Listek z korony
Kosztował aż 625 tysięcy Euro, czyli ponad 2,5 miliona złotych. Jego wartość materialna i artystyczna jest nieporównywalnie mniejsza. Ot jeden ze złotych listków z korony cesarza Napoleona Bonaparte o stosunkowo niewielkiej gramaturze. Akcjonariusz Jean Pierre Osenat uważa, ze ta drobna rzecz reprezentuje siłę człowieka, którego imperium rozciągało się kiedyś od Barcelony do Hamburga.
Ta, wydawałoby się mało ważna informacja, którą znalazłem przeglądając jeden z portali Internetowych (o ile pamiętam na stronie wp.pl) skłoniła mnie do podjęcia tematu (problemu), który zajmuje mnie już od dość dawna. Postanowiłem sięgnąć do tego tematu również w związku z tym, że obecnie pracuję głównie nad moim II tomem dziejów cywilizacji. Tomem, któremu dałem tytuł „Czas imperiów”. Jeszcze niedawno chciałem ten tytuł nieco poszerzyć: „Stracony czas imperiów”, ale uznałem, że skoro ludzkość przeszła i ten etap, to widocznie i w tym był jakiś sens.
Tak jak w „Narodzinach cywilizacji” głównymi zagadnieniami, wokół których starałem się budować narrację był rozwój podstawowych idei (wolności, równości i własności,) oraz czynniki postępu i regresu w dziejach, tak w „Czasie imperiów” myślą przewodnią staje się problem regresu. Jego przyczyny dostrzegam głównie w błędnych ideach przyjętych (lub narzuconych ludziom przez ludzi): idei podboju, imperializmu i wynikającego z nich ograniczenia wolności. Uznałem, że pisząc ten tom muszę więcej uwagi poświęcić kwestii aksjologii w uprawianiu historii. Nauka ta, kiedyś uprawiana głównie w celach polityki dynastycznej, do dziś nie wyzwoliła się z przyjmowanego już u jej zarania systemu wartości.
W wyniku rozwoju społeczeństw, ewolucji ustrojów różnych państw, w które się one organizowały doszliśmy do epoki, w której zaczynają dominować systemy demokratyczne. Jako jeden z pierwszych nadejście takiej epoki przewidywał już ponad dwieście lat temu Emanuel Kant. Większość społeczeństw przyjmuje dziś demokratyczne systemy wartości, coraz powszechniejsze są prawa człowieka, a mimo tego wciąż nie potrafimy się wyzbyć ocen narzuconych nam w poprzednich epokach. Przykładem mogą być postaci Sargona, Aleksandra Wielkiego, Ramzesa, Cezara, Napoleona… może i Hitlera oraz Stalina, uznawanie za „wielkich” wielu podobnych im władców i wodzów w historii.
Myśląc o tzw. wielkości różnych władców, często w jakiejś mierze zazdroszcząc im ich sławy, zapominamy o tym jak w rzeczywistości krucha i krótkotrwała była ich wielkość.
Aleksander Macedoński rozpoczął podbój rządzonej przez Persów Azji Mniejszej w 336 roku p.n.e. w dwa lata po przejęciu władzy w Macedonii, a zmarł (wycieńczony alkoholizmem i ranami, a być może otruty) w Babilonie już w roku 323 p.n.e. w wieku 32 lat. Tworzył i panował w swoim „imperium” zaledwie przez 12 lat. Zresztą właściwie go nie utworzył. Pokonał wprawdzie armie poprzednich władców na zajętych terytoriach, ale od tego do stworzenia imperium jeszcze daleka droga. Wymagałaby stworzenia trwałej, stabilnej administracji i długich lat panowania. Mówienie o imperium Aleksandra Macedońskiego jest wielkim uproszczeniem. Podobnie o jego tak zwanym „panowaniu”. W nieustannych wojnach, wciąż w drodze, był wprawdzie panem życia i śmierci swych żołnierzy i poddanych, ale czy to właśnie to powinniśmy nazywać „panowaniem”?
Napoleon został cesarzem w 1804 roku, a utracił swą władzę praktycznie już w roku 1814, krótki epizod z 1815 roku tylko potwierdził ten fakt.. Oczywiście nieprawdą jest, że jego imperium rozciągało się kiedyś od Barcelony do Hamburga. Owszem, przez krótki okres narzucał społeczeństwom żyjącym na tych obszarach swe panowanie, swą dominację, ale przecież nie było to panowanie trwałe.
Swych wzorców szukał Bonaparte wśród władców starożytności, choć zdawał sobie oczywiście sprawę, że sięganie aż tak daleko było już w jego epoce anachronizmem. Podobnie do Aleksandra Macedońskiego był ogarnięty hybris (pychą), ale już wiedział, że w odróżnieniu do swego poprzednika nie mógł nawet próbować ogłaszać się Bogiem. Z goryczą twierdził: A gdybym to ja ogłosił się synem Boga ojca, zostałbym z pewnością wygwizdany przez najnędzniejsze z przekupek.
Napoleon oczywiście nie był też, jak chcieliby jego apologeci, „geniuszem”. Jako przykład jego geniuszu podawano np. to, że świetnie grał w szachy i wymyślił nawet jedną z „dwuchodówek” (cóż później okazało się, że była błędna, gdyż znaleziono aż dwie możliwości dania mata w dwóch ruchach). Nie był też wielkim strategiem. Pomijam jego ucieczkę z Bliskiego Wschodu, ale przecież również jego tzw. zdolność do szybkiego przemieszczania wojsk wynikała tylko z tego, że w sposób bezwzględny koszty wojny (wzorem wojsk rewolucyjnej Francji) przerzucał na ludność zajmowanych terenów. Napoleon nie był żadnym „geniuszem wojny”, chyba że za genialną uznamy politykę zbrodni. Rozpoczął wojny z ustawionymi czworoboki żołnierzami ubranymi w kolorowe spodnie i kubraki i z taką armią je zakończył. Tymczasem jego przeciwnik spod Waterloo, Wellington, potrafił wykorzystać doświadczenia walk wojsk królestwa Wielkiej Brytanii z walczącymi o niepodległość Stanami Ameryki, a później partyzantów hiszpańskich z wojskami francuskimi i przeciwstawił przestarzałej pod względem strategii armii francuskiej wojska rozproszone w tyralierę i potrafiące się ukryć za przydrożnymi głazami i murkami ubrane już w zlewające się ze środowiskiem mundury.
A Hitler? Przejął władzę w 1933 roku, zginął w maju 1945. Czy te 12 lat panowania warte były aż takiego zachodu? Życie w napięciu, strachu. Brak szczęścia osobistego. To raczej symptomy choroby niż wielkości.
Stalin żył nieco dłużej, każdy jednak, kto nawet pobieżnie prześledzi jego biografię dostrzeże, że i jemu nie ma czego zazdrościć. Ot, jeszcze jeden głupiec, któremu wydawało się, ze zapanuje nad Światem, że żyć będzie wiecznie.
Przy imionach wielu władców możemy dodawać przymiotnik – wielki, ale tylko dodając do niego kolejny człon – zbrodniarz. Wielcy zbrodniarze, gdyby nie ich chore ambicje rozwój nauki, kultury byłby zapewne znacznie większy.
Listek z korony cesarza. To tylko kawałek niemającego żadnej wartości artystycznej złota. Zaledwie kilka, może kilkanaście gram. Czy rzeczywiście warto aż tyle z nie płacić, tym bardziej, że niesłychanie łatwo jest o jego kopię, falsyfikat. Wielu może się chwalić posiadaniem takiegoż, mogą mieć nawet na jego oryginalność doskonałe certyfikaty. Mogą je również sygnować wielkie autorytety nauki. Czegóż nie robi się dla pieniędzy, zresztą dla zaspokojenia swej próżności również.
Piotr Kotlarz