Myślę, że róże kiedyś nie miały kolców. Na początku wszechświata, a może i świata, na pewno nie miały kolców. Dopiero później coś poszło nie tak. Później ewolucja lub inny szaleniec postanowił stworzyć ludzkość i tak wszystko się zaczęło. Wojny, kłamstwa, gwałty, mordy. I kolce. Róże musiały uzbroić się w kolce.
Myślałam o tym, wyrzucając śmieci. Biała róża nie złamała się łatwo, a to znaczy, że jeszcze żyła, gdy wrzucałam ją do kosza. Co mogłam jednak zrobić? Kwiat opadł, łodyga zaczęła gnić, więc ją wyrzuciłam. Chyba właśnie tak działa świat.
Poranne wyrzucanie śmieci jest najgorszą czynnością na świecie. Muszę przejść obok śmierdzącego Marcina, stojącego dzień w dzień przy piekarni, choć nigdy w niej nie kupuje. Zbiera za to na jedzenie. Nie wie tylko, że trzy dni temu, podczas tej jego zbieraniny żywności, przyłapałam go na wychylaniu dwusetki wódki. Wszystko jest dla ludzi, tylko po co mu w takim razie te kule? Wracał do domu bez nich. Od tamtej pory mijam go bez słowa.
W autobusie nikt nie patrzy sobie w oczy, a gdy to już się zdarzy, oburzeni odwracamy wzrok. Po co to spoufalanie się? Jeden przystanek, jeden most, jedna droga dzień w dzień, podobnie jak jeden Marcin i jeden cel, do którego zmierzam. Dzień w dzień budzi mnie nieprzyjemny dźwięk budzika i dzień w dzień wzdycham, łapiąc się za pierś i obiecuję sobie, że niedługo zmienię tę melodię. Nigdy tego nie robię.
Chciałam domu. Chciałam cudu rodziny, cudu życia i generalnie samych cudów, ale nie przewidziałam, że na jednego człowieka wszechświat przewiduje pół cudu – w porywach. Szkoda tylko, że o tej prawdzie dowiedziałam się dopiero po wzięciu kredytu, zakupie domu blisko rodziny, która chwilę później się wyprowadziła i po rozstaniu, które miało nastąpić dopiero po śmierci, a – jak widać – nadal żyję.
Chyba, że nie żyję i to mój czyściec.
Ignoruję ścisk żołądka, który następuje po wejściu na teren placówki i naklejam na twarz uśmiech, gdy widzę znajomą twarz. Potem zaczynam zastanawiać się, po co to staranie się, skoro i tak chcę stąd uciec, ale myśl o kredycie naciera na mnie nagle i na tyle mocno, że ścisk staje się nie do wytrzymania. Wyjmuję klucz, otwieram pokój, unoszę kąciki ust do góry, witam się, zdejmuję kurtkę, sięgam po swoje rzeczy, leżące w kącie, bo nigdzie indziej nie ma na nie miejsca, biorę klucz, przemierzam korytarz i zamykam się w sali. Cisza. Mam jeszcze piętnaście minut. Piętnaście minut spokoju.
Nie tak to wszystko planowałam, a jednak niecierpliwość i strach sprawiły, że poszłam najkrótszą drogą. Okazuje się, że nie zawsze najkrótsza droga jest tak łatwa, jak mogłoby się wydawać. Zawsze marzyłam o gabinecie w swoim domu. Teraz go mam, ale nawet do niego nie wchodzę.
Wyrzucam tę myśl z głowy i włączam komputer. Warczy na mnie, jakby chciał odstraszyć, ale ja nie mogę się ruszyć. Mam kredyt i dom, w którym codziennie sama zasypiam. Spełniłam swoje największe marzenie, które cztery miesiące później okazało się być moim największym koszmarem.
Loguję się, robiąc przy tym błąd we własnym nazwisku. Przeklinam, ale zaraz zakrywam usta dłonią, bojąc się, że ktoś usłyszy. Nikt nie słyszy. Mam jeszcze dziesięć minut świętego spokoju.
Zrywam się nagle, gdy telefon zaczyna wibrować. To tylko e-mail o następnej promocji w księgarni internetowej, ale moje serce niemal wyrwało się z piersi. Siedzę tak jeszcze dwie minuty i gapię się bezmyślnie w ekran, po czym gwałtownie po niego sięgam i próbuję odblokować, ale zamiast tego włączam aparat i teraz podziwiam swoją twarz w całej okazałości.
Mam dwadzieścia sześć lat. Jestem blondynką, ale nikt nie zwraca na to nawet uwagi, bo zawsze wiążę włosy w kitkę. Powypadały mi na tyle, że wstydzę się je rozpuścić, nawet sama przed sobą. Mam zielone oczy, których nawet nie widać, bo przyćmiewają je cienie w kolorze, który mógłby być równie dobrze szarym, jak i brązowym. Kąciki ust chylą się ku dołowi, ale… wracam do oczu. Już dawno nie widziałam czegoś tak przykrego.
Odkładam telefon, gdy słyszę, że ktoś chwyta za klamkę. Laura zagląda nieśmiało do środka, a na mój widok rozpromienia się.
– Tu cię mam! – mówi, pakując się do mikroskopijnej sali. – Szukam cię. Posłuchaj, mówiłaś kiedyś, że masz fajną książkę. Taką… Kurde, zapomniałam tytułu. O wojnie.
Mrugam.
Minęły wieki odkąd ostatni raz przeczytałam jakąś książkę. Wszystkie ściany mojego gabinetu obwieszone są półkami na książki, ale książki od roku leżą w kartonach. Nie czytam.
– O wojnie? – powtarzam po niej bezmyślnie.
– No tak – Tupie nogą ze zniecierpliwieniem. – Tam, że jakaś dziewczynka…
– „Złodziejka książek” – przerywam jej. – Pewnie chodzi o „Złodziejkę książek”.
Laura klaszcze w dłonie.
– Dokładnie! Kompletnie wypadł mi ten tytuł z głowy. Słuchaj, pożyczyłabyś mi ją? Młoda potrzebuje do szkoły na piątek, a w bibliotece jak zwykle nie ma, gdy potrzeba.
Przewraca oczyma, a ja wymuszam uśmiech. Nie chcę jej pożyczać tej książki. Nie chcę pożyczać jej żadnej ze swoich książek. To biały kruk. Jeśli młoda ją zniszczy, niełatwo i nietanio będzie ją odzyskać.
– Jasne – mówię, a żołądek przybiera rozmiar włoskiego orzecha. – Przyniosę ci ją jutro.
Laura posyła mi szeroki uśmiech i wycofuje się w stronę drzwi, prawdopodobnie na dźwięk dzwonka.
– Dzięki wielkie! Lecę, bo dzieciaki już pewnie czekają. Ale dziękuje jeszcze raz!
Uśmiecham się, ale kąciki ust opadają ku dołowi, gdy tylko zamyka za sobą drzwi. Trzęsącymi się dłońmi sięgam do małej kieszonki w torebce i wyciągam listek białych tabletek. Kładę jedną na języku i popijam zbyt ciepłą herbatą. Parzy mi gardło.
Podnoszę się i idę do drzwi. Wraz z uczniami do sali wpada gwar. Witam się, odpowiadam z uśmiechem.
Jestem kłamcą.
Oszustem.
Tylko nie wiem, kogo bardziej oszukuję – ich czy siebie.
Nie czytam książek. Nie wiem, w którym miejscu leży „Złodziejka książek”. Nie mam pojęcia, do którego kartonu ją włożyłam. Nie piszę już. Ani powieści, ani felietonów, ani wierszy. Nie maluję, a przecież malowałam. Nie śmieję się, a przecież jestem pewna, że kiedyś się śmiałam.
Zapisuję temat na tablicy, wracam do biurka i przyglądam się przepisującym go dzieciom.
– Powiedzcie mi – wyskakuję znienacka. – Jakie macie marzenia?
Niektórzy unoszą na mnie wzrok, inni jakby mnie nie słyszeli.
– Maya – mówię po złapaniu kontaktu wzrokowego. – Jakie masz marzenia?
Maya wpatruje się we mnie niewielkimi niebieskimi oczyma i wzrusza ramionami.
– No daj spokój – naciskam. – Co byś chciała robić w przyszłości? Zaraz matura, na pewno się już nad tym zastanawiałaś.
Odpowiada mi wzruszenie ramion.
– Adam – Zwracam się w drugą stronę. – A ty?
Adam rzuca niewybredny komentarz w ogóle niezwiązany z tematem, który puszczam mimo uszu.
– Chciałbyś gdzieś pojechać? Coś zobaczyć?
Mówi tylko dwa słowa:
– Nie wiem.
Czuję, że marszczę czoło.
– Bartek – Wstaję od biurka i staję na środku klasy. – A ty?
Obejmuję się ramionami i czuję wystające żebra. Nie mam czasu na gotowanie obiadów. Kolejne kłamstwo. Nie mam na to siły.
– Ja bym chciał zostać youtuberem.
Mrugam.
– W porządku – Rozkładam ręce. – A co byś przekazywał swoim widzom?
Bartek buja się na krześle, ale tym razem nie zwracam mu na to uwagi.
– No robiłbym jakieś pranki, challenge…
W klasie panuje cisza. Część oczu wpatruje się w niego, a część we mnie. Niektórzy mówią pod nosem, że też by chcieli.
– A wartości? – pytam. – Jakie wartości przekazywałbyś swoim widzom?
On patrzy na mnie, a ja na niego.
Mam kredyt. Nie czytam i nie piszę. Nie maluję. Nie spełniam swoich marzeń. Nie jestem szczęśliwa i nie pasuję do miejsca, w którym spędzam połowę swojego życia. Przestałam samą siebie kochać.
Samolocik przelatuje mi przed nosem, wywołując salwę śmiechu.
– No tak, rozumiem – odpowiadam w końcu. – A zatem, jak już pewnie zauważyliście, dzisiejszy temat dotyczy czasu zaprzeszłego.
Słyszę pomruki niezadowolenia. Siadam przy biurku. Czuję się mała i absolutnie bezsilna.
Gdy ostatnio złamano mi serce, usłyszałam:
– Mam wrażenie, że mieszkam z żółwiem. Kiedyś nie było tej skorupy, teraz cały czas w niej siedzisz.
Na początku wszechświata, a może i świata, róże nie miały kolców. Dopiero później coś poszło nie tak.
Justyna Luszyńska
Obraz cromaconceptovisual z Pixabay