Sade 1814
kiedy przyglądam się kaskadom moich dociekań
a oczy palą porażone blaskiem świetlówek
widzę przecież
że to wszystko na nic
ojciec rozbija orzechy w sąsiednim pokoju
i gapiąc się w telewizor
myśli dlaczego zawsze jest inaczej
niż by się chciało
ja oglądam szpaler codziennych zachcianek
i w sposób niepojęty albo zwyczajny
brzydzę się sobą
trudno odnaleźć mi dzień
który był przeżyty
z reguły noce i dnie przeżywają się same
przychodzą i odchodzą
a mnie coraz mniej to obchodzi
nikt nie chce orzechów
które są podgniłe
albo tylko lekko ściemniałe od wilgoci
przecież nie wiadomo co może być w środku
i tylko rodzice naprawdę kochają swoje dzieci
Samowar myśli naszych
poeci są wśród nas
a że nie mają czasu pisać wierszy
to wina świata
rozmieniamy się na drobne
rozpraszamy w mediach
w popularyzowanym odrętwieniu
stać nas na ogryzki
marzeń
nie znamy samych siebie
skołowaceni
hałasem ciągłych zmagań
spierzchnięte wargi przypadku
przywołują wątłe olśnienia
targnięci nadzieją na więcej
pompujemy tanią rozkosz
w gorące serca chwil
kołyszemy się w rytmie pociągów
zegary przeganiają nas z miejsca na miejsce
nikt nie ma czasu czytać wierszy
w pogoni za swym ogonem
Dzielnice wyziębionych miast
Do muszli klozetowych
nie należy wrzucać śmieci, szmat, niedopałków,
ani resztek jedzenia. Hamburger utknął mi w gardle.
Listy od ciebie przychodzą nieregularnie. Klucze
w apartamencie dla dorosłych są skrzywione. A jednak
idziemy. Błękitny komin i wysiedlone dzielnice
murzyńskie. Polmos. Koło chodnika znaki dla bezbożnych.
Wdeptuję w to państwo. Ministrant ustawia słupki. Mim
zdmuchuje świece. Przerośnięci chłopcy sprawdzają bilety.
Tatuaże znowu ponoć w modzie. Pomarańczowa alternatywa
maluje pasy na asfalcie. Wszyscy tak skończymy. Będziemy
malować pasy na asfalcie i białe kreski na roślinach
niskopiennych.
jeśliby odejść
Pamięci Stanisława Gostkowskiego
jeśliby odejść to właśnie przed świtem
okrążyć planet orbity zwodnicze
podliczyć saldo zignorować wynik
jeśliby spłowieć to niepostrzeżenie
bez krzyku pytań i niedopowiedzeń
zsunąć się w jamę ze skrzydeł konduktu
jeśliby odejść to bez płaczu mgławic
zaśniedzieć w oczach zmętnieć w widnokręgu
przeniknąć lekko pod powierzchnię światła
* * *
konnica zmierzchu szturmuje ulice
chustkę lawendową dobywa pan nieba
wchodzisz w pościel zieleni lekko
porywistymi zrywami wiatr utrąca ognie
kandelabry zagasły a więc płoniesz pełnią
skrzą się ramy dziadkowych obrazów
gdzie nam iść drzwi
trzaskają z nagła
skręca czart batog z asfaltu mokrego
ty mi wskażesz kierunek i zapalisz dobroć
będzie mi teraz trzeba krużganków anielskich
by od zatraty odejść powietrze odsłonić
wejrzeć w czarę miłości jak się patrzy
w krater
życie instant
kilka słów do matki
z podróży ciągle niezmiennej
wciąż tak samo intensywnej
na zboczu zdarzeń sumiennie
relacjonowanych
parę zdań do ojca
karta gnie się wyślizguje
lazur morza
ukazuje białą podszewkę na zagięciu rożka
dwa zdania do dziewczyny
na serwetce z baru mlecznego
długopis przebija przez skórę papieru
zawartość życia wsypać do uprzednio
przygotowanej wiary w miłość
zalać codziennością odczekać
do zmięknięcia
Marek Maganiusz Kielgrzymski