuchni, do babci Jagódki i jej lekkiego, beztroskiego podśpiewywania, opierającego się upływowi czasu.
Babcia, przyodziana w swój ulubiony kwiecisty fartuch, z białymi od mąki dłońmi, stała tyłem do mnie — nieświadoma niczyjej obecności, nieświadoma tego, że miała już siedemdziesiąt lat i niecały rok życia. Nieświadoma i szczęśliwa, a może szczęśliwa, bo nieświadoma.
— Co robisz? — spytałam, choć doskonale wiedziałam, że między palcami ma surowe ciasto.
Nie odpowiedziała. Podeszłam bliżej i położyłam jej dłoń na ramieniu.
— Babciu? — odezwałam się ponownie, głośniej — Pomóc Ci?
— Pomożesz, jak nie będziesz przeszkadzać.
I kuchnię znów wypełniło ciepłe, melodyjne nucenie.
Usiadłam na drewnianym taborecie obok kosza pełnego startych jabłek z cynamonem. Zanurzyłam palec w żółtawej papce, po czym włożyłam go do ust.
— Coś Ci opowiem — odezwała się babcia. Twarz rozjaśnił jej pobłażliwy, zmęczony uśmiech — Nie podjadaj. Idź do pokoju i zaczekaj na mnie.
Zerknąwszy ostatni raz na starte jabłka, zrobiłam, co mi kazała; usiadłam w saloniku, w tym samym wielkim fotelu, choć dwadzieścia lat temu mniej wytartym, mniej babcinym.
Nie minął kwadrans i babcia Jagódka dołączyła do mnie; dłonie już miała czyste, lecz wciąż blade, a fartuch zdjęła i odwiesiła tam, gdzie zawsze; na drzwiach prowadzących na taras. Niosła coś pod pachą.
— Zobacz.
Na stoliku położyła skórzany album, z jednej strony przepleciony żółtym sznurkiem. Okładka była chłodna i szorstka, nieprzyjemna.
— Co to jest?
Spojrzała na mnie tak, jak patrzy się tylko na dzieci i dorosłych, którzy się jak dzieci zachowują.
— To wspomnienia.
Przetarła dłonią skórę, pozbywając się niewidzialnego kurzu, po czym otworzyła na pierwszej stronie. Ta, podobnie jak okładka, była czarna i matowa. Lecz fotografie, choć poszarzałe, z odstającymi rogami, tętniły życiem. Były tak żywe, że zdawało mi się wtedy, że chciały coś powiedzieć, wyrzucić z siebie, lecz nieme, milczały jak zaklęte, ukazując tylko ułamek sekundy tamtych chwil. Krzyczały bez słów, bezdźwięcznie; tylko zapachem starych fotografii, czarno-białym obrazem i wzbudzeniem pragnienia, by poznać całość bezgłosej historii.
I babcia zamilkła jak one, niesiona wspomnieniami. Po jej twarzy przemykały ni to cienie, ni błyski; odbitki pielęgnowane w pamięci jak rośliny, by nigdy nie zwiędły, nie uległy zapomnieniu. Oczy jej się zeszkliły.
— Wszystko dobrze? — spytałam jakby głosem innego człowieka.
Babcia pokiwała ciężko głową i dotknęła pierwszej fotografii.
— To moja Świętej Pamięci matka — odezwała się, wskazując na kobietę w szerokiej sukience zakrywającej okrągły brzuch — Nie miała tu więcej niż dwudziestu lat. Młodo urodziła, na chwilę przed wojną.
Dla babci to była chwila, a przecież na świat przyszła w trzydziestym roku. Dziecku czas upływa inaczej, zbyt szybko lub zbyt wolno, mniej świadomie.
— A tu Świętej Pamięci ojciec. Przystojny był z niego mężczyzna — pokiwała głową do własnych myśli — Zmarł na gruźlicę po wojnie.
Barczysty mężczyzna w dopasowanym płaszczu uśmiechał się lekko do fotografa. Gęste włosy opadały mu na czoło. Jedną dłonią ściskał dłoń mojej prababci, w drugiej trzymał kaszkiet.
Przerzuciła stronę.
— A jaką mieliśmy architekturę, dziecko! — wskazała palcem na kolejną fotografię — To gmach I Sejmu II Rzeczpospolitej. Pomyśleć, że to wszystko zaprojektował człowiek!
Kolumny, płaskorzeźby, strop ze świetlikiem. Każdy element zasłużył na osobne ujęcie. Całość prezentowała się wspaniale; jednocześnie tak odbiegała od budynków, które znałam jako dziecko, i tych, które znam teraz. Szklanych, o ścianach cienkich jak kartki papieru.
Ciężkie gmaszysko I Sejmu II Rzeczpospolitej ujęto od dołu, przez co zdawało się większe, niż zapewne było w rzeczywistości.
Babcia podążyła dalej, pozwalając, by strony same wyznaczyły chronologię zdarzeń. Dotknęła kartek. Zatrzymała się. To tu.
— Nasz dom. W tym miejscu — wskazała na główną ścianę — spadła kula. To była jesień. Deszcz lał się do środka, przyszły też pierwsze przymrozki, a nie było czym palić w piecu. Żeby się ogrzać, spaliśmy wszyscy razem, a dziurę po kuli zatykaliśmy sianem.
Zamyśliła się.
— Co było potem?
— Udało nam się zbiec, a kilka dni później dom doszczętnie zniszczono.
Ten dom to był dla babci przystanek, którego nie mogła pominąć. Ludzie z fotografii — oni pojawiali się jeszcze później w zatrzymanych klatkach, lecz to miejsce uwieczniono po raz ostatni, a babcia Jagódka nigdy więcej nie wróciła do swojej wsi pod Warszawą. Bała się, że pustka, którą zobaczy, zastąpi wyobrażenie tego ciepłego domu i rodzinnych wspomnień. Przeniosła się do Kiełczowa pod Wrocławiem i przeżyła tam resztę swojego życia. Życia zbyt krótkiego, jak się później miało okazać.
Lecz czy można powiedzieć, że czyjeś życie było zbyt długie, niezależnie od przeżytych dni, miesięcy czy lat?
— A gdzie Ty jesteś, babciu, na tych zdjęciach? — spytałam.
— Zaraz do tego dojdziemy, córciu.
Odruchowo chciałam zaprotestować; zwrócić uwagę na jej pomyłkę, przejęzyczenie. Lecz czy to by pomogło? Czy moja uwaga zwróciłaby jej pamięć, świadomość? Czy przerwałaby zapętlanie się jej życia, odkąd skończyła siedemdziesiąt lat? Nie, na to nie było rady. Moje milczenie sprawiało, że ta drobna kobieta, której szare, pokryte bielmem oczy widziały zbyt wiele, nie czuła się zakłopotana, zagubiona. Nie wiedziała, z czym przychodzi jej się mierzyć i z czego wynika jej brak pamięci. Była nieświadoma i szczęśliwa. Przynajmniej w tamtej chwili.
Przeskoczyła kilka stron dalej, policzyła ile; pominęła wspomnienia zbyt nieistotne, by oddawać im kolejne sekundy cennego czasu w teraźniejszości. Pomijała je bez namysłu, bez żalu, naturalnie. Zupełnie tak, jak przemierzała swoje życie; to prawdziwe, uchwytne, nie to ujęte na fotografiach.
— Tutaj jestem.
Dotknęła fotografii w miejscu, w którym stała piękna młoda kobieta. Skórę miała błyszczącą, zdrową, a włosy ścięte krótko — do ramion. Koszulę wpuściła w spodnie w kratę, botki sięgały jej do kostek.
Babcia spojrzała na siebie z przeszłości niewidzącym wzrokiem. Zamknęła oczy, oddała się tym wspomnieniom i znów miała dwadzieścia lat; znów miała przed sobą całe, zbyt krótkie życie.
— Pracowałam wtedy w wydawnictwie. To było kilka lat po wojnie. Pięć, sześć. Może siedem. Nie tak całkiem dawno. To był dobry czas, wszystko stawało na nogi. I były świetne potańcówki! Nie to, co teraz.
Roześmiała się dźwięcznie; śmiechem nastolatki, nie kobiety u kresu. Wzniosła się ponad swój wiek. Niczym nie różniła się ode mnie.
A potem, zszedłszy na ziemię, dotknęła mojej twarzy.
— Jesteś tak podobna. Bystre oczy, niskie czoło, zadarty nos… Nie lubiłam go, ale wszyscy powtarzali, że to oznaka siły… Uwierzyłam, bo co począć? Teraz patrzę na Ciebie i widzę, jaki był piękny — urwała, bo jeszcze coś innego, ważniejszego, chodziło jej po głowie — Teraz… teraz człowiek ma wszystko. Próbuje przechytrzyć czas, goni się z nim i drwi, nakładając kolejną warstwę pudru, wygładzając zmarszczki igłą, ćwicząc ciało do utraty sił. Ale pod tą maską kryje się zwykły, ludzki lęk. Przed starością. Przed śmiercią. Przed tym, co będzie po niej. Bawimy się w bogów, próbujemy zawojować światem, zatrzymać bieg lat i znaleźć lek na umieranie. A nie widzimy tego, co mamy pod nosem. Starając się spowolnić czas, odbieramy sobie cenne chwile — te, które moglibyśmy zainwestować w szczęście. W dobroć.
Babcia odwróciła głowę w kierunku okna wychodzącego na owocowy sad, pociągnęła nosem.
— Jaką piękną mamy wiosnę w tym roku!
I ja wyjrzałam za okno. Było ciemno. Śnieg nie przestawał sypać. Gęstniał i gęstniał, pokrywając każdą gałąź, każdy milimetr ziemi. Lecz babcia go nie widziała, pogrążona we własnym świecie, w pamięci o sobie i tamtej rzeczywistości. Widziała radosną wiosnę, nie jesień czy zimę, lecz mimo to posmutniała i odcięła się od tego, co dziś; powróciła po swoje wczoraj.
Sięgnęłam po telefon. Wybrałam numer; ten sam, co w każdą w niedzielę o siedemnastej trzydzieści. Przedstawiłam się.
— Już czas — odchrząknęłam, bo głos mi się złamał — Proszę przyjechać po babcię.
Gdy odłożyłam komórkę, babcia Jagódka wpatrywała się w swoje dłonie. Pomarszczone, blade i suche w tamtej chwili należały do kogoś innego. Nie rozumiała, ile czasu upłynęło, odkąd wykonano zdjęcie, na którym miała dwadzieścia lat. Nie wiedziała, że zaraz — jak co tydzień — odjedzie do Domu Spokojnej Starości, by w następną niedzielę znów zetrzeć jabłka na szarlotkę, przypomnieć sobie o albumie i w końcu zapomnieć o czekającym w kuchni surowym cieście. By opowiedzieć mi kilka prawd o świecie, z którego powoli odchodziła.
Nie wiedziała, że za rok umrze.
Dziesięć minut później odezwał się dzwonek do drzwi. Przyjechali szybko, jak zwykle. Czekali. Weszli do środka; wtargnęli do domu mojej babci, wtargnęli, choć sama ich zaprosiłam. Pielęgniarz i pielęgniarka, młodzi, szczupli, równi wzrostem.
— Dzień dobry — odezwali się do mnie chórem — Dzień dobry, Pani Jagodo. Pamięta nas Pani?
Moja babcia podniosła wzrok i spojrzała w przestrzeń nad głowami naszych gości.
— Będziemy już się zbierać, dobrze? — odezwał się on, przyjaźnie, zachęcająco.
— Dokąd?
Babcia nie rozumiała. Wyczuła mnie po swojej lewej stronie, spojrzała mi prosto w oczy.
— Aniu, co tu się dzieje? Aniu? — ochrypła — Co to za ludzie?
— Przepraszam, ja… — nie mogłam znaleźć właściwych słów. Zapomniałam, jak się mówi.
— Zajmiemy się tym — powiedziała pielęgniarka.
Odsunęłam się na bok. Babcia wyciągnęła do mnie chudą dłoń. Błagała niemo. Żądała wyjaśnień. Jakaś siła odebrała mi umiejętność poruszania się. Zamarłam. Wiedziałam, co teraz się stanie.
Pielęgniarze podeszli do tej delikatnej jak piórko kobiety i unieśli ją w górę, by stanęła na nogi.
— Czas jechać do domu.
— Tu jest mój dom — wyszeptała babcia.
— Już Pani tutaj nie mieszka. Pojedziemy do…
— Nie chcę nigdzie jechać! — wykrzyczała — Puść mnie! Kim Ty jesteś, żeby o mnie decydować? Puśćcie mnie! Aniu… Ty… Ty… Dlaczego mi to robisz?! Gdzie mnie oddajesz?
Krzyczała tak głośno, że zatrzęsły się ściany starego domu. Protestowały, stawały po stronie swojej właścicielki, Jagódki, jedynej prawdziwej na wieki. Gdy babcia próbowała wyrwać się mężczyźnie, pielęgniarka przygotowywała strzykawkę ze środkiem uspokajającym; zbliżała się powoli, by bardziej nie spłoszyć pacjentki.
— Pani Jagodo, wszystko będzie dobrze — mówiła cicho i wyraźnie, namierzając wzrok babci — Zdrzemniemy się po przyjeździe do domu?
I gdy to powiedziała, wystarczył jeden sprawny ruch: zrobiła zastrzyk. Babcia, wciąż niespokojna i nierozumiejąca, nawet nie poczuła wkłucia. Zaczęła się uspokajać, aż wreszcie pozwoliła im się ubrać i wyprowadzić do samochodu.
— Dziękuję — wyszeptałam, nim odjechali. Pomachałam, lecz babcia nie zareagowała.
Kierowca pokiwał głową.
— Do zobaczenia za tydzień.
Wróciłam do środka, a dom zahuczał. Wsunęłam nogi w ciepłe kapcie i przeszłam przez kuchnię do saloniku, by schować album. Zatrzymałam się w progu. Prawie o czymś zapomniałam.
Na blacie wciąż leżało rozrobione ciasto, obok — forma do pieczenia nasmarowana masłem. Babcia zaczęła, ja skończę, by następnego dnia — jak zwykle — poczęstować ją szarlotką; zabrać kawałek domu tam, do niej, w obce miejsce.
Gdy skończyłam, rozejrzałam się jeszcze raz po kuchni. Mąka, jajka, mleko. Wszystko stało tam, gdzie powinno. Bielmo odebrało babci wzrok, demencja — świadomość. Lecz żadna choroba nie zdołała zabrać jej tego, co przeżyła; jej doświadczeń. Czasem zapominała, gdzie mieszka i kim są ludzie, którzy się nią zajmują, lecz z niemal obsesyjną starannością odwzorowywała przepisy, znała rozkład przedmiotów w domu, wspominała zdarzenia sprzed sześćdziesięciu lat.
Siedząc w jej fotelu dwie dekady później, wspominałam tamte niedziele — tak przez nią wyczekiwane, by później ugrząźć w niepamięci, dające radość i zadające ból. Wspominałam, by utrwalić te kadry; nie na zdjęciach, lecz w głowie. By kiedyś, gdy sama skończę siedemdziesiąt lat, wracać do nich myślami w poniedziałek, po spotkaniu z córką, a w niedzielę tracić świadomość, zapętlać się i przeżywać wszystko od nowa.
Aż do śmierci.
Kinga Jakubczyk
Obraz wyróżniający: Przebudowany budynek Sejmu z nową Salą Posiedzeń zaprojektowaną przez Kazimierza Skórewicza, 1930. Autorstwa unknown-anonymous – "IKC" 1930, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=71091177