Agnieszka Karecka ma na swoim koncie już pięć wydanych powieści, a lada moment (już w czerwcu!) pojawi się szósta pt. „Kolacja z Jaredem Woolfem”. Jej konikiem są opowieści obyczajowe, romanse oraz fantastyka, i właśnie je najchętniej czyta i pisze. Z wykształcenia nauczycielka, z pasji do książek – pisarka oraz bibliotekarka. To dziewczyna wielu talentów, a prywatnie kochająca mama i żona.
Wystarczy kilka minut rozmowy, aby zrozumieć, że to życzliwa i dobra dusza. Ja przekonałam się o tym już po dwóch! Czas na Was, Drodzy Czytelnicy.
Justyna Luszyńska: Aga, masz na swoim koncie już pięć wydanych książek, a wkrótce pojawi się szósta. Wszystko jednak zaczęło się od „Po drugiej stronie jeziora”. Opowieści fantastycznej, którą zadebiutowałaś. Chciałabym porozmawiać o tym, jak to się wszystko zaczęło.
Cofnijmy się na moment w czasie. Wyobraź sobie Agnieszkę, która właśnie miała wydać swoją pierwszą powieść. Co byś jej powiedziała? Jakich rad byś jej udzieliła?
Agnieszka Karecka: Jak się wszystko zaczęło? Bardzo niepozornie, od mojej pracy magisterskiej, która ciążyła mi niemiłosiernie. Zamiast siadać i pisać tekst, który musiałam przesłać do promotora, wolałam w tym czasie, tylko chwilkę, sekundkę dosłownie, postukać w klawiaturę. Z tego „stukania” powstała właśnie książka. Nie tak od razu, rzecz jasna. Zanim powstała całość minęło jeszcze wiele długich miesięcy, ale zanim obroniłam tytuł magistra (swoją drogą kompletnie niezwiązany z pisaniem), miałam już całkiem pokaźny zarys fabuły.
Poszłam za ciosem.
Pisanie zawsze było moim marzeniem, ale nigdy nie sądziłam, że podejdę do tego na poważnie. Zwyczajnie brakowało mi wiedzy na temat pisania i wydawania. Pisarz był dla mnie jakimś nieosiągalnym i totalnie abstrakcyjnym wytworem, a ja bałam się podejmowania nowych wyzwań. Ale… skoro miałam już tekst, postanowiłam coś z nim zrobić. I tak właśnie się zaczęło.
Jeśli pytasz, o to, co powiedziałaby dawnej sobie – na pewno to, by nie nakładać sobie barier, że nie potrafię, nie uda mi się, to nie dla mnie. Powiedziałabym dawnej Agnieszce, by po prostu zaczęła robić coś, co sprawia jej przyjemność, bez myślenia o tym „co dalej”, bez analizowania czy jej się uda. By była bardziej pewna siebie. O, i jeszcze, że to co ma do powiedzenia jest wartościowe! Powiedziałabym dawnej sobie: dasz radę dziewczyno! Strach ma tylko wielkie oczy!
Justyna: Proszę, jak to praca magisterska potrafi zmotywować człowieka do pisania… wszystkiego innego, tylko właśnie nie pracy!
Bardzo podoba mi się to, co napisałaś o poradzie dla siebie samej. Myślę, że wielu debiutantów ma podobne rozterki: czy to, co tworzę, jest wystarczająco dobre? Czy spodoba się innym? Czy ja w ogóle mam prawo pisać? Jednocześnie zapominamy o tym, co nam, twórcom, daje pisanie.
I o to właśnie chcę cię spytać: czym jest dla ciebie pisanie? Co ci daje?
Agnieszka: Zgadza się! To, co daje pisanie jest niezwykle ważne. Dla mnie jest to ogromna satysfakcja z tego, że świat, który powstawał w mojej wyobraźni przez tak wiele miesięcy, może ujrzeć światło dziennie i dać się poznać innym osobom. Poza tym pisanie mnie relaksuje, sprawia, że na te kilka godzin mogę stać się kimś innym, zapomnieć o troskach dnia codziennego, przeżywać przygody moich bohaterów i dobrze się przy tym bawić. Poza tym jest to też sposób na mój kontakt ze światem. Uważam, że każdy z nas ma coś do przekazania, broni jakiejś tezy, wyraża siebie – ja robię to właśnie poprzez książki.
Justyna: Tak, pisanie pozwala nam wyrazić siebie i daje mnóstwo satysfakcji, jednak nie zapominajmy też, że to ciężka praca. Nadal bardzo mało się o tym mówi. Niektórzy sądzą, że wystarczy usiąść, postukać w klawiaturę, postawić ostatnią kropkę, a potem to już tylko okładka i druk. Jestem pewna, że jako autorka, która opublikowała już kilka wspaniałych książek, masz inne zdanie.
Agnieszka: Tak, to bardzo ciężka praca, zwłaszcza dla naszej psychiki, ale nie tylko. Czasem od siedzenia przez kilka godzin w jednej pozycji bolą mnie plecy. Poza tym, nie jest tak, że pisanie, to mistyczne zajęcie, które wykonywane jest tylko pod wpływem natchnienia (przynajmniej dla mnie). Czasem zwyczajnie nie mam ochoty, jestem zmęczona, brak mi pomysłów, a słowa, które wystukuję na klawiaturze wcale się nie kleją. To też jest trudne, by w takich momentach nie zaprzestać prac nad tekstem i nie odwlekać napisania kolejnej sceny w nieskończoność.
W takich chwilach zazwyczaj zagryzam zęby i po prostu piszę. Trudno, wiem że poskutkuje napisaniem fragmentu do dużej poprawki albo nawet do wyrzucenia, ale chcę przebrnąć przez ten moment i ukończyć pierwszy szkic.
Nie ma cudownej recepty, magicznego zaklęcia ani nieustającej weny twórczej. Dla mnie pisanie, to praca jak każda inna. Siedzę, tworzę, poprawiam, i tak w kółko. Czasem okazuje się, że efekt jest naprawdę zadowalający, a czasem powieść wymaga wielu zmian i niekończących się poprawek, a te także do łatwych nie należą. Jeśli już robię przerwę, to pomiędzy jedną a drugą powieścią, nigdy w jej trakcie, bo wiem, że będzie mi trudno wrócić.
Justyna: Tak! To bardzo naturalne – nie mam siły, przestrzeni lub… nie chce mi się. Do tego również mamy prawo. Gdybyś jednak miała wskazać konkretnie, co jest według Ciebie najtrudniejsze w procesie tworzenia książki, co byś wybrała? I mam tutaj na myśli proces od pomysłu do sprzedaży, a może i w jej trakcie.
Agnieszka: Najtrudniejsza i najbardziej czasochłonna jest dla mnie promocja. Trzeba wciąż robić coś nowego, przypominać o swojej powieści czytelnikom, mieć na siebie pomysł i być przy tym regularnym. Wydawnictwo oczywiście promuje swój tekst, to oczywiste, ale żyjemy w czasach, gdy ludzie chcą poznawać autorów powieści, które czytają. Im lepszy kontakt autora z czytelnikiem, tym większa szansa, że na targach książki autor nie będzie siedział przy stoliku sam i zerkał na zegarek, byle do końca dyżuru.
Czasem trudne jest też poprawianie książki, gdy przeczytałam ją już kilkanaście razy, a wciąż znajduję jakieś błędy. Zawsze jest coś do poprawy, a mój wewnętrzy krytyk stawia poprzeczkę tak wysoko, że osiągnięcie zadowalającego poziomu, często kosztuje mnie wiele nerwów. Ale mimo wszystko wiem, że warto. Warto pisać, to zajęcie, które pochłania mnie bez reszty.
Justyna: No i skoro jesteśmy przy krytyku… Recenzje! Domyślam się, że wiedziałaś, że to pytanie nadejdzie. Wcześniej podpytywałam, co powiedziałabyś samej sobie przed debiutem. Wspomniałaś o odwadze. Zdecydowanie potrzebujemy całej masy odwagi, aby wziąć nasze dzieło i wystawić je na krytykę. Jednym nasze opowieści się spodobają, innym mogą nie spodobać się wcale.
Jak radzisz sobie z tymi mniej pozytywnymi opiniami? Czy twoje podejście do nich z czasem się zmieniło?
Agnieszka: Wychodzę z założenia, że nie jest to możliwe, by wszystkim ludziom na świecie podobał się ten sam kolor. Jesteśmy różni, mamy indywidualne preferencje, inne rzeczy nas bawią, wzruszają i denerwują. Jeden będzie książką zachwycony, a drugi stwierdzi, że nawet nie wie, o czym była, bo podczas lektury myślami był zupełnie gdzieś indziej. To normalne, i myślę, że warto mieć to na uwadze, podczas dzielenia się swoją twórczością.
Nie mówię, że krytyka jest przyjemna, czy zupełnie bezbolesna. Wiadomo, czasem coś mnie ukłuje, czasem się z kimś nie zgodzę, ale szanuję zdanie osób, które poświęciły mojej książce czas i zawsze staram się dziękować za podzielenia się wrażeniami z lektury. Czasem, kiedy krytyka jest konstruktywna, jestem w stanie wyciągnąć z niej lekcję – to też jest pomocne.
Uważam, że z czasem uodporniłam się na krytykę. Początki były zdecydowanie gorsze, przeżywałam każde zdanie i analizowałam wszystkie recenzje. Myślę, że teraz mój stosunek do nich jest zdrowszy. Podchodzę z dystansem do czytania recenzji, wiem że moja wartość, jako osoby, nie jest uzależniona od oceny mojej powieści. Potrafię oddzielić krytykę dzieła od krytyki mnie jako twórcy, chociaż to drugie zdarza się niezwykle rzadko.
Justyna: To bardzo mądre, co powiedziałaś, a wydaje mi się, że osoby tworzące często o tym zapominają – że wartość człowieka nie jest uzależniona od oceny jego dzieła. Myślę, że każdy z nas powinien o tym pamiętać.
Ale zostawmy tę krytykę. Chcę cię spytać o coś zupełnie innego.
Człowiek się zmienia, zmienia się do recenzji, ale również… sposób pracy. Jestem szalenie ciekawa — czy od momentu debiutu zmienił się twój? Mam tutaj na myśli zaplanowanie historii od samego zalążka pomysłu do spisania go na papier. Jak Agnieszka Karecka tworzy swoje książki?
Agnieszka: To jest dobre pytanie! Sama zastanawiam się, jak właściwie tworzę książki, bo przyznam szczerze, że na przełomie czasu, jaki upłynął od debiutu, testowałam wiele sposobów.
Początki były trudne – brak wiedzy na temat pisania, brak przygotowania i rozplanowania swojej pracy, na pewno nie ułatwiły napisania pierwszej powieści. Z czasem zaczęłam uczestniczyć w warsztatach pisarskich, czytać książki poświęcone pracy z tekstem i storytellingu (opowiadaniu historii – przyp. red.), a także słuchać mądrzejszych ode mnie ludzi, którzy dzielili się swoją wiedzą w internecie. To zmieniło moje podejście i sposób pracy nad powieścią.
Z czasem zaczęłam testować różne metody: konspekt szczegółowy, oś czasu na której umieszczam każdą scenę, tworzenie całych plików z rozplanowaniem fabuły, rozpisywanie postaci, praca na schematach, podział na akty itp. Myślę, że nie skłamię, jeśli napiszę, że każda z moich książek była eksperymentalnym podejściem do nowej metody. Przy każdej używałam innych narzędzi, zadawałam sobie inne pytania.
Dziś mogę śmiało stwierdzić, że wiem, co się u mnie sprawdza, a co nie. Lubię opierać historię na modelu „Podróży Bohatera” J. Campbella, a także staram się wiedzieć, jak najwięcej na temat postaci, które tworzę. Prócz podstawowych informacji (takich jak pochodzenie, stan cywilny, zawód, wygląd, rodzina, relacje z innymi bohaterami, światopogląd) zawsze staram się zadać moim postaciom następujące pytania: czego się boją, do czego dążą i o czym marzą. Stawiam też na dobry reaserch (badanie tematu – przyp. red.). jeszcze przed rozpoczęciem pisania, to szczególnie ważne, by zbadać temat, o którym chcę pisać.
Bywa i tak, że zaczynam tworzyć książkę pod wpływem impulsu, chwili i na totalnym flow (natchnienie – przyp. red.). Stworzyłam tak kilka powieści, i chociaż uważam, że ten sposób wymaga poświęcenia większej ilości czasu przy poprawkach, to też ma swój urok. Jednak w moim przypadku rzadziej pozwalam sobie na tego typu zrywy, z prostej przyczyny – w chwili kryzysu nad tekstem, bez planu, bez horyzontu, jaki wcześniej nakreśliłam i znajomości całej fabuły, łatwiej jest mi stracić wiarę w powieść. Dlatego zdecydowanie częściej planuję swoje historie.
Justyna: A zatem znamy już proces! Wszystko, o czym napisałaś jest tylko kolejnym dowodem na to, że pisanie książek to bardzo złożona kwestia. Jakby tego było, każdy działa według własnej metody, bo na każdego działa coś innego… Dlatego cały czas powtarzam, że pisanie jest trudne.
To teraz powiedz mi i wszystkim początkującym osobom piszącym — jakie według ciebie są najważniejsze elementy dobrej książki? Czego nigdy nie może zabraknąć w twoich powieściach?
Agnieszka: Uważam, że najważniejsze elementy, to sprawdzona wiedza, dopięte wątki i dokładne przeanalizowana fabuła. Zwykle odkładam tekst po ukończeniu, by wrócić do niego za kilka tygodni. Świeże spojrzenie pozwala dostrzec nieścisłości, a nic nie denerwuje czytelnika bardziej, jak wykluczające się informacje, którymi częstuje nas autor.
W moich powieściach lubię skupiać się na relacjach, i to one odgrywają tutaj pierwsze skrzypce. Nie zawsze jest to uczucie romantyczne, czasem opisuję relacje córka-matka, przyjaciel-przyjaciółka, dziadek-wnuk itp. Lubię poruszać tematy sfery psychicznej, emocji, przeżyć wewnętrznych. Pędząca akcja nie jest mi potrzebna, zdecydowanie wolę powolniejszy rozwój wydarzeń, podczas którego czytelnik może wysnuwać wnioski i przemyślenia. Przemiana bohatera jest zawsze nieodłącznym elementem moich powieści, kluczowym dla zrozumienia historii i stworzonego świata.
Justyna: Aga, w ten właśnie sposób powstało kilka twoich książek. Pięć z nich możemy zakupić w księgarniach, szósta pojawi się już wkrótce, o czym również będę chciała z tobą porozmawiać.
Ale powiedz mi najpierw: gdybyś miała postawić przed sobą wszystkie stworzone przez siebie bohaterki, która z nich byłaby ci najbliższa i dlaczego?
Agnieszka: Byłaby to zdecydowanie Melania Goldberg z powieści „Kolory naszych serc”. To wyjątkowa bohaterka, najbardziej złożona ze wszystkich, jakie do tej pory powstały w mojej głowie. Na pozór zimna, apodyktyczna, niedostępna i zmanierowana. Jednak w momencie, gdy czytelnik, poprzez liczne retrospekcje, poznaje jej dzieciństwo i doświadczenia, które ją ukształtowały, zaczyna ją rozumieć, a nawet jej współczuć.
Spotkałam się kiedyś z taką opinią jednej z czytelniczek, która opisywała, że po poznaniu historii Melanii, chciałaby ją po prostu mocno przytulić. Ja mam podobnie – gdy tworzyłam tę bohaterkę, od początku wiedziałam, że jej oziębłe usposobienie jest tylko maską. Może dlatego pisało mi się ją tak dobrze, lubiłam to – odsłanianie kolejnych kart, kolejnych doświadczeń, zdarzeń, które wpłynęły na jej osobowość. Myślę, że czytelnik sam może wysnuć wnioski, że to silna kobieta o kruchym sercu. Wierna swoim przekonaniom i oddana sztuce, a jednocześnie tak bardzo poraniona przez życie. Uwielbiam taką złożoność postaci, a Melania była dla mnie sporym wyzwaniem. Jednak, mimo że stworzyłam później jeszcze wiele innych postaci, to właśnie Goldberg ma szczególne miejsce w moim sercu!
Justyna: Powiedzmy to sobie wprost – skomplikowane postacie są najlepsze. Wspaniale się je tworzy, choć to niełatwe zadanie.
I wspaniale, że nawiązałaś do „Kolorów naszych serc”, które wydałaś wraz z wydawnictwem Spisek Pisarzy, bo właśnie o nich chciałam porozmawiać. To historia opowiadająca o bojącej się bliskości artystce, która zaczyna nawiązywać więź ze swoim rehabilitantem. Melania musi pokonać wiele barier, zmierzyć się z przeszłością i znów otworzyć na ludzi. Poruszasz ważne, ale też na pewno niełatwe do uchwycenia tematy.
Co było najtrudniejsze w stworzeniu tej historii?
Agnieszka: W tworzeniu tej historii najtrudniejsze, a jednocześnie najważniejsze było dla mnie odsłonięcie natury człowieka i tego, że każdy z nas potrzebuje miłości. Bohaterka, która wydawała się zakochana w samej sobie, niezależna i twardo stąpająca po ziemi, potrzebowała jej najbardziej.
Myślę, że ludzie czasem tak postępują – zamykają się na uczucia, bo boją się zranienia, nie mają dobrych wzorców, sądzą, że nie potrafią kochać. Ja uważam, że to zdolność tak naturalna i zakorzeniona głęboko w każdym z nas, że nie da się bez niej żyć. I jak wspominałam – nie mówię tutaj o miłości romantycznej (chociaż jest na równi ważna i potrzebna), ale też rodzicielskiej, przyjacielskiej, siostrzanej i braterskiej.
Miłość jest najważniejsza – to próbuję powiedzieć poprzez „Kolory naszych serc”.
Justyna: A co pisało ci się najprzyjemniej? Jakie jej elementy pokochałaś i jakie pokochają jej czytelnicy?
Agnieszka: Najlepiej bawiłam się podczas tworzenia scen z Marcelem. To nastolatek, który poznaje „rozkapryszoną artystkę”, a jednak odkrywa, że to ona najbardziej potrafi go zrozumieć. To ona staje się jego przyjaciółką. To ciekawa relacja i uważam, że wyszła naprawdę dobrze! Wielu czytelników polubiło Marcela – drugoplanową postać, chociaż nie było to zamierzone działanie. Muszę jednak przyznać, że sceny z tą dwójką sprawiały, że uśmiech sam cisnął mi się na usta. Tak różni ludzie, z tak pozornie niepasujących do siebie światów, a jednak potrafili być dla siebie ogromny wsparciem. Uwielbiam też relację, jaka łączy braci: Marcela i Wiktora. Jeden wychowuje drugiego – przyznam, że było to dla mnie spore wyzwanie, a jednak łączyła ich braterska miłość, która sprawiała, że sceny pisały się same.
Justyna: Z tego, co mówisz, jeszcze wyraźniej widać, jak ważne jest dla ciebie pisanie o relacjach. Myślę, że to właśnie one są rdzeniem „Kolorów naszych serc”.
Jednak nie moglibyśmy nie wspomnieć o nadchodzącej premierze, czyli „Kolacji z Jaredem Woolfem”! Główna bohaterka, Rose Heller, spotyka po latach swojego idola, ale tym razem nie w roli fanki, lecz… psychoterapeutki. Skąd ten pomysł? Jak to do ciebie przyszło?
To też ciekawa historia! Uwielbiam motyw muzyki, i nawet wykorzystałam go w kilku książkach („Kolacja z Jaredem Woolfem” to jedna z nich). Motyw psychoterapeutki też mi się podobał, zresztą od dawna interesuje mnie sfera ludzkiej psychiki. To dwie „dziedziny”, które zawsze chciałam poruszyć w mojej książce, a Rose Heller przyszła do mnie niespodziewanie, tak samo jak Jared.
Oglądałam kiedyś dokument o życiu pewnego muzyka, był szalenie popularny i bogaty, uzdolniony, kochany przez rzesze fanów. I był też nieszczęśliwy i okropnie samotny. Po tym dokumencie, miałam wiele przemyśleń, dotyczących sławy, wyrzeczenia się „normalnego” życia, na rzecz popularności. Dawania ludziom przyjemności, nierzadko kosztem pozbywania się jej samemu. Mocno mną to wstrząsnęło i jednocześnie zainspirowało do tego, by pokazać ludziom także drugą stronę życia „idola”. Taką, o której mówi się rzadziej, a czasem wcale. Bardzo często sława wiąże się z samotnością. Co z tego, że obserwują cię miliony na Instagramie i Twitterze, skoro wieczorem i tak nie masz nawet do kogo zadzwonić, kiedy złapie cię dołek? Każdy twój ruch, potknięcie jest na okładkach wszystkich gazet. To może człowieka wykończyć, i właśnie tutaj pojawia się nasza wybawczyni – Rose Heller!
Justyna: Aga, a gdybyś miała w jednym zdaniu powiedzieć, o czym jest ta opowieść, jak by ono brzmiało?
Każdy z nas jest wartościowy, tak samo ważny i każdy zasługuje na miłość.
Każdy z nas czasem potrzebuje pomocy, i o tę pomoc warto prosić, a zdrowie psychiczne jest tak samo ważne, jak to fizyczne.
Wiem, wyszło więcej zdań, ale nie potrafię się zmieścić w jednym!
Justyna: A czego nie wiemy o tej książce? Zdradzisz nam jakąś ciekawostkę?
Agnieszka: Ciekawostką może być fakt, że była to książka, którą napisałam naprawdę ekspresowo. Rzadko mam tak, by przysłowiowa wena towarzyszyła mi przez cały czas, a w przypadku „Kolacji z Jaredem Woolfem” nie pojawiały się żadne blokady, dłuższe przerwy, zwątpienia.
Inną ciekawostką jest fakt, że inspiracją do stworzenia postaci Jareda był koreański muzyk G-Dragon.
Justyna: Książka napisana bez blokad i przerw! Toć to marzenie każdej piszącej osoby! Nie mogę się już doczekać, aż ją przeczytam.
Ale skoro już mowa o czytaniu – co chciałabyś, aby czytelnicy wynieśli z lektury?
Agnieszka: Mam nadzieję, że książka otworzy oczy na to, że tak naprawdę każdy z nas ma podobne problemy. To, że jesteśmy znanymi muzykami czy terapeutami nie sprawia, że nasze życie jest zawsze kolorowe i łatwe. Samotność, zwątpienie, brak wiary w swoje siły, zmęczenie i stres – to dopada każdego. Każdy mierzy się z podobnymi problemami i mam nadzieję, że wreszcie mówienie o tym głośno, stanie się normą. W mediach rzadko pokazuje się tę mniej radosną stronę życia, ale to ważne, by mieć świadomość, że ona istnieje i każdy z nas ma czasem gorsze dni, okresy w życiu, każdy czasem potrzebuje pomocy. To normalne i ważne, by wreszcie o tym mówiono.
Justyna: Aga, z całego serca dziękuję Ci za tę rozmowę. Znam już twoje pióro i wiem, że twoje opowieści niosą ze sobą mądrość i otuchę. Jestem pewna, że każdy wyciągnie z nich wartościową lekcję, a do tego będzie się świetnie bawił!
Was zaś, Drodzy Czytelnicy, zapraszam do odwiedzenia Agnieszki na jej mediach społecznościowych:
Instagram: @agnieszka.karecka
Facebook: @ AgnieszkaKareckaStronaAutorska
Justyna Luszyńska jest pisarką, anglistką i miłośniczką herbaty. Pisze powieści („Będę czekać całą noc”, „Łączy nas nienawiść”), prowadzi swoją stronę (www.pisadlo.pl) oraz działa na Instagramie, na którym albo nakleja plasterki na dusze (@pisadlo_luszynska), albo uczy siebie i innych o tym, jak pisać dobre książki (@j.luszynska).
Poza tym buduje kampera, którym chce jeździć po świecie, je naleśniki z masłem orzechowym i kocha wiosnę, między innymi dlatego, że wtedy kwitną bzy. A kiedyś zamieszka blisko gór, bo ciągnie ją do nich jak cholera. Wiadomo? Może w poprzednim wcieleniu była jedną?