Mój „Grudzień”.
W czerwcu 1970 roku zdałem egzaminy na studia, na KUL, w Lublinie i w związku z tym przez kilka kolejnych lat odwiedzałem Gdańsk tylko w czasach świąt i ferii, a i w tym czasie bywałem w moim rodzinnym mieście tylko sporadycznie. Wykorzystując wolny czas odwiedzałem albo dziadków, którzy wówczas jeszcze wciąż mieszkali w Krynicy Górskiej, albo miejscowości i domy mych nowych kolegów ze studiów. Uświadomiłem sobie teraz, że jeden z nich mieszkał wówczas w Cieszynie, a drugi w Skoczowie tak, że chcąc ich odwiedzić udawałem się dosłownie na przeciwny kraniec Polski.
Co mnie skłoniło, by wybrać na swe miejsce studiów właśnie Lublin, Katolicki Uniwersytet Lubelski? Mógłbym skłamać i napisać, że chciałem dołączyć się do grupy ówczesnych polskich „hipisów”, którzy wówczas również wybrali to miejsce i w grupie około dziesięciu osób również znaleźli się na tej uczelni. Piszę słowo „hipisi” w cudzysłowie, gdyż – moim zdaniem – polscy przedstawiciele tego ruchu różnili się bardzo od swych odpowiedników na Zachodzie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. „Bunt” polskiej młodzieży miał zupełnie innych charakter. Słowo „bunt” znów w cudzysłowie. W Polsce nie było wówczas właściwie klasy średniej, z tego też powodu polscy „hipisi” to w dużej części dzieci ówczesnych polskich elit. Była wśród nich na przykład córka dyrektora największego zakładu przemysłowego w Poznaniu, czy syn znanego wówczas pisarza, Ryszard, zwany „Psem”. Pamiętam, że gdy kilka lat później z moim przyjacielem Cezarym, który uważał się bardziej za „artystę” niż „hipisa”, odwiedziliśmy mieszkanie tej poznańskiej „hipiski”, wyjęła ona pełen słoik jakiegoś narkotyku (białego proszku) chcąc nas poczęstować. Ryszarda zaś, z jego grupą „hipisów” najczęściej można było zastać w holu, w dopiero co powstałym w Krakowie nowoczesnym i bardzo drogim hotelu „Cracovia”. Dziwny więc to był „bunt” dzieci polskich elit. Niektórzy z polskich liderów tego ruchu, np. Antek N., uchodzący w tym środowisku za intelektualistę, sądzili, że uda im się na KUL-u stworzyć swą intelektualną bazę. Pamiętam moją rozmowę z Antkiem, którego odwiedziłem w jakimś drewnianym domku, który wynajmował pod Warszawą, i z którym później jechaliśmy razem do Lublina.
– Antek, ty naprawdę w to wierzysz. Myślisz, że władze KUL-u się na to zgodzą? Przecież nas, świeckich studentów jest tu bardzo niewielu. Większość, ogromna większość, to przecież studenci teologii, głównie księża. Przecież oni, władze uczelni, mają też swoje cele.
Antek, chyba rzeczywiście w to wierzył. Do czasu. Po roku opuścił Lublin. Wyjechał też i „Pies”, który ośmieszył się w czasie jednego z seminariów z filozofii. Może uciekł z tego powodu, a może bardziej wciągało go znacznie bogatsze życie krakowskiego środowiska. W każdym razie po roku przeniósł się na UJ i tak skończył się epizod „hipisowski” na KUL-u. Nie byłem wówczas szczególnie blisko związany z tym środowiskiem. Później zresztą też, choć niektórzy mogli uważać, że nasze wspólne relacje są bliższe. Podobnie do „hipisów”, miałem wówczas bardzo długie włosy i naturalną brodę. Chodziłem najczęściej w bardzo długim czarnym swetrze, często nawet boso, wzbudzając zapewne pewne zaciekawienie wśród ówczesnych mieszkańców polskich miast, a tym bardziej nieco prowincjonalnego Lublina. Wówczas różnorodność ubioru, noszenie długich włosów, niezależność poglądów nie była zjawiskiem powszechnym. Nie byłem jednak członkiem ruchu „hipisów”, stałem obok nich, raczej z boku. Może, dlatego że bałem się narkotyków, że byłem nieśmiały, nie akceptowałem tzw. „wolnej miłości”, owszem wspierałem pacyfizm, idee jedności, wolności, mój „bunt” miał przybrać jednak nieco inny charakter.
Mógłbym też, próbując wyjaśnić powody mojego wyboru na miejsce studiów Lublina… mógłbym, tym bardziej będąc historykiem, odwołać się do teorii fetysz genezy, wprowadzonej przez niemieckiego mediewistę Marca Blocha. Każda nasza decyzja ma wiele przyczyn i powoduje wiele następstw. Wolę tu jednak odwołać się do jednej z anegdot, odnoszących się do Napoleona. Podobno spytał on jakiegoś generała o przyczynę niezajęcia Tulonu. Po pierwsze – odpowiedział ów generał –, nie mieliśmy armat. Po drugie… – Wystarczy, stwierdził wówczas Napoleon. I słusznie. Po cóż było szukać dalszych powodów. Podobnie mógłbym odpowiedzieć i ja. Po pierwsze, nie miałem najmniejszych wówczas szans, by dostać się na inną uczelnię. Poza KUL-em, wszędzie było zbyt wielu kandydatów na jedno miejsce, Uniwersytet Gdański powstał dopiero w tym roku, przeszkodą było też moje pochodzenie społeczne. Myślę jednak, że z uczciwości warto podać tu i inne przyczyny. Na pewno chciałem wyrwać się z domu, kierowała mną jakaś chęć przygody, nurtowały mnie spore wątpliwości religijne i sądziłem, że najlepiej będzie rozstrzygnąć je „u źródła”, na katolickiej uczelni, był też i powód bardziej osobisty. Rok wcześniej, kręcąc się po maturze po gdańskich kawiarniach poznałem parę przyjaciół, Marka i Jolę. Marek był synem badylarza, ogrodnika mającego swe szklarnie tuż pod Gdańskiem. Był, jak na owe czasy, człowiekiem dość zamożnym. Dojeżdżał na Główne Miasto swą „Warszawą”, samochodem będącym wówczas przedmiotem marzeń dla wielu. Prywatnych samochodów było wówczas w ogóle niewiele. Polubiłem Jolę i z Markiem połączyło mnie coś w rodzaju przyjaźni. Spędzaliśmy razem sporo czasu. Powoli zacząłem zbyt dużo myśleć o Joli. Cóż jednak mogłem jej wówczas zaoferować. Byłem na początku drogi, postanowiłem się usunąć. Może to pseudo romantyczna naiwność. Cóż, byłem wówczas bardzo młody, dojrzewałem też stosunkowo długo. Właściwie nie powinienem tu wspominać o tych sprawach, piszę o nich jednak, gdyż w jakiś sposób wpłynęły na dalszy przebieg wydarzeń, które są tematem tego opowiadania.
Od końca września 1970 roku przebywałem w Lublinie. Coś jednak ciągnęło mnie ciągle do Gdańska, tak, że gdy tylko mogłem wyrwać się z uczelni, nawet na dwa dni, to próbowałem wykorzystać tę okazję. Byłem w Gdańsku na Święto Zmarłych, później czekałem na Święta Bożego Narodzenia. Z góry cieszyłem się na tę wizytę. Pierwsze miesiące studiów już poza mną. Jakoś sobie radziłem. Nowe środowisko, znajomości, praca na zajęciach i w bibliotece. Wiele wrażeń, będzie o czym opowiadać w domu i wśród znajomych w kawiarni.
Zajęcia na uczelni kończyły się kilka dni przed świętami. Udałem się na dworzec i tu dowiedziałem się, że pociągi do Gdańska nie kursują. Plotki, szeptane informacje. W Gdańsku jest godzina milicyjna, były rozruchy, walki z milicją, wojsko, mówiono. Zajęty studiami, z dala od domu nawet nie dostrzegłem, że tuż obok toczą się wydarzenia bardzo ważne… zresztą nie mogłem o nich wiedzieć… państwo całkowicie kontrolowało przebieg informacji. 14 grudnia w prasie codziennej ukazały się informacje o wprowadzanych podwyżkach. W sposób zresztą bardzo specyficzny. W przeglądanym już w domu numerze „Głosu Wybrzeża” z tego dnia zauważyłem, że informację o zmianach cen detalicznych podano na dwóch stronach. Na pierwszej informowano o obniżkach artykułów przemysłowych, m.in. telewizorów, pralek, odkurzaczy… nawet damskich rajstop – wówczas wszystkie ceny były ustalane centralnie. Ważniejszą z punktu widzenia społeczeństwa była jednak informacja z drugiej strony. Jednocześnie podwyższa się ceny: mięsa i potraw mięsnych, mąki pszennej i żytniej, mleka, ryb i przetworów rybnych i całą masę produktów żywnościowych oraz innych produktów pierwszej potrzeby, nabywanych codziennie. W taki sposób, żyjące na skraju biedy społeczeństwo, na dziesięć dni przed świętami dowiedziało się, że ma być jeszcze biedniejsze. Nic więc dziwnego, że już następnego dnia zaczęło dochodzić do protestów. Szczególnie drastyczny przebieg miały one na Pomorzu. Już następnego dnia, 15 grudnia, na ulicy Wały Jagiellońskie, przed budynkiem KW PZPR zebrał się potężny tłum domagając się rozmów z przedstawicielami partii. Rozmowy nie przyniosły skutku… jak można było przeczytać w miejscowej prasie: zostały przerwane przez nieodpowiedzialne elementy.
Dziś już wiemy, że cała ta historia była zwykłą prowokacją mającą swe źródło w walce frakcyjnej w Partii. W systemach monopartyjnych, gdzie nie ma możliwości demokratycznej zmiany władzy, walka polityczna toczy się w ramach frakcji. Te mając przełożenie na aparat rządzenia dążyły do przejęcia władzy. By ją przejąć potrzebowali wsparcia ulicy. Wybór terminu podwyżek, późniejsza zmiana ekipy i inne wprowadzane zmiany dobitnie potwierdzają tę teorię. Że ofiarą tej gry staną się bogu ducha winni obywatele, cóż to tych wielkich graczy obchodziło. Walka o władzę zawsze była walką bezwzględną. Ofiary muszą być mawiają często rewolucjoniści. Łatwo się wymawia tę idiotyczną frazę, bardzo łatwo… do czasu, gdy ofiarami tymi nie staną się nasi bliscy, najbliżsi, wreszcie nawet ci, którzy mówiąc to zdanie nie wiedzieli, że ofiarami będą właśnie oni. Ileż to głupot powtarzamy bez zastanowienia?
Wyjście robotników na ulicę, i sprowokowane zamieszki, spotkały się z reakcją władz. Rozkołysany tłum, narzędzie w rękach jednej frakcji, próbowali powstrzymać ci, którzy rządzili dotąd. Ci, którzy znaleźli się na ulicach nie mieli świadomości tej walki, nie byli zorganizowani, ich protest był spontaniczny. Granice biedy sięgały kresu…, zbliżały się święta. Już 15 grudnia Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku wydało tzw. Zarządzenie Porządkowe nr 1 w sprawie wprowadzenia godziny milicyjnej na terenie miast Gdańska, Gdyni i Sopotu. Wprowadzono zakaz poruszania się od godziny 18:00 do godziny 5:00. Oczywiście nie mogło powstrzymać to protestów. W walkach ulicznych podpalono jakąś ciężarówkę. Później zabytkowy budynek NOT przy gmachu KW PZPR, kiosk naprzeciwko redakcji pomorskich gazet, spalono też kilka pomieszczeń na dworcu. Tłum, który powstaje zawsze w takich chwilach rzucił się na okoliczne sklepy. Wynoszono odzież, żywność, alkohol. Wybijano sklepowe witryny. Zapewne wśród uczestników tych wydarzeń byli i prowokatorzy, zawodowi podjudzacze… dziś już wiemy, w jaki sposób organizuje się takie akcje. Szczególnie drastyczny przebieg tzw. „wydarzenia grudniowe” miały w Gdyni. Tam z wyprowadzonych na ulicę czołgów oddano strzały do robotników. Ci nie rozumiejąc informacji próbowali mimo wszystko iść do pracy, musieli przecież zarobić na zbliżające się święta… W sumie w Grudniu 1970 roku zginęło 49 robotników.
Dopiero po trzech dniach, po kolejnej wizycie na dworcu, dowiedziałem się, że mogę wreszcie wrócić do domu. W Gdańsku wysiadłem na dworcu „Głównym”. Nie mogłem przejść przez hol, gdyż wnętrze budynku było spalone. Wychodząc z dworca spostrzegłem też spalone ostatnie piętra mieszczącego się nieco dalej po przeciwnej stronie ulicy budynku KW PZPR. Wokół brudne hałdy odgarniętego z ulic i chodników śniegu. Od dworca w stronę Hali Targowej, przy której znajdował się masz dom, szedłem ulicą Garncarską, później Podwalem Staromiejskim. Wiele sklepów miało pozabijane płytą pilśniową lub sklejką okna, w niektórych były już wstawione nowe szyby, w ich wnętrzach widoczne były ślady niedawnych zniszczeń. Na chodnikach wciąż widać było resztki rozbitego, okiennego, szkła. Było bardzo wcześnie. Po drodze spotkałem tylko jednego idącego w stronę dworca mężczyznę. W domu przyjęto mnie z wielką ulgą. Czuć było niepokój, niepewność. Zmęczony podróżą zaraz po śniadaniu położyłem się spać. Spałem do południa.
Odwiedzałem znajome kawiarnie, godzinami spacerowałem po Głównym Mieście. Widziałem jak powoli usuwano z ulic ślady niedawnych wydarzeń. W niektórych sklepach ponownie wstawiano wystawowe szyby. Po trzech dniach uświadomiłem sobie, że moje wędrówki miały podświadomy cel… już wiedziałem… tak naprawdę to szukałem Joli. Nawet licząc na spotkanie z innymi znajomymi sprzed mojego wyjazdu liczyłem i na to, że spotkam w ich towarzystwie i ją. Dziwne platoniczne uczucie.
Był to okres świąteczny, w związku z godziną milicyjną i zakazem wjazdu do Gdańska w terminie przedświątecznym przybyłem do Gdańska dopiero na cztery dni przed wigilią. Zima była tego roku dość ostra, wokół ulic odgarnięty śnieg, niekiedy brudny, szary. Na dzień przed wigilią spotkałem Zygmunta.
– Jak to, nie wiesz? Przecież oni nie chcą się z tobą spotkać. Marek twierdzi, że doniosłeś na niego, że wynosił jakiś kożuch ze sklepu na Garncarskiej.
– Przecież to niemożliwe. Odparłem z oburzeniem. Przecież nie mogłem tego zrobić… Nie było mnie w Gdańsku w czasie tych wydarzeń, byłem wtedy w Lublinie. Był zakaz wjazdu pociągów do Gdańska… To kłamstwo… pomówienie.
„Wydarzenia”, już wówczas tak określano tamte robotnicze protesty. Język był ważnym narzędziem manipulacji. O tym wówczas też nie wiedziałem i tak jak większość z nas i ja przyjmowałem fabrykowane przez specjalistów od manipulacji określenia. Narzędziem służącym do sprawowania i utrzymania władzy w tym czasie nie był już terror, ucisk bezpośredni, mogło nim być też na przykład pomówienie. Zadaniem aparatu nacisku była nie tylko kontrola społeczeństwa, jego pracownicy zajmowali się też całą sferą socjotechniki. To w ten sposób można było na przykład kontrolować drogi różnych karier. Pod koniec lat siedemdziesiątych opowiadał mi Jerzy Prokopiuk o pewnej sesji psychoanalityków na Krymie, na której jej uczestnikom wręczono grube tomy wydanych z tej okazji dzieł jednego z wybitniejszych twórców psychoanalizy, Junga. Myślano nawet o sięganiu do naszej podświadomości.
Nie pamiętam już, o czym rozmawiałem później z Zygmuntem. Gonitwa myśli… Jak oni mogli mi to zrobić? Dlaczego? Przecież nie byłem wówczas w Gdańsku. Natłok myśli: Dlaczego? Nie byłem wówczas w Gdańsku. Jak mogli? Jak Marek mógł to powiedzieć i jak Jola mogła w to uwierzyć? Te zdania wracały do mnie wręcz maniakalnie. To wówczas dotarła do mnie świadomość, że żyję w świecie pomówień, prowokacji. To dziwne, ale rodzice starali się nas wychowywać w jakiejś nieświadomości. Dopiero znacznie później, już po śmierci mamy, dowiedziałem się, że ona i pozostali członkowie rodziny z jej pokolenia oraz starsi, utrzymywali nas w niewiedzy. Temat wojny, temat lat powojennych nigdy nie był poruszany w naszej obecności. Dziś już wiem… czynili to z ostrożności. Przecież dzieci mogły coś wypaplać, powiedzieć o czymś, o czym usłyszeliby w czasie ich rozmów i wiedza o tym mogła dotrzeć do tzw. „służb”. Nawet o tym, że wujek Joachim był autorem zdjęć z Powstania Warszawskiego dowiedziałem się dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, w ostatnim roku tamtej dekady. Wiedzę o swej zaszczytnej służbie dla ojczyzny ukrywał nawet przed rodziną.
Milicja wykazała się aktywnością, pomorska prasa informowała o odzyskanych dobrach: kożuchy, radia, telewizory. Pisano też o wandalach, wyolbrzymiano starty. Spalona ciężarówka była podobno „bardzo cenna”, niszczono „kulturę”, książki z ulicy Garncarskiej trafiły do pobliskiej Raduni. Warchoły, element, to uczestnicy wydarzeń. Marka wśród zatrzymanych nie było. Dziś przypuszczam, że był on jednym z prowokatorów. Współpracował z milicją już znacznie wcześniej, jeszcze przed naszym poznaniem… jak wielu moich ówczesnych znajomych… Państwo milicyjne, trzeba w nim żyć, by zrozumieć jak głęboko wkracza w życie w nim żyjących.
Kilka poświątecznych dni przebiegło spokojnie. W tym czasie wielokrotnie wybierałem się na spacer po mieście. Kawiarnie były w tym czasie prawie puste. Wchodziłem na kilka chwil do niektórych z nich, tu i ówdzie zamawiałem jakąś kawę, lampkę wina. Przy stoliku siedziałem jednak zazwyczaj sam. Szare i smutne święta. Wokół przygnębienie. Spotkani znajomi w rozmowach ze mną wciąż wracali do grudniowych wydarzeń. Mówiono o setkach ofiar. Dopiero po ponad dziesięciu latach, po Sierpniu 80’ roku dowiedziałem się, tak jak i większość Polaków, że ofiar Grudnia było prawie pięćdziesiąt. Ofiary śmiertelne to jednak nie wszystko. Był żal, przygnębienie. Strach przed siłą zła. Kogo w ich obliczu obchodziły moje lubelskie doświadczenia. Po kilku dniach świątecznej przerwy wróciłem do Lublina. Joli nie spotkałem. Do naszego kolejnego spotkania doszło dopiero pięć lat później. Nie była już z Markiem. Szukała towarzystwa w świecie bursztyniarzy, wówczas to już oni, a nie badylarze, stawali się elitą finansową Gdańska.
Piotr Kotlarz
Opowieść tomiku „Lata siedemdziesiąte” wydanego w 2020 r. przez Fundację Kultury „WOBEC”.
Ilustracja: Grudzień ’70: czołgi na ul. Długi Targ w Gdańsku. Fot. PAP/E. Pepliński
https://dzieje.pl/wideo/grudzien-1970-0