ZMORY
Stary jestem
spać z kurami chodzę
niekiedy nad ranem
budzę się z krzykiem
bo mi się śni
jeden z tych dni których
wciąż się wstydzę
cóż
tak jak i ty
nie byłem aniołem
dopiero się sposobię
KTÓRY NADCHODZI
już nie boi się jutra
czasu który
nadchodzi
bo ileż lat
można żyć w niepewności
i w strachu
chociaż nie wie czy ten
z którym jeszcze
zamierza się zmierzyć
odmłodzi
czy jak tsunami zatopi
Świr w listopadzie
za oknem listopadowa
śnieżna zima
tylko wziąć pędzle
rozstawić sztalugi
utrwalić na płótnie
modraszki
huśtające się na nagich
gałązkach jaśminu
i stado gawronów
brodzące w śniegu
i dwa wieżowce
które widać tylko do połowy
i ulicę
we mgle
na której
nikogo
a może tak zakopać się w barłogu
nie chodzić do sklepu
czyta
słuchać do rana
muzyki
kochać się tak jak dziadowie
pod pierzyną
doczekać
w ciszy i spokoju
przedwiośnia
i pierwszej
miłosnej pieśni
kosa na topoli
za oknem
Ocena końcowa
Mistrzu
nie drwij ze mnie
taki byłem taki jestem
i już
się nie zmienię
nie dbałem o przyszłość dlatego
pusta
ciemna
i uboga
jak kosmos
jak bez książek mieszkanie
jest moja przeszłość
wczoraj poszedłem do lekarza
zapytał z czym przychodzę
odrzekłem
że z bolącą duszą
i ciałem
spojrzał na mnie z litością
wziął tylko dwieście
cóż kochana matko
i ty ojcze
jestem nikim
wielkim zerem
a że urodziłem się we wsi
zostałem skrybą
pisarczykiem
a nie jednym z tych butnych
urzędników z teczkami których
wszyscy w rodzinie
się bali
a ja
ich unikałem
wstyd mi
bo kłamię
więc się kryję
na głowę
nowe maski naciągam
mówię o yes si si plis dziękuję
mimo to
coraz częściej
wychodzi ze mnie
brak manier
na przekór gdyż
dookoła
wszędzie
na ulicy
w urzędzie
chlasta się
szlachta
Starzec
już nie ma kłopotów
więc się
nie zamartwia
nocami
po to był
młody głupi
niecierpliwy impulsywny
pracowity twórczy
kochliwy
żeby zestarzeć się
i zostać
infantylnym
łysym zgarbionym
z demencją
ślepcem
i impotentem
i taka przyjacielu
jest jego najkrótsza
i najprawdziwsza
historia
Kwiczoł
w końcu listopada
o świcie
wrócił z letnich wojaży
mój kwiczoł
właśnie patrzymy sobie w oczy
przez szybę
w kuchennym oknie
od lat wie
że nie zrywam już
owoców z winorośli
którą wyhodowałem
przed balkonem
i która
w gorące lubelskie lata
przykrywa balkon liśćmi
chroni mnie przed skwarem
cześć kwiczoł mówię
wyciąga szyję
strząsa z kiści śnieg
i sięga
po dojrzałą
czarną jagodę
połyka
i puszcza do mnie oko
warto było
o świcie wstać
dla tej chwili
RODOWÓD
przeglądam rodzinne fotografie powoli
zwija się
listopadowa niedziela
ze słońcem w oknie
na przełamanym wpół
jak nieśmiertelnik
niewyraźnym zdjęciu
ojciec wychodzi z podwórka
z kosą na ramieniu
niby kosynier Kościuszki
jakby niósł sztandar
czy ruszał do boju
z żytem i pszenicą
na własnej
za Zaroślami roli
pamiętam
najpierw zanurzał dłonie
w kłosach
jak w święconą wodę
a po żniwach
w sąsieku pełnym
złotego
pszenicznego urobku
a to moja matka Stanisława
na kartoflisku
chłopka o szlacheckim nazwisku
z Kolonii Krasna
jest ponura posępna
i mokra jesień
taka jak na obrazach Ruszczyca
zastanawiam się czy długo
chorowała po wykopkach
i czy mąż
woził ją do znachora w Cełujkach
umiała się tylko podpisać
a wymyślała wiersze
i opowieści których
nawet sąsiad poeta
czy pisarz z gminy
by nie napisał
zabierała mnie na odpusty
do Leśnej i Huszlewa
i do miasta
żebym się tłumu
nie bał
na osiemnaste urodziny
kupiła mi zegarek
i jasny garnitur
na maturę bo było
mi w nim do twarzy
i wyglądałem ślicznie
prawie
jak woroniecki panicz
teraz rozmyślam dlaczego
kiedyś w gniewie
powiedziała
ileż ja razy synu
płakałam
przez ciebie
19 listopada 2023
Henryk J. Kozak