Piotr Kotlarz
Opowieść o psach z widmem wojen w tle
(fragment powieści, która ukaże się w grudniu b.r. nakładem wydawnictwa ARTLINE w ramach stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego)
XXX
Tak, to chyba wówczas w czasie jednego ze spotkań w Związku Literatów zwrócił się do mnie Andrzej Żurowski. Uznana już postać gdańskiego życia intelektualnego, którego prosiłem wcześniej o to, by napisał mi opinię na okładkę mojego podręcznika dla młodzieży licealnej „Sztuka dramaturgii”. Napisałem ten podręcznik, gdyż chciałem w jakiejś mierze wpłynąć na młodzież, pobudzić jej twórczą aktywność. Andrzej nie zgadzał się ze mną w tej kwestii, uważał, że umiejętności pisania sztuk nie można nikogo nauczyć. Później, pisząc dzieje polskiej dramaturgii przeczytałem dramat Szaniawskiego „Adwokat i róże”. Dramaturg ten w alegorycznej formie twierdził podobnie do Andrzeja – sztuki nie można się nauczyć, trzeba ją mieć w sobie. Róża wyhodowana przez jednego z bohaterów sztuki Szaniawskiego, ucznia ogrodnika, była tylko zwykłym kwiatem, zaś inny uczeń adwokata okazał się artystą. Jego mowa sądowa stała się przykładem sztuki, dotknęła jej sedna. Ale przecież i przyszły ogrodnik i przyszły adwokat musieli korzystać z jakichś podręczników, musieli nauczyć się od kogoś arkanów rzemiosła. Nie każdy rzemieślnik zostaje artystą, ale bez znajomości rzemiosła zostać nim nie sposób. Andrzej okazał swą wielkość. Opinię na okładkę napisał mimo swych wewnętrznych oporów, a teraz zwrócił się do mnie z tą propozycję.
– Paweł, piszesz w swojej książce, że dotąd nikt jeszcze nie napisał monografii polskiego teatru szkolnego. Opracuj to.
Propozycja Andrzeja szła jeszcze dalej. Zaproponował mi napisanie u niego na ten temat doktoratu. W ten oto prosty sposób pojawiło się w moim życiu jeszcze jedno z zadań. Jeszcze jeden z planów, których realizacja zajęła mi przyszłe dziesięć lat.
Wojna w Iraku dobiegała końca. W każdym razie zakończył się jej pierwszy etap – podbój tego państwa.
11 kwietnia 2003: Dzień po Saddamie
Bagdad, miasto tysiąca i jednej nocy, budzi się z długiego snu. Na brzegu zachodnim walki, ale na wschodnim marrines już zainstalowali się w najlepszych hotelach. Tylko wciąż nikt nie wie, gdzie jest Saddam (w Zajętych przez Amerykanów i Brytyjczyków miastach rabunki i bezprawie.)
12 – 13 kwietnia 2002: Uciekli bez strzału
Mogliby się bronić przez miesiąc, gdyby tylko chcieli – mówi Hassan, patrząc na porzucone przez iracką armię transportery, czołgi oraz gotowe do strzału działo przeciwlotnicze. Jednak uciekli bez walki. Kirkuk jest wolny.”
Obrona musi mieć cel polityczny i musi być wyważona strategicznie. Moim zdaniem władze Iraku osiągnęły swój cel polityczny. Wobec takiej przewagi udało im się bronić przez pewien czas – 21 dni.
Przy braku poparcia krajów arabskich i ONZ dalsza obrona zbyt naraziłaby na straty naród Iracki.
Teraz zdobywcy muszą ujawnić swe prawdziwe cele, a przy tym będą musieli w widoczny sposób poprawić sytuacje ludności okupowanego kraju, co moim zdaniem jest niemożliwe.
W sobotę wieczorem w Londynie i innych miastach europejskich i w Korei protesty antywojenne. Znaczna część społeczności międzynarodowej domaga się interwencji ONZ i odejścia Amerykanów z Iraku.
12 maja 2003 ( poniedziałek ): Niedzielny „Washington Post” poinformował, że w ciągu dwóch, trzech tygodni za stanowiska odejdzie m.in. generał w stanie spoczynku Jay Garner, który kieruje iracka administracją.
Gazeta również pisze, że w czerwcu wyjedzie z Iraku amerykańska jednostka, która zajmowała się poszukiwaniem broni masowego rażenia. Jej dotychczasowe działania zakończyły się fiaskiem.
4 września 2003 (czwartek ): USA do ONZ: Ratunku
Zwrot w polityce USA. ONZ powinien przejąć jak największą odpowiedzialność za to, co się dzieje w Iraku – proponuje Waszyngton. Szef dyplomacji USA Colin Powell rozpoczął już rozmowy w tej sprawie z Francją, Wielką Brytanią i Niemcami.
… Amerykanie samodzielnie ni są w stanie zapanować nad sytuacją w Iraku… Amerykański dziennik „Washington Post” opublikował w środę tekst, który dowodzi, że iracka broń masowego rażenia w chwili amerykańskiej inwazji istniała tylko „na papierze. Gazeta Wyborcza 8.01.04: Reporterzy „WP” dowodzą, że po wojnie o Kuwejt z 1991 roku finansowe i techniczne możliwości Irakijczyków nie pozwalały na wyjście poza etap projektowania nowych typów broni.
Dowcip ( luty 2004):
Dlaczego wojsko polskie powinno pozostać w Iraku?
Bo nie ma pieniędzy na powrót.
21 czerwiec 2004 roku: Informacja w „Wiadomościach” Koreańczyk (tłumacz w Iraku) porwany przez Al. Kaidę błaga o to, by Korea wycofała swoje oddziały z Iraku, gdyż w przeciwnym razie terroryści go zamordują. W Korei protesty. Udział w okupacji Iraku równa się śmierci obywateli Korei.
6.07.2004. Premier Wielkiej Brytanii Blair przyznaje się do pomyłki. Być może nigdy nie znajdziemy w Iraku broni masowego rażenia. (Mówi jak polityk – być może… nie znajdziemy… – a nie, że broni tej tam nie było. Nie było broni ani fabryk, które rzekomo miały ją produkować.)
Wczoraj spotkałem na jednej z głównych ulic naszego miasta Mariana. Był emerytowanym oficerem Wojskowych Służb Informacyjnych.
– Przegrałeś zakład. Z nami wojskowymi o sprawy wojskowe zakładać się nie warto. Mówiłem, że wojna się skończy szybko…, stwierdził.
– Mówiłeś o miesiącu. Zresztą, czy to koniec? A kto podpisał kapitulację?
– Mówiłem o zajęciu Bagdadu.
– Nie, nie o tym rozmawialiśmy. Zresztą to jeszcze nie koniec. Moim zdaniem, to dopiero początek.
– Nie musisz stawiać tego szampana. Ale przegrałeś.
– Niech ci będzie. Postawię. Ale, nie taka była umowa.
Napisałem wczoraj, a przecież było to już tak dawno. Dziś nie ma już WSI, które z uwagi na powiązania ze służbami byłego ZSRR i działalność przestępczą wielu pracowników rozwiązano. Nie żyje też Marian. Boże jak ten czas szybko leci.
Wróćmy do Polski, do naszych psów. W jakiejś miejscowości giną psy. Zaginęło około pięćdziesięciu. Porywano je z łańcuchów. Przypuszcza się, że kradzieże następują na zlecenie Wietnamczyków (na podstawie informacji prasowej z lutego 2004 roku). Do naszego kraju przybywają imigranci z Dalekiego Wschodu, wnoszą swoją kulturę, swój stosunek do świata. To trudny do zrozumienia dla wielu wychowanej w naszej kulturze ludzi żart. Usłyszałem go w jednym z chińskich filmów: Psy można lubić na różne sposoby.
Tak, na długo przerwałem swoją opowieść o psach. Wielu z nas żyło wówczas tą odległą od nas, a jednak i dla nas ważną wojną. Psy nic o niej nie wiedziały. Nie miała też, bezpośrednio, wpływu na życie większości z nas, a jednak była ważna. Uważaliśmy przynajmniej, że była ważna i dla nas.
Czas płynął. Wciąż podawałem w Gminnym Ośrodku Kultury zupki i rozstawiałem urządzenia nagłaśniające na imprezach dla emerytów lub dzieci. Podjąłem też próby pracy z młodzieżą tworząc w dwóch ośrodkach podwaliny amatorskich scen teatralnych, co nie spotkało się entuzjastycznym przyjęciem tak kierownictwa, jak i samej młodzieży. Tylko w jednym z oddziałów udało mi się zebrać większą, dziesięcioosobową grupę, właściwie jeszcze dzieci i z nimi rozpoczęliśmy pracę nad podnoszącą problemy narkomanii sztuką.
Sztukę tę napisali kilka lat wcześniej, gdy uczyłem jeszcze w liceum, uczniowie z mojej klasy. Miałem do tego niewielkiego dziełka pewien sentyment, gdyż to właśnie dzięki niemu udało mi się rozwiązać poważny problem wychowawczy. Pamiętam, że duża część klasy, której wychowawstwo właśnie przejąłem, wpadła w szpony narkotyków. Jak zorientowałem się później dilerem, głównym dostawcą narkotyków był jeden z ich kolegów, uczeń tej samej klasy. Udając przyjaźń sprzedawał swym kolegom to gówno. Wychowawstwo w klasie otrzymałem dopiero pod koniec października, wcześniejsza wychowawczyni nie dawała sobie rady. To właśnie teatr szkolny pomógł mi dźwignąć ten problem. W czasie pierwszej godziny wychowawczej zaproponowałem młodzieży napisanie sztuki. To od nich wyszła propozycja tematu – narkomania. Nie wiedziałem jeszcze, że to był ich największy ból.
Wynagrodzenie instruktora było bardzo niskie – najniższa prawem ustalona pensja, a ja miałem tylko pół etatu. Nic dziwnego, że wciąż rozglądałem się za inną pracą. Myślę, że powinienem tu rozszerzyć swoje uwagi dotyczące pracy takich ośrodków, przynajmniej w naszej gminie. Była to działalność głównie usługowa. Nikt nie myślał o kreowaniu postaw twórczych, o rozbudzaniu aktywności artystycznej. Chodziło raczej o „wypełnianie” wolnego czasu.
Bratanice jakoś nie dawały odpowiedzi. Nie wiedziałem, co dzieje się z moim „pomysłem”. Niespokojny charakter mego umysłu powodował, że zacząłem szukać innych rozwiązań. Jedną z osób pracujących na zlecenie w naszym Ośrodku Kultury był tancerz baletowy pan Rajmund. Był mniej więcej w moim wieku, może nieco starszy. Z racji wieku już dawno zakończył swą karierę. Tańczył wcześniej podobno na scenach w Niemczech, Afryce Południowej. Teraz dorabiał do artystycznej emerytury ucząc tańca dzieci. Lekcje angielskiego, informatyki, właśnie tańca, a nawet sztuk walki to stałe zajęcia, które organizowały ośrodki kultury.
Od prawie zawsze mierzyłem ludzi swoją miarą. Uważałem, że wszystko można zrobić, wystarczy tylko chcieć.
Niby rozglądałem się wokół, obserwowałem świat, przyglądałem się losom różnych ludzi, a wciąż mimo niemłodego już wieku nie wiedziałem, że działania wielu z nas blokuje brak woli, niska samoocena, ale też i fatyczny brak zdolności, możliwości, wreszcie talentu.
O moim ówczesnym podejściu do ludzkich możliwości może świadczyć, na przykład napisany przeze mnie dużo wcześniej dla Radia felieton o siostrach Polgar. Pisałem, że wystarczy wola, konsekwencja, by osiągnąć każdy cel. Tak, i w tym wypadku moje ówczesne poglądy w kwestii talentu były bardzo odlegle od poglądów Andrzeja. Z czasem coraz bardziej przyznaję mu rację. Różnimy się jednak również zdolnościami, wolą walki, pracowitością. Badania francuskich psychologów dowodzą, że nawet to czy jesteśmy do życia nastawieni pozytywnie, czy negatywnie jest w znacznej mierze uwarunkowane genetycznie. A smutny i w słońcu smutny, pisał dużo wcześniej mój przyjaciel poeta – Mieczysław Czychowski.
Postanowiłem zainteresować pana Rajmunda moim scenariuszem. Wówczas był już spisany na czterech kartkach. Pan Roman przeczytał scenariusz z zainteresowaniem. Po jakichś dwóch tygodniach powiedział do mnie.
– A wie pan, panie Pawle, napisałem do pańskiego scenariusza taakie libretto. Pokazał przy tym kciukiem i palcem wskazującym objętość dość grubej książki.
Nie bardzo rozumiałem, o czym mówi. Do dziś nie jestem w stanie pojąć, jaki był sens tego stwierdzenia. Rzeczonego „libretta” nigdy nie dane było mi obejrzeć.
Pan Rajmund przypuszczalnie naprawdę wysoko ocenił mój scenariusz, skoro później, gdy szukałem autora muzyki do niego powiedział: wie pan, nie ma świecie kompozytora, który odmówiłby napisania muzyki do tego scenariusza.
Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że droga do realizacji tego projektu będzie bardzo długa i kręta. W czasie jednej z rozmów z Dianą, kierowniczką Ośrodka wspomniałem o moim projekcie teatru tańca, używając przy tym słów „kultura wysoka”.
– Kultura wysoka? A co to jest kultura wysoka? Spytała.
Skończyła studia z zakresu kulturoznawstwa, grała na pianinie i dysponowała dość niezłym głosem. Marzyła zapewne wcześniej o karierze piosenkarki. Pierwsza młodość minęła, podjęła pracę w administracji… Może to niespełnione ambicje… może… Z drugiej strony to szerszy problem. Jak wąska jest w naszym społeczeństwie świadomość kultury wysokiej, jak niewielki do niej dostęp? Jak trudno odbudować tę sferę życia po kataklizmie wojny? Tym bardziej w naszym kraju, gdzie straty w tym zakresie były szczególnie wielkie… Tak, proszę się nie dziwić, kilkadziesiąt lat to zbyt krótki okres, by zaleczyć takie rany.
Praca w Ośrodku przebiegała zwykłym trybem. Jednym z ważniejszych zapamiętanych przeze mnie wydarzeń było spotkanie z mniejszością ormiańska. Nawet nie wiedziałem, że już wówczas przebywało w naszym regionie aż tak wielu Gruzinów, Ormian. Spotykałem ich czasami na rynku, nie myślałem jednak, że jest ich aż tylu. Łatwo było ich rozpoznać, najczęściej kruczoczarne włosy, ciemna cera i ogromna żywotność.
Na spotkanie przybył też Bogdan Borusewicz. Znaliśmy się, kiedyś nasze drogi przecięły się w Lublinie. Obaj studiowaliśmy na KULu, ja jednak po trzecim roku przeniosłem się do Gdańska. Pamiętam też nasze późniejsze spotkania. W połowie lat osiemdziesiątych, w pociągu do Warszawy. Przez przypadek jechaliśmy w tym samym wagonie sypialnym.
– Co teraz robisz? Spytał
– Piszę. Opowiadania, próbuję też swych sił w nauce.
– Ja byłem internowany.
– Cóż, postawiłeś na karierę polityczną. W naszym kraju droga do tej kariery zawsze „wiodła przez carskie kazamaty”.
Nie polubiliśmy się. W czasie studiów drogi nasze też były odmienne. Właściwie nie mieliśmy z sobą kontaktu, choć na naszym kierunku było tylko niewiele ponad dwadzieścia osób.
Pamiętam również nasze kolejne spotkanie, w Sopocie. Byłem członkiem sztabu wyborczego SLD, zawsze byłem lewicowcem. Bogdan oczywiście był po przeciwnej stronie. Przypuszczalne właśnie z tego powodu postanowił udawać, że mnie nie zna. Nawet nie odpowiedział na powitanie. Od stanu wojennego podziały wewnątrz naszego społeczeństwa stawały się coraz ostrzejsze. Po tak zwanym odzyskaniu niepodległości zamiast łagodnieć przybierały na sile.
A jednak, w czasie tego „kaukaskiego” spotkania Bogdan podszedł do mnie, przywitał się. Chwilę rozmawialiśmy, po czym odszedł w stronę swego samochodu, by po chwili wrócić z ogromnym plikiem ulotek. Wręczył mi ten pakunek z prośbą.
– Pomożesz mi je rozprowadzić?
Cóż miałem odpowiedzieć? Spróbuję, powiedziałem i wziąłem ten nieoczekiwany prezent. To chyba oczywiste, że później wyrzuciłem go do śmietnika.
Muszę tu wspomnieć jeszcze o tych oczach. Martwych oczach tej sarny. Jej zwłoki leżały na nasypie wiaduktu. Pierwsza dostrzegła je Nomi. Podbiegła do nich, wąchała. Widząc jej zainteresowanie podszedłem i ja. Odwołałem sukę. Była posłuszna, pewnie niczego nie rozumiała. Wówczas zwróciłem uwagę na te oczy. Trudno mi będzie o nich zapomnieć. Wypracowaliśmy wiele mechanizmów obronnych, potrafimy wypierać wiele niechcianych obrazów, informacji. Pisanie jest rzeczą trudną, wraca pamięć. Odejście brata, później mamy i ta sarna. To tylko życie, są w nim przyjścia muszą być i odejścia jak w sztuce. A jednak boli. Sarna zginęła przypuszczalne pod kołami pędzącego samochodu. Ktoś jechał zbyt szybko, ktoś nie zdążył wyhamować. Później, zapewne klnąc pod nosem ze złości z powodu uszkodzonego reflektora, przeciągnął zwłoki sarny poza drogę, za chodnik, na nasyp. Miasto rozrasta się. Coraz więcej domów. Zajmują kolejne pola, nieużytki. Coraz mniej miejsca dla saren. A psy? Czy Nomi wiedziała, co się stało? Czy też widziała te oczy? Czy będzie o nich pamiętać? Na pewno nic nie wie o mojej mamie, o moim bracie. Czy pamięta swoją matkę, swoje rodzeństwo? Przychodzimy i odchodzimy. Ludzie, psy… Zwierzęta, rośliny. Wszystko. To tylko życie. Tylko i aż życie.
Potomstwo Haracza. Nie dbał o nie więcej. Biegał po wsi szukając nowych możliwości dla zaspokojenia swego instynktu zachowania gatunku. O przetrwanie nie martwił się zbytnio. Ten jego problem stał się już tylko moim problemem. Psy, koty, wiele innych zwierząt, obok naszej ich przyszłość stała się też naszym problemem.
Wzięliśmy na siebie nie wiadomo dokładnie kiedy, dziesięć, dwanaście, a może nawet dwadzieścia tysięcy lat temu ten obowiązek i tak już zostało. Przecież nie można tego odwrócić. Nie ma zresztą już od kilku tysięcy lat tego środowiska, z którego wyrwaliśmy psy i to właśnie my – tym razem tylko my, przy niewielkim współudziale innych czynników przyrody – spowodowaliśmy to, że świat wokół nas wygląda już zupełnie inaczej, że z każdym dniem coraz bardziej się on zmienia.
XXX
Świat dzisiejszych elit, to świat tak zwanych celebrytów, wśród których jedno z ważniejszych miejsc zajmują politycy. Występują na scenach, stadionach – są jednocześnie aktorami, piosenkarzami, sportowcami. Jakoś nikogo nie śmieszy, nie oburza, gdy polityk gra w piłkę w koszulce polskiej reprezentacji. To politycy są dziś w naszym kraju dyżurnymi myślicielami, etykami. Nikogo nie śmieszy to, że wypowiadająca się w jednej z ważniejszych stacji telewizyjnych na temat realizacji przedstawienia teatralnego przez wybitnego reżysera posłanka, dopiero po zajęciu miejsca w Parlamencie postanowiła zrobić maturę. Któregoś dnia dowiedziałem się z prasy, że senator Longin Pastusiak dał swój służbowy telefon komórkowy synowi. To nadużycie? Raczej drobiazg, który nikogo nie dziwi. Postępujemy przecież podobnie. Z biedy, albo tylko, dlatego że czujemy się biedni. Osoba zarabiająca aż tak wiele z naszych podatków posuwa się do tak drobnego nadużycia. Z drugiej strony to normalne. Żyjemy w biednym kraju. Każdy kombinuje jak może. Każdy, nawet Marszałek Senatu. Czy ja, na pewno zachowałbym się inaczej?
Przypominam sobie teraz jeden z wieczorów autorskich Longina Pastusiaka. Prawie pełna sala w galerii przy ulicy Garbary. Przy wejściu beczka z piwem, a na stoliku talerz z pierniczkami. Obok stoją dwie hostessy z szarfami reklamującymi browar sponsora. Tematem spotkania promocja książki, kolejnej biografii jednego z amerykańskich prezydentów, autorstwa Longina. Po spotkaniu hostessy zaczynają nalewać piwo do plastikowych pokali. Podchodzi do nich Longin i obejmując je pozuje do zdjęcia. Zapewne później zdjęcie to pojawi się w materiałach reklamowych sponsora. To pewnie zapłata za ten poczęstunek, pomyślałem. Zdjęcie z hostessami, kryptoreklama, skąpstwo. Czyżby wydawcy nie stać było na to, by we własnym zakresie ufundować tak skromny poczęstunek? A może postanowili przy okazji dodatkowo zarobić? Później Longin podchodzi i do mnie. Był to czas kampanii wyborczej. Kilka lat wcześniej pracowałem w ich sztabie wyborczym.
– Paweł pomożesz? Spytał
– Za ile Longin, za ile? Odpowiedziałem.
– Nie wiedziałem, że stałeś się aż tak interesowny. Stwierdził sucho.
Poklepałem go po plecach i odparowałem:
– Ty nie, Longin. Ty nie. Ty wciąż jesteś tak bezinteresowny.
Śmiałem się. Klepiąc go po plecach przypomniałem sobie znane powiedzenie: czym się różni lew… Tak, miałem żal, że zarzucił mi wówczas interesowność. On, u którego ta stawała się aż tak oczywista. Tak, to chyba wówczas przestałem ostatecznie szanować Longina. Marszałek Senatu mojego państwa naraża siebie i swój urząd dla kilkuset złotych na kompromitację. Może zresztą postąpiłem tak z żalu, może chciałem tylko wyrazić pretensję, że moja poprzednia dla nich praca została zlekceważona, że… Pomyliłem się kilka lat wcześniej pomagając im wygrać wybory, pomyliłem się… nie sądziłem, że po dojściu do władzy przejdą na gospodarcze pozycje neoliberalizmu…, bronić będą wyłącznie interesów swej grupy… Cóż, naiwność też jest grzechem. Byłem naiwny. Może właśnie, dlatego wówczas próbowałem odreagować wcześniejszą przegraną. Drobna satysfakcja, może moja małość. Z drugiej strony… są też tacy ludzie, którzy bez skrupułów korzystają z cudzej pracy, którzy nie szanują innych… ich miłość własna jest tak wielka… Może zresztą moja ocena była błędna. Longin był ponad to, on po prostu polecił zorganizować tę promocję. Kwestia kosztów, hostess? On był ponad to. Cóż z tego, że zgodził się na zdjęcie z nimi? Poprosili go organizatorzy. Ładne dziewczyny. Dlaczego nie? Zastanawianie się nad takimi drobiazgami jest ponad nim. Nie, przepraszam, poniżej niego.
To jednak tylko dygresja. Pewne wspomnienie, które nie miało wpływu na moje życie. Ot takie spotkanie. Jeden z wieczorów, jedno z wydarzeń wypełniających czas. Właściwa gra toczyła się gdzie indziej. Na Mariackiej, w kawiarni „Literacka” gdzie zmagałem się ze wszystkim i wszystkimi. Z prezesem oddziału naszego Związku, który uważał, że z racji tego, iż wynajmuję lokal Związkowy jestem mu coś winien, a zwłaszcza powinienem starać się o to by on był jego głównym beneficjentem. To jemu należą się splendory, to on przecież jest Prezesem, czyli – jak zapewne myślał – największym pisarzem nie tylko Wybrzeża, może i Polski, może i…. Nieograniczone są ambicje ludzkie. Niewypełnienie oczekiwań ludzi tak ambitnych jest niezwykle niebezpieczne. Wówczas jeszcze tego nie wiedziałem. Wówczas nie… Dowiedziałem się później. Wówczas zmagałem się z tzw. środowiskiem. Przecież Paweł ma knajpę, ma piwo. Niech stawia – mówili wszyscy za moim plecami, niektórzy zresztą wprost, tylko pozornie kryjąc swą bezczelność za uśmiechem. Długo, zbyt długo nie potrafiłem się od nich odciąć. Podobnie zresztą nigdy nie potrafiłem wprost powiedzieć jakiejś kelnerce, że mnie okrada. Cóż, kto ma miękkie serce powinien mieć twardą dupę. Albo ty, albo oni stwierdził w końcu Stefan, mój brat. Miał rację, trudno jednak zmienić się z dnia na dzień. Trudno w ogóle się zmienić. Tak, by przetrwać otworzyłem kawiarnię. Dziś wiem, że był to wielki błąd. Mądry Polak po szkodzie. Czy tylko Polak? Kto może przewidzieć przyszłość? Praca w Gminnym Ośrodku Kultury nie wystarczała na utrzymanie rodziny, nie mogłem znaleźć pracy w żadnej ze szkół, cóż, postanowiłem podjąć działalność gospodarczą.
Poprzednia ajentka, właścicielka kilku innych lokali złożyła rezygnację. Lokal, który najmowała za pośrednictwem naszego Związku był dla niej niepotrzebnym kłopotem. Zbyt mały, by dalej go prowadzić konieczny był w nim remont, nie było też żadnych szans na wykupienie go w przyszłości. Postanowiłem, że wystartuję w przetargu, że sam poprowadzę naszą kawiarnię. Czynsz był dość mały. Jako stowarzyszenie otrzymywaliśmy od władz miasta sporą ulgę. Lokal znajdował się w centrum, przy pięknej odwiedzanej przez turystów uliczce… Nie dostrzegałem minusów. Zrobiłem prosty biznesplan… To takie proste… wystarczy, by trzydziestu klientów dziennie wypiło tylko kawę, herbatę lub piwo, zjadło jakąś przekąskę, ciastko i już w kasie będzie trzysta złotych. Przy wynoszącym mniej niż dwa tysiące złotych czynszu wystarczy, by pokryć opłaty i co nieco zarobić…, a przecież to minimalne wpływy. Nie ma możliwości, by do lokalu nie przyszło w ciągu dwunastu godzin trzydziestu klientów. W takim miejscu? Nie, to niemożliwe. Nie ma rzeczy niemożliwych. Po kilkumiesięcznym remoncie, gdy wreszcie otworzyłem kawiarnię, pojawiły się dnie, gdy w kasie miałem mniej niż pięćdziesiąt złotych.
– Sam tego chciałeś, mówili moi wrogowie wbijając mi kolejna szpilę. Naciągając na kolejną lampkę wina, lub darmową kawę. Otwierając lokal sądziłem, że „chwyciłem Pana Boga za nogi”. Na papierze plan biznesu był bez zarzutu. Marzenia, marzenia. Zmagałem się z urzędami. Zezwolenia, kontrole. Siedząc nad rachunkami uświadamiałem sobie, że przy obowiązujących przepisach i podatkach nie ma możliwości, by prowadzić taki interes uczciwie. Zmagałem się z personelem. Jak najmniej dać z siebie, jak najwięcej dostać od pracodawcy – to ich dewiza. Nie przypuszczałem, że tak łatwo jest kraść. Cóż z tego, że jest kasa fiskalna? Wystarczyło, bym wyszedł z lokalu a już kolejne piwo, kolejna kawa podawana była bez rachunku. Po roku, gdy wreszcie zdecydowałem się na rezygnację z najmu tego lokalu, zwolniłem personel i aż do czasu, gdy minął termin wypowiedzenia pracowałem sam. Nalewałem piwo, parzyłem kawę, myłem naczynia, sprzątałem. Długi przestały rosnąć. Nawet zacząłem, co nieco, zarabiać. Oczywiście tylko dzięki temu, że omijałem jakoś fiskusa. Zarabiałem tyle, że mogłem pozwolić sobie na wydanie kolejnej książki. Nie przesadzajcie jednak z wyobraźnią. Nie aż tak wiele. Wydanie książki w nakładzie pięciuset egzemplarzy, pięćset stron, w sztywnej oprawie, kosztowało kilkanaście tysięcy złotych. To pieniądze, które udało mi się zdobyć przez cały rok i to kosztem innych wydatków i długów. Po zamknięciu kawiarni wyliczyłem, że na interesie tym straciłem około czterdzieści tysięcy złotych. A jednak zamykając lokal, a później sumując te dwa lata mogłem stwierdzić, że nie wszystko przegrałem. Zresztą, rzeczywiście sam tego chciałem, pisarz powinien być jak najbliżej życia – sądziłem. Może zbliżyłem się, jednak do niego zbyt bardzo. Może…
Nie od razu spostrzegłem, co się stało. Dopiero później, już po jego wyjściu. Dopiero wówczas, gdy Bajtek wypił już darowane mu piwo i wyszedł z lokalu. Przyszedł tamtego dnia już lekko wstawiony. Znaliśmy się od dawna, grubo ponad dwadzieścia lat. Był jedną z barwniejszych postaci ulicy Mariackiej z lat siedemdziesiątych. Wówczas tylko kilka osób produkowało wyroby z bursztynu i ci zarabiali krocie. Ułatwiał to między innymi dewizowy przelicznik, niemiecka marka, lub dolar cenione były bardzo wysoko. Niewielu zresztą podejmowało pracę na własny rachunek, nie każdemu było wolno. Handel wyrobami z bursztynu był ponadto na granicy prawa. Surowiec wydobywano nielegalnie, głównie na Stogach. Bogacili się wszyscy, kopiący (wymywający za pomocą pomp) bursztyn, pilnujący ich milicjanci i wreszcie producenci wyrobów. Gwałtownie wzbogaceni nie potrafili zapanować nad sytuacją. Jarek, na przykład. Jarek – wysoki, przystojny, bystry. Potrafił zarobić w jeden dzień kilkanaście tysięcy złotych, wielokrotność ówczesnej miesięcznej pensji nauczyciela. Cały ten zarobek potrafił stracić w jeden wieczór, w jedną szaloną noc w Sopocie. Nie było to takie trudne. Dziwki, kasyno, najlepsze alkohole. Jarek wprawdzie zarabiał nie na wyrobach z bursztynu, lecz przerabiając złote monety „świnki” na pierścionki, ale i na bursztynie można było zarobić podobne kwoty. Tym bardziej, jeśli ktoś miał w miarę zdolne ręce, a Bajtek je miał. Zarabiał krocie. Zaczynając od prowizorycznego stoiska na jednym z przedproży na ulicy Mariackiej, błyskawicznie dorobił się mieszkania, uzyskał miejsce na pracownię i sklep, kupił urządzenia do produkcji, odłożył w surowcu ogromny kapitał i wciąż pił. Pod koniec lat siedemdziesiątych, a może w początku osiemdziesiątych wraz ze szwagrem wybrali się nowym dopiero, co kupionym samochodem po bursztyn gdzieś na wschód. Straszny wypadek. Wpadli na chłopski wóz. Brat żony zginął na miejscu, Bajtek wylądował w szpitalu. Ledwie przeżył, stracił oko, przez jakiś czas wydawało się, że nie odzyska już świadomości. Odzyskał, choć nie w pełni. Los okazał się mimo wszystko dla niego łaskawy.
Jarek, o którym wspomniałem powyżej już nie żyje. Alkoholizm, później wylew. Jeden, drugi. Pierwszy – jakby ostrzeżenie – przeżył. Częściowo sparaliżowany wciąż prowadził interesy, do których miał niezłą głowę. Zdobył lokal na Mariackiej, sprzedawał bursztynowe wyroby. Wieczorami spacerował ze swym pięknym psem – bassetem, później siadał wraz z innymi na przedprożu jednej z tamtejszych kawiarni. Alkoholizm jest ciężką, nieuleczalną chorobą. Najpierw przyszła bieda, później drugi wylew. Nie można bezkarnie igrać z życiem. Los bywa łaskawy. Bywa, ale do czasu. Boże, jak ten czas leci. Nie potrafię teraz dokładnie przypomnieć sobie, kiedy to było? W połowie lat osiemdziesiątych, może pod ich koniec? Mieszkanie Bajtków zamieniło się w pijacką melinę. Pamiętam, gdy odwiedziłem ich szukając jakiegoś prezentu dla żony, który chciałem od nich kupić… pamiętam ten obraz. Pokotem, na tapczanie i podłodze leżało z osiem osób. To niewyobrażalne, jak długo można pić? Trwało to ponad rok, prawie dwa. Może dłużej. Zmieniali się pijący. Mieszkanie i fundatorzy wciąż ci sami. Tylko, co jakiś czas Bajtek wychodził z mieszkania do pracowni na Mariacką, wyjmował z sejfu kolejną bursztynową bryłę i… życie płynęło dalej tym samym trybem. Kogoś wywieziono do szpitala, ktoś kogoś pobił… pito nieustannie. Zapasy Bajtka były ogromne. Mijały lata, pod koniec lat dziewięćdziesiątych żona Bajtka prosiła mnie o wycenę zabytkowych mebli, które chciała sprzedać. Zaniedbali wcześniej wykupienie na własność komunalnego mieszkania i pracowni. Potrzebowali pieniędzy. Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć? Meble były warte mniej niż myślała. Postawisz piwo? Spytał Bajtek zaraz po wejściu do kawiarni. Postawiłem, choć wiedziałem, że będzie to stracony wieczór. Bajtek od wypadku nie odzyskał już pełni świadomości. Wprawdzie nie upijał się już na umór, ale o czym z nim rozmawiać, myślałem. Wypił. Postawisz jeszcze jedno? Spytał. Odmówiłem. Zszedł na dół do toalety, później wyszedł.
Kawiarnia „U literatów” składała się z kilku pomieszczeń. Bar i główna sala na parterze, dwie małe salki na antresoli i dwa pomieszczenia oraz toalety na dole. W pierwszej z sal na dole był kominek. Schodząc godzinę po wyjściu Bajtka do toalety spostrzegłem przed kominkiem kałużę. Później sprzątając te szczyny odrzucałem tę myśl… Nie, to niemożliwe, przecież to nie mógł być Bajtek. Był przecież trzeźwy. Był trzeźwy.
Przyłapałem go kilka tygodni później. Tym razem był z kolegą. Zamówili piwo. Po jakimś czasie Bajtek znów zszedł do toalety. Tym razem nie głównymi drewnianymi kręconymi schodami, lecz schodami od zaplecza. Coś mnie tknęło. Sprawdziłem. Bajtek zaczął sikać już od góry. Obsikał całe schody. Wyrzuciłem ich z kawiarni. Cóż, kto ma miękkie serce powinien mieć twardą… Co komu po takich powiedzonkach? Po prostu, posprzątałem.
Czy naprawdę pisarzowi są potrzebne takie doświadczenia? Ot, życie. To tylko życie. Tylko życie.
A swoją drogą jak zmienne są ludzkie losy. Sukces-klęska.Ulica Mariacka, prowadzący przy niej swe biznesy ludzie są tego najlepszym przykładem. Jak kiedyś tak zwani badylarze nie potrafili zrozumieć, że ich „sukces” wynika nie tyle z ich „geniuszu”, co z wielu zewnętrznych okoliczności, tak później w podobnej sytuacji znaleźli się i bursztyniarze. W wypadku ogrodników ich sukces wynikał z cen węgla, za pomocą, którego ogrzewali swe cieplarnie i dostępu do rynków. Po dziewięćdziesiątym roku, gdy ceny węgla osiągnęły poziom światowy i gdy polscy przedsiębiorcy uzyskali dostęp do towarów holenderskich (zwłaszcza kwiatów, ale i nowalijek) polscy ogrodnicy zaczęli jeden po drugim upadać. Większość z nich nie potrafiła znaleźć się w warunkach otwartego rynku.
„Bursztyniarze” przegrali z modą, konkurencją rosyjską a później chińską oraz rozwojem chemii. Mało kto potrafił odróżnić sztuczny bursztyn od naturalnego. Zresztą zadziałał tu jeszcze jeden mechanizm. Bursztyn zaczęło produkować i sprzedawać tak wielu, że nawet rosnący ruch turystyczny nie był w stanie wchłonąć takiej produkcji. Producenci bursztyny wciąż z utęsknieniem wspominali czasy bonanzy, prosperity. Opowiadali jak to jeden z nich, specjalizując się w sprzedaży inkluzji (zatopionych w bursztynie żyjątek) rozpieszczając swego wnuka kupował mu w PEWEKSie drogie zabawki, później zaś cieszył się widząc wnuka rozbijającego te przy pomocy młotka. Inni inwestowali w kamienice, lokale gastronomiczne. Biznes się rozwijał. Od początków nowego wieku czasy te były już tylko legendą. Mimo tego następcy „bursztyniarzy” z lat osiemdziesiątych wciąż kurczowo trzymali się tego interesu. Może sądzą, że moda wróci, że znów przyjdą czasy prosperity? Każdy ma prawo do swoich marzeń.
Odszedłem od tematu. Wspomnienia, dygresje. Ciekawe, czy psy też mają wspomnienia? Sny mają na pewno. W każdym razie ja jestem tego prawie pewien. Często zauważam Haracza, jak śpiąc goni za zwierzyną przebierając łapami… Mimo pracy w kawiarni udało mi się ukończyć wspomnianą „Historię dramaturgii”, to tytuł książki, o której wspominałem wyżej. Pięć lat nieustannej pracy po trzy, a nawet pięć godzin dzień w dzień. Pierwsze w Polsce i jedno z nielicznych w świecie tak pełnych kompendiów wiedzy o dramacie. Nie tylko zresztą kompendium, sądzę, że udało mi się w tej pracy zawrzeć moją historiozofię, myśl o jedności naszej cywilizacji. Wiele pracy, przemyśleń… Może się komuś przyda, sądziłem.
Później Danek twierdził i rozpowiadał w tak zwanym środowisku, że po prostu przepisałem kilka książek. Twierdził tak zresztą nie tylko on, twierdzili tak i inni zawistnicy, jak na przykład Greg. Może kilka, a może kilkaset dramatów, które musiałem przeczytać, (niektóre po raz kolejny), kilka tysięcy książek i artykułów, w których znalazłem potrzebne informacje, uporządkowałem je, znalazłem wspólne idee. Tylko. Tak dokonałem tylko tego. Na cóż zresztą liczyłem? Czy to nie głupota pisać aż tak grube książki w społeczeństwie, które czyta coraz mniej? Zawiść jest jedną z bardziej uciążliwych, cech naszego społeczeństwa. Jest cechą ogólnoludzką, istnieje zapewne od zarania naszego gatunku, może nawet w jakiejś mierze była jednym z motorów postępu. Może i tak…, gdy jednak przybiera rozmiary monstrualne staje się nie do zniesienia. Myślę, że jest ona cechą wyłącznie ludzką… chociaż? Jak to właściwie jest u psów? Czy nie dostrzegamy zawiści i u nich? Wychodząc na spacer ze swoimi psami często zauważam, że nie potrafią one ukryć swych emocji. Piskiem, szczekaniem obwieszczają wszem i wobec, że oto czeka ich wielka frajda. Ich reakcje powodują, że do ogólnego jazgotu włączają się i psy sąsiadów. Ich szczekanie jest jednak inne, pełne agresji. Wzrasta ona zwłaszcza wówczas, gdy idąc na spacer muszę przejść obok ich obejścia. Czy jest to wyraz zawiści? Nie wiem, trudno zrozumieć ludzi, nie sposób zrozumieć, co myślą psy? „Historia dramaturgii” to nie wszystko. Wciąż wracałem myślą do swego scenariusza.
Pewnego dnia do kawiarni przyszedł Leszek, mój kolega sprzed wielu lat. Absolwent polonistyki we Wrocławiu, później wieloletni pracownik w różnych domach kultury. Leszek gra również na gitarze i klarnecie oraz jest autorem wielu piosenek. Pokazałem mu mój scenariusz.
– Paweł, przecież to jest libretto. Dobre libretto. Wyślij to szybko do Zaiksu, bo ci ukradną.
Wysłałem już następnego dnia. Po niespełna trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź. Libretto zostało zarejestrowane. Może miałem szczęście, że akurat w tym czasie przypadał termin komisji oceniającej prace. Zarejestrowano to libretto bez dołączonej muzyki. Piszę tu o tym, gdyż później, gdy wysyłałem do ZAiKSu kolejne libretto, domagano się ode mnie dołączenia muzyki.
Leszek miał rację. W latach późniejszych przed realizacją przedstawienia, a nawet później już po jego wystawianiu miałem kilka prób wyłudzenia mojego scenariusza. Kilka lat później, gdy próbowałem realizować przedstawienie według zarejestrowanego libretta, jeden z niedoszłych współorganizatorów koncertu do przedstawienia zadał mi pytanie:
– Chciałbym od pana to libretto kupić, ile czasu je pan pisał?
– Pisał? Zajęło mi trzy minuty. Pomysł przyszedł mi w łazience, odparłem.
Byłem zbyt grzeczny, by dodać, że na sedesie. Zresztą nie pamiętam dokładnie. Może powiedziałem nawet, że pomysł ten przyszedł mi „na klopie”. Była to pierwsza próba wyłudzenie ode mnie praw majątkowych do tego dzieła. Prawa autorskie osobiste są niezbywalne. Nie wiedziałem wówczas tego ja, nie wiedzieli i ci, którzy chcieli je ode mnie wyłudzić.
O tym jednak opowiem później… może nawet przypomnę ten dialog. Autorstwo scenariusza, libretta…, nie tylko ja miałem w tej kwestii niewielkie wyobrażenie. Prawa autorskie? Tych, tak jak i innych form własności w czasach komunistycznej dyktatury nie nauczono nas szanować. Nieliczni, którzy wiedzieli nieco więcej mogli je łatwiej ukraść, wyłudzić. Nawet wczoraj, rozmawiając z jednym ze swych bliskich znajomych usłyszałem, że mój scenariusz jest właściwie nieistotny. Liczy się tylko muzyka, jaka do niego powstała. Czy jest to tylko przykład ignorancji, czy też znajomy ten chciał mnie w ten sposób urazić? Okazać brak szacunku dla mojej pracy, moich umiejętności.
Zresztą to nieprawda, że wymyśliłem ten scenariusz w łazience. Tak tylko powiedziałem raz czy dwa, chcąc odczepić się od głupich pytań. Czy to nie wszystko jedno, w jakim miejscu przychodzą nam pewne idee, myśli? „Pomysł”, jak wspomniałem wcześniej przyszedł mi przy śniadaniu. Dziś mówię, zresztą zgodnie z prawdą, że inspiracją było przedstawienie Izadory Weiss „Z nieba”, które widziałem wcześniej.
Tak narodziło się libretto „Życie za życiem”. Od początku pojawiali się tacy, którzy myśleli, że je przejmą. Wymyślisz drugie, mówiła Wanda, moja żona.
– Drugie? Czy sądzisz, ze tak łatwo jest wymyślić pomysł godzinnego przedstawienia, w którym posługujemy się tylko tańcem, muzyką, światłem i kostiumem. Czy wiesz jak mało powstało librett pełnospektaklowych przedstawień?
To wiedziałem już wówczas. Pewne „pomysły” nie pojawiają się zbyt często. Nie przytaczam w tym rozdziale bezpośrednich relacji z toczących się wówczas wojen. Uznałem za stosowne spojrzeć tu na nie z dalszej perspektywy. Bezpośrednio widzimy tylko losy jednostkowe. Jakąś śmierć, nawet wielu ludzi, ich rany… zniszczone budynki, mosty… Odbieramy wrażenia… Mijają jednak lata. W „Przeglądzie Socjalistycznym” z 2015 roku znalazłem ciekawy odnoszący się do tej myśli tekst. Redakcja przypomina młodszym czytelnikom, iż promotorami inwazji na Irak byli eksponenci kompleksu naftowego i wojskowo-przemysłowego: starszy brat Jeb’a – George Walker Bush, jr., i Colin Powell, sekretarz stanu USA. Pośpiesznie proklamowali oni zwycięstwo amerykańskie, którego nie było i nie ma do tej pory. Inwazji dokonano pod fałszywym pretekstem posiadania broni masowej zagłady, przez ówczesne władze irackie. Wielki dramat tego kraju i społeczeństwa potwierdza, iż nie da się narzucić siłą demokracji i porządków amerykańskich w państwie, w którym nigdzie nie było demokracji i przypadków stosowania wzorców zachodnich. Ale ofiary i cierpienia ludzkie oraz straty materialne są ogromne. Już ponad 500.000 Irakijczyków poniosło śmierć w wyniku inwazji. Krew leje się dalej. Rannych liczy się na miliony. Kraj leży w gruzach. W latach 2003 r. (początek inwazji – 20 marca owego roku) – 2014 r. poległo także 4.491 Amerykanów (i 61 Polaków). (…) Koszty inwazji szacowano początkowo na 60 mld USD – o obecnie wynoszą już one (oficjalnie) 818 mld USD! Zostawmy zresztą liczby, suche fakty… Nie piszę przecież traktatu, piszę powieść, opowieść o ludziach i psach… Czy nie za bardzo, jednak skaczę po tematach? Czy nie za dużo chcę powiedzieć od razu? Moje perypetie, moi znajomi. Ówczesne i dzisiejsze wojny? Czy muszę już tu pisać o tym, że i „Duszek” padł kilka lat później, że jego ajentka wyszła ze swej „przygody” z jeszcze większymi długami niż ja? Powieść jest wystarczająco pojemną formą. Nikt nie ograniczył jej objętości. Nie powinienem aż tak się śpieszyć. Mam przecież czas. Inaczej niż w życiu. Tu, w powieści czasem rządzę tylko ja.
Piotr Kotlarz