Staruch z kotami / Katarzyna Rapacz

0
565

Słuchałam opowieści mojej przyjaciółki, równocześnie obserwując męża, który biegał z jednego pokoju do drugiego, prawdopodobnie szukając czegoś, czego zapomniał spakować. Wreszcie schował zgubę do walizki i wycałował dwójkę naszych dzieci – Paulinę, leżącą na swoim materacyku ze wzrokiem utkwionym w suficie i całą piąstką wciśniętą do buzi, oraz Karolinę, która niczym rakieta przemieszczała się z piętra na parter i jako trzyletnie dziecko musiała wszystkiego dotknąć, powąchać, a najlepiej poczuć. Zawsze myślała przy tym, że w jakiś sposób błyszczy bardziej niż siostra i to sprawiało, że jej codzienna zazdrość nieco malała.
– Jedź ostrożnie – odezwałam się, a mąż wyściskał mnie, w następnej kolejności żegnając się z moją przyjaciółką, która jak co weekend przyszła do nas na popołudniową kawę.
– Śnieg już spadł, Mikołaje wyruszyli na ulice… Święta w całej okazałości – Marta zakończyła myśl, bez chwili wytchnienia zaczynając kolejny wątek i wskazując na domek szeregowy za oknem, który był obwieszony kolorowymi lampkami pozbawionymi gustu i smaku; gorzej niż choinka. – Patrz, co za paskuda! To tego dziwnego starucha z dziesiątkami kotów, no nie?
– Tak, w tym roku przeszedł samego siebie. Chyba ma trochę nie po kolei w głowie. Mówię ci, kiedy rozwieszał te ozdóbki, modliłam się, żeby nie zleciał z drabiny. A gdyby się zachwiała? Przecież facet ma już tyle lat, że nie nadaje się do takiego wysiłku! Jeszcze tylko tego brakuje, żeby skręcił sobie kark na oczach moich dzieci! – oburzyłam się, zniżając jednak głos, by nie niepokoić dziewczynek.
– Powinniście się wyprowadzić. Gdybym miała koło siebie takiego wariata, nie mogłabym spać spokojnie. Kto wie, co mu jeszcze strzeli do głowy – skwitowała Marta, dopijając kawę i zostawiając czerwony ślad szminki na filiżance. – No nic, zbieram się, bo już późno. Dzwoń, jakbyś czegoś potrzebowała. Buziaczki! – Wycałowała mnie w oba policzki i sama odprowadziła się do drzwi.
Po jej wyjściu w domu zrobiło się niesamowicie pusto… i cicho. Mimo wszystko odetchnęłam z ulgą, kiedy przyjaciółka opuszczała naszą posesję. Miała tendencję do ciągłego robienia szumu wokół siebie, poza tym nie szkoda jej było strzępić języka na każdego, kogo tylko dostrzegło jej oko. Na szczęście my znałyśmy się od dawna i nie musiałam obawiać się z jej strony krytyki.
Dni powoli mijały, a ja wyczekiwałam Wigilii i momentu, kiedy mój mąż wróci do domu. Nie lubiłam tygodni, które spędzaliśmy osobno, gdy on wyjeżdżał na delegację. W okresie świątecznym najciężej było mi pogodzić obowiązki takie jak sprzątanie na błysk całego domu, bo przecież zjawią się goście, oraz przygotowywanie dwunastu wielkich dań, których prawdopodobnie część osób i tak nie skosztuje. Pomiędzy tym wszystkim musiałam też znaleźć czas dla dzieci – na wspólne spacery, na zabawę czy rutynowe czynności jak kąpanie i przebieranie.
Nic więc dziwnego, że pośród całego tego rozgardiaszu nie oszczędzono mi jakiejś katastrofy. Zostały jedynie dwa dni do świąt, a ja ostatkami sił pracowałam na zwiększonych obrotach. Po południu zmęczenie ścinało mnie z nóg do tego stopnia, że nie miałam już pojęcia, jak się nazywam, a jeszcze tyle trzeba było przygotować! Garnki bulgotały, pralka wirowała, Paulina płakała, a Karolina ciągnęła mnie za fartuch, marudząc, jak bardzo jej się nudzi i jak bardzo chce iść na sanki, bo przecież przez noc nasypało tyle śniegu. A ja na nic nie miałam czasu.
W końcu córka skrzyżowała chude ramionka, jej usta wygięły się w smutną podkówkę, ona sama zaś tupnęła nogą i ruszyła w głąb domu. Pewnie później będę musiała ją przeprosić, bo inaczej nie odezwie się do mnie słowem. Chyba jednak miała charakter po mnie, co zauważyło już kilku rodzinnych znajomych. Nie wiem tylko, czy powinnam się z tego cieszyć.
Kiedy zadzwonił telefon, dopadłam do niego przy okazji ostatniego sygnału.
– Tak, słucham? – wydyszałam.
– Cześć, kochanie, jak tam sobie radzisz? – zapytał męski głos po drugiej stronie słuchawki.
Już miałam otworzyć usta i odpowiedzieć, ale dokładnie w tej samej chwili rozległ się wielki huk, a zaraz potem wrzask Karoliny.
– Oddzwonię. – Bez namysłu rzuciłam telefon na blat i, o zgrozo, moje szczęście sprawiło, że komórka ześlizgnęła się prosto do zlewu z brudnymi naczyniami. Ale to nieważne, nieważne! Karolina, gdzie jest Karolina?
Cóż, nietrudno było ją znaleźć, bo darła się w niebogłosy wprost z salonu. Gdy tylko przekroczyłam jego próg, z góry wiedziałam, że mój odpoczynek wcale nie nadejdzie za godzinę czy dwie, jak to sobie z początku zaplanowałam. W tamtej chwili chciałam, żeby to, co ujrzałam, było jedynie przejawem gniewu dziecka, tymczasem niestety wiedziałam, że Karolina, która leżała na ziemi z nogami przygniecionymi telewizorem, wcale tego nie planowała. Prawdopodobnie znów skakała z wersalki – czego stanowczo jej zabroniłam i z początku pewnie ten akt miał być czymś w rodzaju pokazania mi środkowego palca – i uderzyła w szafkę stojącą naprzeciwko na tyle mocno, że ekran zatrząsł się i spadł prosto na nią.
Natychmiast rzuciłam się na pomoc dziecku, ale po grymasie jego twarzy domyślałam się, że na sprzątnięciu bałaganu nie poprzestaniemy.
– Boże, myszko, możesz wstać? – zapytałam mimo wszystko z przestrachem, a ona tylko pokręciła głową.
– Mamusiu, bolą… Bardzo bolą mnie nóżki. – Rozpłakała się jeszcze gwałtowniej, jakby najbardziej z całej sytuacji miało mnie zdenerwować to, że stała jej się krzywda.
Próbowałam przekonywać się, że ból jest tylko chwilowy, ale nadaremno. Karolina nawet nie była w stanie się podnieść i utrzymać na nogach; prawdopodobnie przynajmniej jedna z nich była złamana, druga zaś mocno potłuczona.
– Spokojnie, zaraz pojedziemy do lekarza, pan doktór poradzi coś na twoje nóżki i da ci lizaczka…
Lecz w trakcie wypowiadania tych słów zastanowiłam się, w jaki sposób tego dokonamy. Przecież nie rzucę wszystkiego w kąt i nie zabiorę ze sobą Pauliny, która jakimś cudem niedawno zasnęła. Poza tym nie dam rady nieść dwójki dzieci naraz, pomyślałam. Ale… zaraz! Wiem, do kogo zadzwonię!
– Marto, posłuchaj, Karolina prawdopodobnie złamała nogę, muszę zabrać ją do szpitala. Czy mogłabyś przyjechać do mnie i popilnować Pauliny?
– Och, to straszne… ale wiesz, jestem trochę zajęta. Właśnie zrobiłam sobie paznokcie i wymyłam głowę, nie chcę się przeziębić.
– Ale przecież mówiłaś, że jeśli tylko coś się stanie…
– No tak, tak… ale nie wzięłam pod uwagę, że będę wtedy taka niewyszykowana, rozumiesz. Muszę kończyć, bo już mi się herbata zaparzyła. – I jak gdyby nigdy nic mnie zignorowała.
Byłam tak wściekła, a może raczej zdesperowana, że mimowolnie zaszkliły mi się oczy. Przecież musimy pojechać do szpitala – żadna karetka nie pokwapi się, by jechać o tej porze roku i dnia przez śliskie drogi i muldy tylko z powodu złamania. Może nic się nie stanie przez te paręnaście minut, jeśli zostawię Paulinę w łóżeczku, prawda? Przecież i tak śpi…
Z tym postanowieniem, czując się jak najgorsza matka na świecie, wzięłam Karolinę na ręce i zaniosłam ją do samochodu. Już miałam otworzyć drzwi od strony kierowcy, kiedy nagle usłyszałam czyjś donośny głos.
– Pani sąsiadko! – Odwróciłam się w stronę staruszka z gromadą kotów, który stał w progu swoich drzwi i prawdopodobnie już od jakiegoś czasu obserwował przez okno moją bieganinę. – Może jakoś pani pomóc?
– Muszę jechać z córką do szpitala. – Zamilkłam, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”. – Czy mógłby pan popilnować mojego drugiego dziecka? To zajmie dosłownie parę minut. Mąż jest na delegacji i zostałam sama…
– Szczerze mówiąc, miałem nieco inne plany na wieczór, ale myślę, że mogę je dla pani zmienić. – Uśmiechnął się i pokuśtykał razem ze swoim starym beretem i dębową laseczką do naszego domu.
Przez całą drogę do szpitala zastawiałam się, czy to na pewno dobry pomysł. A jeśli ten wariat nas okradnie? Jeśli zrobi coś Paulinie? Z drugiej strony nie mogłam zostawić jej samej, ach!
Okazało się, że pobyt na oddziale ortopedycznym zajął nam znacznie dłużej, niż z początku myślałyśmy. Wpierw zrobiono Karolinie zdjęcie rentgenowskie, później dokładniej ją zbadano, a dopiero na samym końcu założono gips, czego ona wcale nie ułatwiała, wiercąc się i jęcząc. Po wszystkich „atrakcjach” wróciłyśmy z piskiem opon do domu. Wpadłyśmy do środka, gdzie rozchodził się zapach świeżego prania i przypraw. Rozejrzałam się wokół, aż w końcu dotarłam do pokoju niemowlęcia, gdzie odnalazłam starszego człowieka. Siedział przy łóżeczku z książeczką w ręce i czytał o czymś Paulinie, a ona patrzyła na niego ogromnymi oczami, ssała kciuk i nie wydawała żadnego dźwięku.
– O, już pani wróciła, jak dobrze! Pralka skończyła pracować, więc rozwiesiłem pranie. Zacząłem też ubierać choinkę, bo zobaczyłem pudełka z bombkami pod ścianą, ale to maleństwo obudziło się i zaczęło płakać, więc zostało mi jeszcze kilka łańcuchów. Pani córka na początku nie była do mnie zbyt przekonana, może dlatego, że zacząłem śpiewać, a ona krzyczała jeszcze bardziej, jakby bolały ją uszy, ale potem znalazłem w komodzie tę książkę, a ona chyba ją lubi – rzekł, a mnie zrobiło się wręcz głupio, że ktoś spoza domu oglądał naszą bieliznę i prywatne przedmioty. – No i wyłączyłem kuchenkę, bo zostawiła ją pani włączoną. Ryba jest już chyba gotowa, ale troszkę doprawiłem, bo brakowało jej smaku. Proszę zobaczyć, czy taka będzie dobra.
– Dziękuję… Ojejku. – Aż zaniemówiłam. – Naprawdę nie trzeba było. Jestem panu bardzo wdzięczna. Paulinka chyba rzeczywiście pana bardzo polubiła, widać ma pan rękę do dzieci.
– Biorę tylko przykład z żony, ona była w tym niezastąpiona! Dużo mnie nauczyła, no wie pani, nim zmarła. Za kilka dni będą już dwa lata, a ja wciąż czuję, jakby była przy mnie jeszcze wczoraj!
Pokręcił głową niby z niedowierzaniem i podniósł się z miejsca, prawdopodobnie ruszając do swojego domu. Właściwie zrobiło mi się żal tego mężczyzny. Obserwując go przez okno, nigdy nie pomyślałam, że miał małżonkę. Kiedy się tutaj wprowadzaliśmy, już jej nie było.
– Dziękuję jeszcze raz i… może chciałby pan spędzić z nami Wigilię? Byłoby nam bardzo miło, o ile nie ma pan innych planów. – Sama nie wierzyłam, że to mówię.
– Będę wdzięczny. To wspaniałe, że państwo o mnie pomyśleli, tylko mogę się trochę spóźnić. Muszę nakarmić koty. – Oho, zaczyna się… – Moja żona miała na ich punkcie straszną obsesję. Z dwadzieścia ich przygarnęła, no i co? Jak na ironię zostawiła mi je wszystkie na głowie, a ja tak nie znoszę kotów! – Roześmiał się. – Chociaż… często mi ją przypominają. Bawią się ze mną w taki sam sposób, jak kiedyś robiły to z nią. Pewnie bez nich zwariowałbym z tęsknoty, wie pani, jak to jest.
Zagwizdał i wyminął mnie, a po drodze do drzwi stukał swoją laską o podłogę prawie z taką zawziętością jak Karolina ze świeżo nałożonym gipsem. I, tak samo jak ona, wierzył, że za niedługo los znów się do niego uśmiechnie.

Kilka słów od autora: Katarzyny Rapacz

„W tym roku zdobyłam wyróżnienia w dwóch konkursach literackich obejmujących zasięgiem całą Polskę; „Pigmalion fantastyki” oraz „Piórem malowane”, a także drugie miejsce w konkursie wojewódzkim: „Literacki Fenix”. Największym jednak sukcesem jest to, że jestem tutaj i wciąż wznoszę się ponad wyznaczone poprzeczki.
Zaczęłam pisać za sprawą miłości do książek. W wielu z nich odnajdowałam jakąś cząstkę wpływającą na moje życie i to był impuls, przy którym pomyślałam: „Rany, to jest właśnie to, co chcę robić – uwrażliwiać. Nie mogę operować ludzi, bo zbyt boję się krwi, nie mogę budować im domów i chronić ich przed chłodem, bo ze mnie chucherko, ale mogę odciągnąć ich od własnych problemów, pozwolić na chwilę oddechu!”
Czerpię pomysły z wszystkiego, co mnie otacza. Sporą rolę odegrały przy tym powieści grozy, ale też literatura wojenna czy każde inne pojedyncze dzieło. Inspiruje mnie również muzyka, przeważnie zespoły rockowe lat 80-tych i 90-tych. Podchwytuję także urywki rozmów, co czasem przeraża moich bliskich, a mimo tego, jeśli należysz do osób odważnych, możesz napisać do mnie tutaj:katrap.wobec@gmail.com – w sprawie tekstów czy zapytań. Tylko uważaj, bo w końcu i Ty możesz znaleźć się w opowiadaniu! :)”

                                                                                  Katarzyna Rapacz