Rozdział 25
Rok 1985
Nad brzegiem morza
– Nie mam siły na nową miłość – powiedział, patrząc na swoje stopy, obmywane przez morskie fale i zagłębiające się w piasku.
Słowa wbiły się w nią jak ostre noże, ale nie poczuła bólu, bo nie chciała go czuć. Nie przytulił jej, nawet się nie przybliżył. Wydał się smutny, zagubiony i tak lekki, że mogłaby go wziąć na ręce i przenieść przez próg jak pannę młodą. Przenieść nawet przez morze, które przestało szumieć, przez wiatr, który ustał, jakby cały jego zapas przeznaczony na to popołudnie nagle wywiało.
Ten obraz, przypominający nagły zwrot akcji w literaturze, powracał do niej często i za każdym razem utwierdzała się, że gdyby nie determinacja, która wówczas nią zawładnęła i dodała odwagi, by iść własnymi ścieżkami, nie wywróciłaby swojego życia do góry nogami.
– Najważniejsze, że we mnie jest tyle siły i pragnień, by kochać za dwoje – pocieszyła się, próbując wierzyć, że udźwignie wszystko, co się pojawi.
Wiatr powrócił.
Morze na powrót się rozszumiało.
Wszystko się wyprostowało i rozluźniło.
Kłębek drutu kolczastego, który na krótko wpadł w jej żołądek, nie zdążył się rozgościć.
Ciężar spadł z pleców.
Gdyby nie uparła się przy spacerze, nie usłyszałaby słów, którymi Michał obnażał swoją słabość.
– Nad morze chcesz iść? Morze nic nie robi tylko szumi – zażartował. – Góry to jest coś niepojętego, wydają tysiące dziwnych dźwięków, z każdej strony inny.
– Nie marudź. Skąd ja ci wezmę tutaj góry? Złej baletnicy, to przeszkadza nawet rąbek spódnicy, zbieraj się – ponaglała.
Uśmiechnął się, nabrał wiatru w żagle, rozbawiony tym przysłowiem, nijak nie przystającym do ich wcześniejszych rozmów, w których dominowały cytaty z literatury, jak choćby ten z Cortazara o naciskaniu klamki i wychodzeniu po gazetę z takim przekonaniem, jakby za drzwiami czekała dżungla, którą trzeba pokonać.
Wyszli więc z domu, by się w nim nie kisić, jak mawiała, by przyzwyczajenie nie wylizało ich do gładkości, nie wrzuciło w rutynę i banał. Szeroki balkon ukwiecony i zazieleniony bluszczem, który od razu polubiła, nie mógł zastąpić długiego spaceru brzegiem morza. Leżąc w wygodnym fotelu i wsłuchując się w skrzek mew fruwających tuż nad głową, bo dziesiąte piętro dawało takie złudzenie, czuła się prawie, jak na plaży, ale bez wody obmywającej stopy była to namiastka.
Patrzyli w horyzont, ich ręce się nie dotykały, choć taki pejzaż aż się prosił, by go o ten dotyk uzupełnić. W różnych konfiguracjach, które podpowiadała jej w wiele lat potem wyobraźnia, raz wiatr im rozwiewał długie włosy, raz nie miał czego rozwiewać, bo mieli krótkie. Raz porywał jej słomkowy kapelusz, drugim razem nie miał czego porywać, bo to nie był jeszcze czas, kiedy nosiła kapelusze. Biała spódnica plątała się w opalonych nogach, srebrne bransoletki na przegubie lewej ręki dźwięczały. Wokół pachniało świeżością, wyzwaniem i przygodą.
Przysiadła na piasku, kolana przyciągnęła pod brodę, objęła obiema rękami. Chciała, aby Michał objął ją mocniej niż ona swoje nogi. Nie zrobił tego. Milczenie było jego znakiem. Wyrażał nim strach, niepewność, czasem agresję, o czym przekonała się później nie raz i nie dwa. Wygrzebała z piasku muszelki i płaskie kamyki, poupychała w kieszeniach spódnicy, wyrównała mokry piasek i napisała na nim:
„Plaża jest po to, by na wygładzonym ręką piasku móc napisać Twoje imię”.
Po latach znalazła te słowa przed jednym z jego wierszy jako motto. I ucieszyło ją to, że zapamiętał.
Kiedy już wróciła do wrocławskiego domu i leżała w łóżku, rozpamiętując bliskość z Michałem, której nigdy przedtem z nikim innym nie doświadczyła, pomyślała: – Czułość zaprowadzi mnie do nieba. Na pewno tak pomyślała. I to na długo przedtem zanim Tomasz Jastrun napisał wiersz o podobnym tytule, i na jeszcze dłużej przedtem zanim Olga Tokarczuk wygłosiła mowę noblowską o czułym narratorze, tę, którą pokochał literacki świat.
Gdyby wtedy, nad morzem, nie odrzuciła słabości i niepewności Michała, gdyby nie poczuła się jak Nostromo albo Rambo, który obwiązał głowę czerwoną przepaską, by iść na wielki bój i wygrać, nie przeżyłaby ani nieba, ani piekła, i nie zdarzyłoby się wszystko, co doprowadziło ją do życia, jakie stało się jej własnym, niepowtarzalnym aż do szpiku kości, pełnym słów, którym nie wszyscy dawali wiarę, no bo przecież nie można być pisarzem dla każdego, powtarzała sobie na pocieszenie. Ale to później, później.
Marta Fox. O północy pod Wzgórzem Miłości
Fragment powieści
xxxx
Rozdział 73
List Małgorzaty do Michała (9)
Nienawidzę swojej niemocy
Fragmenty
Mój Michale Ukochany,
schowałam Twój list pod poduszkę. Leżałam w poprzek łóżka z rozkrzyżowanymi rękami i nie byłam w stanie się ruszyć. Chciałam go jeszcze raz przeczytać, ale musiałabym wykonać ten drobny ruch, sięgnąć pod poduszkę, a tego też zrobić nie byłam w stanie.
Adaś bawił się autkami, które mu kupiłeś, tuptał po mieszkaniu, ale nie zaglądał do mnie, jakby wiedział, że po południu jego mama jest do niczego. Trwoży mnie ta niemoc. Powiem więcej: Wstydzę się jej i pogardzam sobą. Mówię to w chwili, kiedy już trochę się ogarnęłam, ale jeszcze nie do końca. Jeśli teraz nie napiszę Ci o beznadziei, która mną poniewiera, to już nie napiszę, bo opancerzę się i będę udawała dzielną, która sobie świetnie radzi.
Nie radzę sobie. Nie umiem się wziąć w garść, jakbym tego sama chciała i jakby chcieli moi rodzice, i jak Ty byś chciał. Moja siła się ulotniła. Nędzne jej resztki odzywają się na kilka godzin, najczęściej do południa, potem już tylko jestem rozerwanym z hukiem balonikiem, który zawisł na kolczastym płocie.
/…/
Coś jest ze mną nie tak. Może mam mały poziom estrogenów i wtedy antydepresanty nie działają? Jeśli mój stan ma związek z depresją, to rano powinnam być nieprzytomna, tak przynajmniej czytam w różnych książkach, a ewentualnie po południu się ożywiać. Z kim mam o tym porozmawiać? Same zakamarki w tej chorobie i tajemnica.
Mój psychiatra traktuje mnie „biologicznie”, akcja-reakcja, 6 tabletek w kolorze bordo, jedna biała, jedna żółta, ładny zestaw kolorystyczny, nie powinnam marudzić. Nie interesuje go, co tak naprawdę dzieje się w mojej głowie, jakie zajączki w niej burmistrzują i dlaczego wysysają ze mnie wolę w jednych godzinach, a odpuszczają w innych, dlaczego podsyłają mi obrazy, które układają się w wiersze.
Skąd moje palce wiedzą, w który klawisz maszyny do pisania uderzyć, by wybrać właściwe słowa. I dlaczego te słowa wyglądają, jak jaskółki, które zostawiają czarne ślady na białym papierze. Dlaczego jestem we mgle i czy ta mgła rodzi we mnie poezję. Czy wiersz to mój ślad na ziemi, pyłek w kosmosie, czy znak siły czy bezsilności, a może tylko dowód, że trudno mi zrobić kolejny krok na tej ziemi. A może przekonanie, że poezja ma w moim życiu rolę do odegrania? No, powiedz Michale, czy psychiatra zechciałby ze mną o tym porozmawiać? To prawda, nie pytam, ale też jak nawiązać rozmowę, skoro widzę, że dla niego istnieją tylko recepty i te kolorowe tabletki, mamiące oczy. Śpi pani, pyta psychiatra, a kiedy przytakuję, to się cieszy, jak chłopczyk. No i o to chodzi, bez tego byłaby pani całkiem bezużyteczna w ciągu dnia.
Czy zawsze musi być coś za coś, czy wiersz musi być zamiast krzyku, a sen dzięki tabletkom? A może moja wyobraźnia się zborsuczyła i chodzi własnymi ścieżkami? Czyż nie o to mi chodziło? Tylko dlaczego cierpię bardziej, choć próbuję nazywać, co we mnie łomocze? Czy to jest tak, jak wieścił mądry Kohelet, że im więcej poznania, tym więcej cierpienia?
/…/
Pamiętasz?
Jeszcze niedawno gotowa byłam przenosić Cię przez kopiaste zaspy, jeździć na drugi koniec Polski co tydzień, gotować w dwóch domach, pracować na dwóch etatach. Gdzie są kwiaty z tamtych lat? Gdzie ta dziewczyna, która miała marzenia? Jestem sobą rozczarowana. Wolałabym spowiadać się z własnych cnót niż trzepotać żałością.
Nienawidzę swojej niemocy. Czy już nigdy w życiu się z tym nie pożegnam? Moja matka ma rację: Przynoszę jej wstyd i od samego patrzenia na moją ponurą gębę herbata kwaśnieje bez udziału cytryny. Zamiast dawać synkowi przykład, jak żyć, by było po bożemu, ślimaczę się i miętolę sama siebie, jakbym była wyżymaczką z pralki zwanej Franią. Jaki ze mnie będziesz miał pożytek? Jak udźwignę Twoje/ nasze problemy, skoro ze swoimi sobie nie radzę? Jak mam lubić innych, skoro siebie nie cierpię?
/…/
Powiem Ci jeszcze coś, Michale. Kiedy pisałeś „tylko mnie kochaj”, płakałam. Nawet wyłam, jakkolwiek histerycznie to brzmi. Co się stanie, jeśli nie będę Cię kochać tak wspaniałomyślnie, jak chciałbyś? Może ja rzeczywiście nic tylko żądam i żądam, stawiam warunki i węszę? Może maksymalistycznie się nakręcam i pazernie chcę Tobą zawładnąć? I moja miłość jest tylko samczym pragnieniem własności? Zobacz, gada oswoiłeś, kochany. I jak Ci z nim?
/…/
Jeszcze coś powiem: Dostałam główną nagrodę w konkursie za esej o Anne Sexton. Wyciągnęłam list ze skrzynki z pieczątką Związku Literatów Polskich. Otworzyłam spokojnie. Przeczytałam. I nic. Zupełnie nic. Ani się nie ucieszyłam, ani nie podskoczyłam, ani nie pochwaliłam się bratowej, ani matce, choć kwota honorarium może by pozwoliła jej na mnie spojrzeć z uznaniem, a kto wie, czy nie skłoniłaby ją do tego, by mnie pogłaskać. Przytulić? To już szczyt byłby córczynych oczekiwań.
/…/
I tak to jest, kochany, kiedy ktoś żyje z drzazgami i ze skazą. Ta jeszcze gorsza, bo drzazgę można wyciągnąć i miejsce po niej się zabliźni.
Skaza jest skazą, jest skazą, jest skazą. Jak róża jest różą jest różą.
Twoja Małgorzata
PS. W moim domu, środa albo czwartek 1985
Marta Fox. Fragment powieści „O północy pod Wzgórzem Miłości”