Miejsca zwyczajności / Aleksandra Bylica

0
128

Podróżowała po świcie szukając inspiracji. Tak tłumaczyła wszystkim napotkanym i  pytającym o jej cel. Miała pełną świadomość, że takie zdanie jest nic nieznaczącym frazesem. Powtarza się go każdemu i do znudzenia. Jest jednocześnie reakcją na zadane pytanie, ale właściwie niczego nie wyjaśnia. Odpowiadała jej jednak tak skonstruowane zdanie. Dawało jej wolność w obecnej sytuacji zagubienia. Szukała zatem inspiracji, istotnej do rozpoczęcia pracy reporterskiej. Obecnie, nie ustając w poszukiwaniu historii wartych opisania, po Polsce podróżowała dużo. Nie wiedziała, co jest przyczyną białej pustki na kartce wyraźnie odznaczającej się każdego otoczenia, w które zabierała swój notes. Nieustannie miała go przed sobą, ale strona w żaden sposób nie zechciała zapełnić się opowieściami. Może była za mało wprawną autorką, za mało nieustępliwą, za mało dociekliwą. Patrzyła nie tam gdzie powinna, albo była w złych miejscach. Ale właściwie ani trochę nie wierzyła w  istnienie przeznaczonych, idealnych momentów. 

Dowidziała się wyłącznie, że wszędzie w jej kraju jest tak samo. Tak uznała. A przecież ludzie chcą być zaskakiwani, czytać o skandalach, tajemnicach i nieprawdopodobieństwach. Chcą, poznać tych, których nie mieliby szansy minąć na ulicy i ich najgłębsze sekrety. Zaznajomić się z pracą ich umysłu. Przeżyć to, do czego nie mają dostępu. Stwierdziła jednak, że dziesięć, czy siedemset osiemdziesiąt trzy kilometry nie robią ludziom różnicy. Żyją wszędzie dokładnie tak samo, będąc takimi samymi. Pozorną grę różnic utrzymuje tylko ich powierzchowność. I wszystko to, co ją obejmuje: wiek, zajęcie, wykształcenie, tryb życia, status materialnym, miejsce życia, pasje, charakter i usposobienie. Ludzie z  niewiadomego powodu rozpoczynają konflikty o różnice, które ich nawet ich odmieniają. Matki wychowują dzieci tak samo, ludzie pracują tak samo, noszą w sobie takie same traumy i marzenia. Nawet poznając wyróżniające się osobowości, doszła do wniosku, że żadna z niestandardowych historii nie jest warta opisania. To tylko odstępstwa od statystyk.

Gdy jechała pociągiem w nocy w poszukiwaniu bohaterów, w każdym mijanym miejsc obserwowała takie same błyski miast, równie dobrze wyglądające w odpowiedniej atmosferze. Spowite bezkresną ciemnością, z której wyróżniały się dające ciepłe światło latarnie miejskie, migające światła wielopiętrowych bloków, i odbijające te światła szklane, nowoczesne apartamentowce. Pośród tych idyllicznych obrazów współczesnego świata zawsze w  którymś momencie wyłaniał się szyld McDonalda, czy Orlenu. Ze strony natury widziała takie same szarawe drzewa, żółknącą trawę, na której nie ma nic poza nią samą i sporadycznych chwastów, albo nasypów z ziemi. 

Ostatecznie zdecydowała się na opisanie tej zwykłości miast i jej ludzi. Poprzez opisanie nada jej wartość. Tej zwyczajności, zawsze pomijanej, przemilczanej i wyalienowanej ze strefy kultury. Codzienności, nad którą nikt się nie zastanawia i której nikt nie stawia pomników, która jest udziałem każdego, a mało kto oddaje jej choć jedną myśl. Tej porzuconej, zostawionej samej sobie i przez to byle jakiej. Często nielogicznej i takiej, która nie układa się w żadna spójna historię, z której nie sposób wyciągnąć morału. Codzienność po prostu istnieje w swoim chaosie, nudzie, nielogiczności, nieokreśleniu, poczuciu bezsensu. Zawsze jest wybrana za jej bohaterów. Nie oni ją projektują, lecz ich czasy, ich rodziny, ich otoczenie. Nie poddają jej głębszej refleksji. Czasem wydaje im się, że w czasie jej trwania czas płynie, ale nie wiadomo nikomu i nigdy w  jakim kierunku. I czy ten kierunek ma znaczenie. Wypełniają ją słowami, czynami, rozczarowaniami, rzeczami, wspomnieniami i kłótniami. Brakiem czasu, spacerami, zakupami, oraz naprzemiennie myśleniem i bezmyślnością. 

Zastanawiała się jak skomponować wstęp. Mogłaby zacząć od opisu gromadzących się ludzi na płycie rynkowej, pod tablicą z  ogłoszeniami. Zrobiłaby to tak: Scena jaką obserwowała była to typowa scena rodzajowa. Taka, w której każdy brał kiedyś udział. W niej zastygły postacie uprzednio dzielące poruszenie. Klepsydry czytali wszyscy, bo bywały najciekawszym ogłoszeniem na małomiasteczkowej tablicy. Mieszkańcy stali przed nim z przejęciem. Przejęcie to dobre słowo, notuje, bo mieści się gdzieś pomiędzy ciekawością, a poruszeniem i smutkiem. Tak więc: stawali z przejęciem. Każdy się pobożnie żegnał, korzystając z któregoś ze zlepku słów ze znanego repertuaru „wielka tragedia” lub „jaka szkoda” lub też „taki młody był jeszcze przecież” alternatywnie „dobry chłop to i Bóg zabrał go siebie wcześniej”. Nie było wiadomym, czy rzeczywiście był, ale skoro Bóg chciał mieć go u siebie…W duchu wzdychali z ulgą, że to nie ich imię tam widnieje i że mogą wrócić do swoich obowiązków dnia codziennego. Widziała tam też ją. Staruszkę, która podąża wiecznie tą samą trasą z wózkiem na zakupy, otwartym i pustym. Schodzi z górki cmentarnej i mamrocze do siebie okazjonalnie przerywając by krzyknąć coś niezrozumiałego do przechodnia. Zazwyczaj brzmi to jak przekleństwo. Miała złośliwą minę i w niczym nie przypominała pani, której chce się zaproponować przeniesienie zakupów w odruchu dobroci. W końcu pyta obecnych kim staruszka jest, podskórnie czując, że jej historia może stać się tematem dla tekstu. 

—To stara Ziutka, co łazi. 

Ziutka jest szalona i być może to jej wina, bo mogła coś z tym zrobić. Może to kara za to, jak opiekowała się ojcem. Bo stało się wiadomym dla wszystkich, że zmarł szybko i za wcześnie. Rozwieszone klepsydry przemawiały na jej niekorzyść. Co prawda ojciec też pił. Unosiły się też inne szepty: to przez to, że zmarły się przez całe życie nie wyspał. Postąpił pochopnie i wybudował dom nad żyłą wodną. Woda tętniła pod ziemią, żyła własnym życiem, drążąc małe i duże tunele, by je następnie całą sobą wypełnić. Prowadziła tam niepodzielne rządy, choć wydawać by się mogło, że żywioł ziemi jest całkiem osobnym i równie silnym. Ludzie zamieszkujący obrzeża miasta, patrząc na jego los, zyskali zatem szacunek do wody. Starali się jednak, by ich przekonanie nie było przesadne, w  przestrachu, że okaże się ich respekt do żywiołu bałwochwalstwem, że jest to jedno ze starych wierzeń, które uchowało się przed prawdziwą wiarą. Tłumaczyli sobie w mieście zatem tak: wszelkie wewnętrzne prawa przyrody pochodzą od Boga, zatem wierząc w nie, wierzy się i w jego osobę. I tak żyli w tej religii dopasowanej do własnych potrzeb. Zatem, gremium rynkowe jeszcze nie zdecydowało, co potępić bardziej. Niezrozumiałe szaleństwo Ziutki czy też pijaństwo jej zmarłego ojca, które miało swe wytłumaczenie w  naturze.

Miejsce, gdzie znajdowała się tablica było miasteczkiem z tych najbardziej typowych, niewyróżniających się niczym. Mieszczące się gdzieś Polsce, nadawało się na idealne miejsce środka. Niezbyt wielkie, ale na tyle rozwinięte, że wychodziło poza ramy definicyjne wsi. Od tego wojewódzkiego wystraczająco oddalone, by nie docierało do niech echo hałasu, by dzieci zostawały przy rodzicach nie wyjeżdżając do jego szkół. Niektórzy z mieszkańców pochodzili z takiego blokowiska, które powtarza się w każdym mieście. One wszędzie są tak samo nudne i  szare. I  wszędzie z tymi małymi placami zabaw obok śmietnika, z tą zrzędliwą sąsiadką i  męczącym sąsiadem, który zawsze schodzi przed ósmą do sklepu i pyta ekspedientkę co poleca, głośno i długo zastanawiając się, co wybrać. Za nic ma prawa otaczającej rzeczywistości, w której już nie uczestniczy, wycofany starością. A świat pędzi i przez jego gadaninę uczniowie spóźnią się na lekcje, pracownicy na autobus, albo zaraz utkwią w korkach narażając się szefowej. Był to stary Pan Wojciechowski. Zaczął się poddawać w próbach zrozumienia współczesności. W tym świecie podobno, a tak przynajmniej mówili w programach w telewizji, ludzie walczą z odosobnieniem, niezrozumieniem i depresją. Narzekają, że nie istnieją prawdziwe więzi, że nie zna się nawet swoich sąsiadów. Ale jak próbuje zagadywać na klatce, to patrzą na niego zszokowani i  rozbieganym wzrokiem szukają drogi ucieczki, albo już przy wymawianiu „ń” w  dzień dobry sięgają po telefon. Z reguły w jego towarzystwie są zirytowani i on czuje te niechętne westchnięcia, nawet w kolejce do sklepu. W telewizji mówili też, że kiedyś życie było lepsze, ludzie mieli prawdziwy kontakt z naturą i pełne serdeczności relacje, bo zważało się na tych, którzy żyją z nami w bliskich społecznościach. Do wywiadu zaproszono psychologa. Wojciechowski jednak nie przypominał sobie nic z tej niegdysiejszej atmosfery własnego dzieciństwa. W  swoim mieście najczęściej najczęściej słyszał zajmij się robotą, siedź cicho, albo (to od sąsiadów) znowu biegają. Obecnie te wspólnota gromadziła się tylko przy rynkowej tablicy, na którą widok miał z okna. 

Staszek nadal stał przy ogłoszeniach i rozmyślał nad tym, co człowieka określa. Żył lat osiemdziesiąt pięć. O tym z klepsydry napisali „kochający mąż i ojciec, zmarł nagle”. Tylko tyle. Staszek zresztą go znał i niewiele więcej mógłby dodać. Orał w polu, ale to chyba nie nadawało na elegancką i poważną kartkę. Ostatnią, na której będzie wzmianka o nim, i zapewne trzecią w  życiu. Wcześniej zaistniał tylko na świadectwie chrztu i  ślubu. O szkole nic nikomu nie wiadomo. Ostatecznie Staszek doszedł do wniosku, że w życiu nikim więcej stać się można.

 Reporterka wykorzystuje sytuację i pyta Staszka, czy jego zdaniem ten z klepsydr dobrze żył. Odpowiadał ogólnie i chyba jednak bardziej odnosił się do samego siebie. 

— Jak życie toczy się wokół rodziny to to jest słuszne, tak ma być. Bo i po co zajmować się czymkolwiek innym, jak człowiekowi potrzeba spokojnego miejsca na ziemi, do tego jest stworzony. Zresztą zawsze jest coś do roboty. I jakoś trzeba przejść to życie. Pytała zatem dalej, już o jego wspomnienia z młodości, nie związane ze zmarłym.

— Rodzice byli normalni i pracujący, życie zwyczajne. Pracować trzeba było i do wojska iść. A wojsko jak to wojsko. 

Dalej dowiedziała się, że wszystkich dziwów tego świata Staszek najbardziej nie rozumiał sensu podróżowania. Człowiek powinien dążyć do zakorzenienia. Aby stworzyć miejsce dla rodziny poprzednie pokolenia pracowały usilnie, osiedlały się, dlatego też to on się teraz opiekuje domem i  ogrodem. Wizja wyjechania była dla niego jednoznaczna z narażaniem całego dobytku na zniknięcie. Na tej ziemi się urodził, było więc jego jednoznacznym i  niepodważalnym przeznaczeniem tu pozostać. Staszek nie uznawał przypadków w tej sprawie i  wiedział, że wszędzie indziej czułby się obco i nieswojo. Nie umiałby tam żyć, nie rozumiałby zasad wpajanych od maleńkości, którymi się można kierować. Swoją ziemię znał i wiedział jak się z nią obchodzić. Wiedział, w których miejscach krzaki na pewno nie obrodzą i gdzie jesienią tereny podmakają. Wiedział gdzie mieścił się sad kilka lat temu, więc w ziemi na pewno jeszcze nie zdążyły zgnić korzenie. Wiedział, że na tej lichej jabłonce, którą zasadziła jego ciotka rosną jabłka o smaku innym niż wszystkie, bo wuj zaszczepił w jej gałęziach inną odmianę, w  niezwykły sposób spajając z sobą te dwa roślinne istnienia i tworząc jedyną taką kombinację. 

Jego syn otrzymał na imię Adam. Został nazwany tak po biblijnemu, przez przywiązanie staszkowe do dziedzictwa tradycji i do wizji ofiarowania swej ziemi pierwszemu męskiemu potomkowi, by ten przedłużał ród. Ojciec Adama, znał się świetnie na pracach w polu, ale nie na budowlance. Nie przyznał się jednak do tego faktu, postanawiając, że mężczyzna dom musi wybudować sam. Rodzinnie zabrali się zatem za rozbudowę domu z pozorami sensowności, bo mieli plan i materiały. Nie budowali jednak na polu pustym, lecz dokładnie tym, na którym stał ten drewniany odziedziczony po dziadku Staszka, gdzie wciąż mieszkali. Staszek uparł się i nie zamierzał podejmować się wyprowadzki nawet na czas budowy. Zawarł z sobą kompromis i  zaczął od zburzenia połowy drewnianej chałupy, żeby na jej miejsce zacząć stawiać ceglany dom. Długo nie mógł się pogodzić ze stratą. Miał problem z samą ideą przeniesienia się do nowego budynku, nawet jeśli powstawał w dokładnie tym samym miejscu. Jedyne co go zdołało przekonać, to zbyt często chorujące z zimna dzieci i myśl, że dom będzie prawdziwie trwały, wielopokoleniowy i zapewni osadzenie całej rodziny na jego ziemi na całe wieki.

Adamowi podczas budowy stara połowa chałupy swoim istnieniem wciąż przypominała o  tej zimnej, pełnej biedy przeszłości, jak widmo. Na szczęście, jej wspomnienie rozpadało się z  każdym kolejnym, przepełnionym zmęczeniem, dniem pracy nad nowym schronieniem. Według Adama z ojcem, tak było, że musiał rozpocząć budowę nowego domu jeszcze przy końcu zimy, choć powinien to zrobić latem. Wcześniej jednak kurczowo trzymał się tej starej chałupy, jak gdyby czekając na jej całkowity rozpad. Zżyty z nią tak, zachowywał się jakby miał przestać istnieć w  momencie, gdy będzie ją należało zburzyć. Czas budowy był to więc czas naznaczony jeszcze większym zimnem. Mieszkając jeszcze w tej połówce reliktu przeszłości budowali samodzielnie, własnymi rękoma, nową przyszłość. Adam czuł raczej niedostateczność własnej, siły niż, jak ojciec, nadzieję. Po latach takich prac z nim chłopak nie mógł znieść widoku domu i postanowił wyjechać na studia. Ostatecznie jednak wybrał rolnictwo, przekonany, że tylko to potrafi. Po kilku latach przebywania w hałaśliwym mieście zatęsknił jednak za zbudowanym domem i wrócił, spełniając tym samym wizję ojca i wracając do swojej niegdysiejszej codzienności, która od wtedy stała się naturalnym elementem biegu jego życia. 

Adam wiele lat później wychowywał córkę, ale zapomniał o tym, jak to jest być dzieckiem. Stał się jak jego ojciec, z jego przywiązaniem do ziemi i strachem przed zmianami. Nie brał jej na wycieczki, w głębokim przekonaniu, że dziecko najlepiej czuje się we własnym domu, tak jak on. W dniu jej urodzin wyznaczył część działki na budowę domu dla Ani. Ania jednak była przywiązana do miejsc jedynie w swojej pracy. W opisach zawsze zaczynała od miejsc i wokół nich budowała narrację. Kobieta wierzyła, że to otoczenie ojca i dziadka ją ukształtowało, wierzyła w piętno codzienności jej dzieciństwa. Nie wiedziała więc, dlaczego kształtując się w  opozycji do nich, dlaczego zapragnęła połączyć swoje życie na stałe z niestałością zostając reporterką opisującą ulotne chwile podróży. Swój ostatni reportaż zaczęła od opisu własnego miejsca na ziemi i tablicy ogłoszeń w nim się znajdującej. Tego, które było wspólne też dla Staszka i Adama, dla Wojciechowskiego i nawet starej Ziutki. Gdy w opowieści postawiła ostatnią kropkę postanowiła jednocześnie, że już nigdy nie opuści tego zwyczajnego miasta.

Aleksandra Bylica

 

Obraz wyróżniający: Obraz Hans Linde z Pixabay