ZDOBYWCA
Zawsze chciał stanąć przed obliczem króla, lecz nie teraz i nie w takich okolicznościach, gdy wracał do kraju z niczym. Jak mógł uwierzyć w istnienie tej legendy!? Ach… zamiast zostać i rozkoszować się objęciami kurtyzan, szukać przygód na ulicach Sewilli, która tętniła życiem, dając nieograniczoną ilość nowych wrażeń – był tutaj. Miasto rozrastało się z każdym dniem, zdobione nieustannie nowym darami wydobywanymi ze skrzyń statków przypływających z krain, o których nikt wcześniej nie miał pojęcia. A on – generał Francisco Vasquez de Coronado, stojący na czele oddziału konkwistadorów, wracał z goryczą do domu, upokorzony porażką, jaka go spotkała, nie odnajdując legendarnych siedmiu miast Cibola. Tyle lat… Na próżno podążał w głąb dzikiego kontynentu, omotany wizją bogactwa i darem przekonywania Marcosa. Niech go diabli! Czasami sądził, że zesłał go szatan pod postacią księdza, by zniszczyć od środka wiarę, jaką ludzie pokładali w Święte Oficjum. No, może nie wszyscy. On w nie wierzył, choć miał coraz więcej wątpliwości w słuszność głoszonej idei, do której przekonywano strachem i przemocą.
Kilka dni wcześniej myślał, że będzie musiał jednak prosić o audiencję u króla, ponieważ señor Mendoza nie zwykł się za kogokolwiek tłumaczyć. Czuł obawę przed tym spotkaniem i bał się poniżenia, jakie go spotka. Filip był introwertykiem, człowiekiem ponurego usposobienia, lubiącym upokarzać innych, gdy tylko nadarzała się ku temu sposobność. Jako gorliwy katolik, wszędzie szukał zdrady, spisku wobec Kościoła, do którego świetności przyczyniał się zdobytym majątkiem. Zamęczyłby go pytaniami o szczegóły, których po prostu nie pamiętał, ponieważ pewne sytuacje nie miały już dla niego takiego znaczenia jak w momencie, kiedy się w nich znalazł. Teraz nie były już istotne. Cóż miałby odpowiedzieć na pytanie: dlaczego ośmielił się wrócić bez skarbu? Dlaczego nie spełnił obietnicy i zwątpił w sukces misji, w którą wierzył cały hiszpański dwór?
Nie mógł nawet wysłać listu oznajmiającego o powrocie, bo któż miałby go dostarczyć? A jeśli i byłby dostarczony, kto czytałby o człowieku, który poniósł klęskę, pomimo doznanego oświecenia? Kto by go zrozumiał, gdyby opowiedział historię swoich błędów, tak licznych i prowadzących wyłącznie do okrucieństwa, że żadne odkupienie i kajanie nie mogło zapewnić mu zbawienia? Jedynie, co osiągnął, to wiedzę, że złoto nie znajduje się tam, gdzie fanatycznie go szukał. Przemierzył tysiące mil, by nauczyć się szacunku dla ludzi, którymi do tej pory pogardzał. W nich zobaczył to, czego nie posiadali równi jego stanowi. Gotowość do poświęcenia własnego życia w obronie cudzego. Bez zastanawiania się, czy jest to słuszne, czy nie.
Jakieś pół roku temu, a może nawet więcej, bo czas przestał grać już jakąkolwiek rolę w określaniu przedziału następujących po sobie zdarzeń stanowiących nieposegregowane wycinki wspomnień tak odległych, że tworzyły tylko przeszłość powracającą w koszmarach sennych, wydarzyło się coś niespodziewanego.
Zatrzymali się na kilkudniowym postoju. Chcieli uzupełnić zapasy żywności, odpocząć po męczącej podróży i wypaść konie. Zwiadowcy donieśli, iż niedaleko, za wzgórzami znajduje się obfity w zwierzynę las i nie ma nic, co świadczyłoby, że żyją tam ludzie. Pomimo to, ze względów bezpieczeństwa, zasugerowali, by rozbić obóz na wzniesieniu, z którego był widok na ewentualne zagrożenie.
I tak zrobiono.
Ponieważ zawsze wstawał bardzo wcześnie, postanowił w ciszy śpiącego obozowiska dać się ukoić myślom o rodzinnym kraju, pochodzić po lesie przypominającym mu czasy, kiedy wraz z ojcem polował na dziki. Zabrał pierwszego napotkanego żołnierza, zaskoczonego, że nad ranem ma towarzyszyć swojemu dowódcy. Gdy dotarli na miejsce, kazał mu zostać i pilnować koni, sam zaś poszedł pieszo wzdłuż granicy puszczy. Skuszony zapachem leśnego runa, wszedł pomiędzy gęsto rosnącą roślinność, w której rozbrzmiewał śpiew budzących się ze snu ptaków ukrytych w gniazdach. Stał tak przez chwilę, podziwiając opadającą w różnych miejscach mgłę, przez którą długie łodygi trzcin z przytulonymi do nich liśćmi, przebijały się jak promienie słońca przez ciężkie chmury. Chcąc ujrzeć więcej, zrobił tylko jeden krok naprzód i nagle zaczął zapadać się pod ziemię. Bagno wsysało go z taką prędkością, że nie miał szans, by się uwolnić. Im dłużej się miotał, tym bardziej czuł ciężar kajdan oplatających nogi, a potem biodra. Nie mógł niczego złapać, co pozwoliłoby mu naprawić błąd, który zrobił. W odruchu człowieka walczącego o życie zaczął wołać o pomoc, nie będąc przekonany, czy ona faktycznie nadejdzie. Nie bał się śmierci, lecz świadomość, że jest wobec niej bezbronny, przerażała go. Doświadczył podobnego uczucia co jego ofiary, spoglądające mu prosto w oczy, gdy ginęły z nożem wbitym przez niego ze zwierzęcą satysfakcją. Patrzyły na niego i pytały:
– Dlaczego? Dlaczego decydujesz o moim istnieniu?
Miał szczęście. Żołnierz, którego pozostawił, usłyszał wołanie i pomógł mu uciec z ramion śmierci. Kiedy emocje kłębiące się w nim opadły na tyle, że znów mógł racjonalnie myśleć, zapytał o przyczynę pomocy.
– Po co to zrobiłeś? Przecież mnie nie znasz. Nie jestem nikim więcej niż twoim dowódcą i nic dla ciebie nie zrobiłem – powiedział, czekając z ciekawością na odpowiedź mogącą zaspokoić jego próżność.
– Panie, po prostu pomogłem, bo tak należało postąpić. – Ze spękanych ust człowieka naznaczonego na twarzy zmarszczkami wojennych przeżyć wydobył się łagodny głos.
– Przecież nieraz zabijałeś, więc mogłeś również pozwolić mi zginąć, dowódcy, – ostatnie słowo mocno podkreślił – którego tak nie nienawidzicie.
– Jestem prostym żołnierzem, panie. Nie zrobiłem niczego więcej niż to, co należy do moich obowiązków. Staram się nie dorównywać twojemu okrucieństwu. Nie jestem taki, jak ty – odpowiedział, nieporuszony prowokacją z jego strony.
– Więc nie wykonywałeś sumiennie rozkazów! – Podniósł głos, poirytowany refleksyjnym tonem podwładnego i tym, że nie usłyszał satysfakcjonującej odpowiedzi.
– A ty, panie, wykonałeś je wobec tego, kto cię tu wysłał? Nie wiem, kim byłeś, lecz wiem, kim teraz jesteś. Upadłeś niżej niż my. Obiecałeś i zawiodłeś nas. I nie myślę tu o tym, że nie osiągnęliśmy celu. Dałeś prawdziwe świadectwo o sobie. Jesteś złym człowiekiem, lecz nie mnie rozpatrywać twoje czyny i charakter. Ja wierzę, że moje czyny będą osądzone według tego, czego w życiu dokonałem, i być może tego, co zrobiłem teraz dla ciebie. A ty, czym dajesz dowody człowieczeństwa? – Patrzył mu czujnie prosto w oczy, szukając zrozumienia dla słów, które wypowiedział. – Powtórzę jeszcze raz: uratowałem cię, bo tak zostałem wychowany, by pomagając innym w potrzebie nie zastanawiać się, czy jest to warte i godne poświęcenia.
Faktycznie nie znał swoich podwładnych. Myślał, że prostactwo, bijące od nich na milę jak odór niemytego tygodniami ciała, świadczyło również o podobnym charakterze. Chciał zripostować, lecz już za blisko była jego przyboczna asysta zaniepokojona brakiem przywódcy, by móc spokojnie kontynuować rozmowę.
Po kilku dniach od pamiętnego wydarzenia szukał tego żołnierza, a później gniewał się, że nikt nie może go odnaleźć. Jakby pojawił się znikąd i zapadł pod ziemię. Prawdopodobnie umarł samotnie na owej trasie, tak dokładnie wykreślonej na mapie. Na drodze wytyczonej w oślepiającym dążeniu do jej pokonania bez względu na poniesione ofiary.
Upał doskwierał. Słońce raziło, wędrując po zniszczonych zbrojach żołnierzy, tworząc kłujące w oczy refleksy światła. Płuca pod ciężkim kirysem nie były już w stanie wziąć głębokiego oddechu, i chcąc czy nie, zaczerpnąć powietrza. Odparzona skóra, zakryta pancerzem z zakurzonej blachy podkreślającej niegdyś w swych łagodnych liniach i gładkich lśniących płaszczyznach doskonałość męskiej sylwetki, wydawała niewidoczne na zewnątrz erekcje ropy z owrzodzeń. Rozprzestrzeniły się po całym ciele, tworząc gamę bólu nie do zniesienia. Spod hełmu, przez miedziane listewki łączące stal i przylegające do czoła, ciekły strużki potu, spływając do zaczerwienionych ze zmęczenia oczu. Hełm był podarunkiem od ojca, który zamówił go u włoskich rzemieślników. A oni stworzyli mu kapalin o doskonałych proporcjach i misternych ornamentach, godnych zaspokojenia próżności samego nawet władcy. Kiedyś był z niego dumny. Dziś przeklinał ten stalowy kapelusz, nosząc go jak narzucone sobie brzemię.
Nie miał innego wyjścia niż zarządzić, by już więcej nie ściągano zbroi podczas całodniowych marszów. Jakkolwiek wydawał się ów rozkaz niedorzeczny w warunkach, w których przebywali, była to słuszna decyzja, lecz podejmując ją, sam musiał się podporządkować i tak samo ponieść konsekwencje chociażby po to, by utrzymać resztki dyscypliny, dając swoją postawą przykład innym. Nie mogli czuć się bezpiecznie nawet wtedy, gdy wydawało się, że przemierzają tereny niezamieszkane przez nikogo – ziemię odbijającą po raz pierwszy ślady ludzkiej stopy. Po ostatnich zasadzkach doszedł do wniosku, że użyta przeciw jego wojsku nawet tak prymitywna broń, jaką posługiwali się tubylcy, jest na tyle zabójcza, że nie potrafią skutecznie się obronić. Wystrzelone z ukrycia dziesiątki strzał były dla nich takim samym zaskoczeniem jak dla Indian ich przybycie. Grad lecących z nieba grotów powodował nie tylko fizyczne straty w ludziach, ale wzbudzał również strach – także w nim – przed śmiercią mogącą nadejść w każdym momencie. Obawiali się jej wszyscy. W końcu nie po to tu przybyli. Dobrze, umrzeć za króla, lecz później. Nie w tej chwili! Najpierw zamierzali poznać smak obiecanych bogactw, czerpiąc przy okazji satysfakcję z trudu podjętego na ich zdobycie.
Przypłynęli tu jako najeźdźcy. Z czasem stali się bogami w oczach tubylców. Dziwnie ubranymi, posługującymi się tajemniczą i groźną bronią. Teraz wracają jako zdemaskowani poszukiwacze złota. Okrutni – bo jedyną rozrywką w krainie o nieodkrytych jeszcze granicach było zabijanie i gwałt. Ten ostatni, z nielicznymi wyjątkami, przeradzał się w miłość za przyzwoleniem drugiej strony, a że zgodę na wspólne pożycie czasami wymuszano siłą… No cóż, byli tylko żołnierzami.
Parę dni temu musieli zacząć zabijać konie. Wprawdzie sporo z nich uciekło podczas walk ze zbuntowanymi podwładnymi i zginął jego najlepszy oficer, ale było to jedyne rozwiązanie pozwalające na ukrócenie szerzącej się dezercji i zaspokojenie głodu. Jego i tych, których zaczął doceniać, i o czym nadal nie miałby pojęcia, gdyby nie zdarzenie na bagnach. Niemal co dzień otrzymywał raporty o brakujących ludziach, którzy widząc nadarzającą się okazję uciekali, kradnąc skromne zapasy jedzenia. Chcieli sami, wierząc w swoje możliwości, jak najszybciej dotrzeć do statku, opowiedzieć załodze o jego śmierci, po czym odpłynąć. Może – żałował – nie doszłoby to tego, gdyby niepotrzebnie tyle razy nie zbaczał z drogi powrotnej. Musiał jednak wykorzystać każdą możliwość, w końcu to on był przegrany. Poza tym nie mieli co jeść i te decyzje pozwalały na przetrwanie. Przynajmniej do momentu, gdy natrafią na miejsce obfite w wodę i zwierzynę. Odcinali skórzane elementy własnego ekwipunku i żując go, chcieli oszukać żołądek. Nie mogli jednak oszukać śmierci, która zabierała każdego, kto padał z wycieńczenia na ziemię, by z niej więcej nie powstać. Wielu z nich nie pogrzebano, zostawiając na pastwę padlinożernych ptaków.
Nie znał imion żołnierzy, którzy w toczonych walkach osłaniali własną piersią jego życie. Nigdy też nie zapytał rachmistrza, kim byli. Miał zamiar zrobić to później, a na razie codziennie odsuwał od siebie okazje poznania ludzi, którym dał słowo, że powrócą szczęśliwie do domów.
Zrobił kolejny błąd. Zamiast dzielić się tym, co pozostało, on i jego oficerowie z żalu oraz wygody zachowali konie. Mendoza przed misją dał im najlepsze, jakie posiadał. Posłuszne i mające niesłychaną intuicję w rozpoznawaniu nadchodzącego zagrożenia, a przy tym mało płochliwe wobec huku wystrzałów, buńczucznych okrzyków nacierającego do ataku wojska, jęków rannych ludzi proszących o pomoc i płaczu kobiet nad zabitymi dziećmi. Teraz, siedząc na jednym z nich, widział z jaką nienawiścią spoglądają na niego ci, którzy szli pieszo na granicy snu i jawy, potykając się o własne nogi, wlokąc ciało i walcząc z chęcią poddania się w obliczu niewzruszonej tarczy słońca ogarniającego swoim zasięgiem wszystko, co nie zostało ukryte przed jego żarem.
Po tym ostatnim wydarzeniu i tak prawdopodobnie zostałby zamordowany przez swoich żołnierzy. Zrobiliby to, gdyby poczuli się na tyle bezpiecznie, by stwierdzić, że nie potrzebują już jego protekcji oraz gwarancji powrotu do domu. Trudno było ich nazwać wojskiem. Tę zgraję budzących litość ludzi, prowadzonych przez przywódcę niczym się od nich nieróżniącym.
Teraz nawet złość wyzwolona przez przypływ bezradności nie miała już znaczenia. Wiedział od pewnego czasu, że umiera na syfilis. W ciągu następnych tygodni od chwili wystąpienia wrzodów, pojawiły się bóle głowy, wymioty i urojenia. Coraz mniej trzeźwo myślał i coraz rzadziej mówił z sensem. Przebłyski świadomości stawały się najczęściej mgnieniami tak krótkimi, że nie potrafił już rozsądnie planować. Gorączka nie ustępowała, kark był sztywny jak drewniany pal. Ból wędrował wzdłuż kręgosłupa, powodując drganie napiętej skurczami mięśni skóry. Czuł, że traci przytomność i coraz bardziej pragnął więcej się nie obudzić.
– Señor! – krzyknął jeden z oficerów mający za zadanie pilnować go, by nie spadł z konia. – Señor! – powtórzył, nie widząc reakcji. – Przewodnik powiedział, że zbliżamy się do rzeki. Nazywa się Polouse.
Lecz generał już nie słyszał i nie otworzył więcej oczu, którymi zaczął w końcu dostrzegać to, czego nie chciał widzieć wcześniej.
***
Kiedy w roku 1554 Francisco Vasquez de Coronado dotarł wreszcie do granic swojego żywota, nie przypuszczał, że podaruje rdzennym mieszkańcom Ameryki skarb, którego tak usilnie szukał.
Mariusz Wieteska ur. 1973 r. prozaik, autor czterech książek: Zielona Wyspa (2010); Ołowiany Żołnierzyk (2011); Pewnego dnia przyszedł do mnie(2012); Isabelle (2013). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus.