Mały ocean / Anastazja Klufczyńska

0
444

Kiedy rozejrzymy się po niewielkim pokoju w nasze oczy rzucają się rzeczy o różnej wartości – cierpliwie prezentujące się na parapetach, szafkach i stolikach: cynowy dzbanuszek odstawiony na bladoniebieskiej, przykrytej kocem kurzu półce, sznur zmatowiałych (zapewne od  częstego wycierania o skórę szyi) pereł zwiniętych jak wąż w gnieździe tuż przy różnokolorowych, zapomnianych kamyczkach i starych, pozdzieranych na brzegach guzikach. Obok nich dumnie prężą się równie zaniedbane, pokryte kurzem pleśni trzy stare ordery – nadane pośmiertnie, za zasługi wojenne ojca. Trzy krzyże ze wstążkami, których wyblakły kolor zdaje się jedynie wspomnieniem dawnej purpurowej czerwieni. Widzimy kilka konwalii, wrzuconych wczoraj niechlujnie (przed południem?) do zamglonego przez osad wazonu, który niby czujny kot siedzi wyprostowany na bielonym parapecie (oczekującego na przetarcie zimną zwilżoną szmatką). Za oknem, przez które tak pilnie wygląda wazon, targana jesiennym wiaterkiem, przelatuje reklamówka, niby meduza po środku oceanu wiedziona przez prąd gna (sama nie wie dokąd). A nuż żarłoczny żółw postanowi ją pochwycić?

Ale, ale, nie żeglujmy po morzu, zawińmy z powrotem do naszego portu, zatrzymajmy się jeszcze chwilę w tym zarupiecionym pokoiku. Przyjrzyjmy się butelkowozielonemu, pękatemu kloszowi lampki, który udziela refleksów wyblakłym ścianom i nasyca barwą wyblakły już wojenny płaszcz, w którym niegdyś mała dziewczynka z tęsknoty za ojcem zasypiała, skulona, jak kocię , zatopiona tylko w myśli o wojnie. Klosz ten swoim ciężarem ledwie utrzymuje się na cieniutkiej żeliwnej nóżce, która z uporem wraz z podstawą stoi na obdrapanym nocnym stoliku. W owym meblu znajduje się również stary zegarek z potłuczonym szkiełkiem, którego wskazówki zatrzymały się wraz z końcem życia poprzedniego właściciela,  para okularów – są niewidoczne z pozoru, schowane niby cenny okaz w szkatułce szuflad. Dwie pary szkiełek należą do pewnej kobiety – O! Tej, która właśnie z ciężkim sapnięciem uchyla powieki. Siwe rzęsy kilkakrotnie muskają obwisłą skórę. Gdy oczy przyzwyczajają się do światła i zaszczycają spojrzeniem rzeczy, które mieliśmy przyjemność wcześniej opisać, na lekko sinych wargach pojawia się uśmiech. Stara twarz nabiera łagodności, serdeczności – głębokie bruzdy zasklepiają się dzięki wypełniającym je wątłym mięśniom policzkowym, którym również wydano rozkaz pobudki. Kobieta pozwala sobie na kilkukrotne pogłaskanie białej poduszki, jakby żegnała się z dzisiejszym snem. Zaskakująco energicznie, jak na swoje lata, prostuje się, by schwycić niesforne pasma rozrzuconych na plecach srebrnych włosów i zakleszczyć je w więzieniu klamry, z której nie uwolni się ani jeden księżycowy kosmyk. Z tą samą werwą wstaje i ścieli łóżko, po czym bezgłośnie (za to z jakim namaszczeniem) odmawia modlitwę, by przyszykować się do spaceru – który narzucił jej pulmonolog, swoją drogą bardzo przystojny, młody mężczyzna (niestety samotny) oddany w zupełności jedynej kochance – pracy.

Parę kwadransów później, pominąwszy tak trywialne czynności, jak wystawienie butelek mleka przed drzwi czy wywieszenie nowej porcji tłustej słoninki dla ptaków, z radością zamyka swą przystań trzykrotnym przekręceniem równie wiekowego, co ona sama, klucza w starym zamku. Jak dawnego przyjaciela klepie płaską płytę spróchniałych drzwi (które odwdzięczają się niskim stęknięciem) i odchodzi. Ze spokojem i cierpliwością pokonuje nierówności schodów, by otworzyć kolejne, tym razem niemal rozsypujące się drzwi i wychodzi – wypływa na swój mały ocean. Przystaje. Zerka i widzi to, co zawsze – zakurzone pyłem dachy samochodów przemykających przed jej twarzą – istotnie przypominają falowanie brudnej wody. Światła są refleksami rybich, śliskich ciał, zaś ona w swej skromnej orzechowej łupinie samotności gna (jak ta sztuczna meduza za oknem) razem z tłumem – ciekawe dokąd ją zaprowadzi. Mija skrzyżowania, pozwalając sobie na obserwacje ponurych, zatęchłych budynków, które jakby posągowe kolosy odgradzają ludzi od słońca dnia (jak na jesień nader ciepłego). Mimowolnie porównuje polską stolicę zapełnioną gwarem, dymem i hałasem do dziecięcej wsi, w której przyszło się jej wychować. Twarze, przechodzących obok niej ludzi, wyrażają, każda z kolei  mniej więcej to samo – zirytowanie. Gdzie się nie odwróci, dostrzega w oczach obcych zmęczenie. Ich sylwetki wydłużają się wręcz nienaturalnie. Ich naturalne rysy gną się, jak kartki cienkiego pergaminu, tworząc kontrast z przedwojennymi wspomnieniami ogorzałych, rozrumienionych oblicz witających ją na zakurzonej wiejskiej drodze, po której wytrwale biegała od drzwi do drzwi ciotek, sąsiadek i babć.
– Skoro tak im się nie podoba ten świat to, dlaczego go nie zmienią? –  zachodzi w głowę kobieta, sunąc dalej, nie pozbywając się wrażenia, że kiedyś było lepiej.
Stop – czerwone światło. Przystaje na tę chwilę. Zerka w stronę dzieci stojących nieopodal. Nachodzą ją refleksje.

Jedynie dziecięce twarzyczki – niestrudzone jeszcze życiem, niedotknięte chorobami, wysiłkiem i poważnymi problemami – są promyczkami w środku ogólnej ciemności znieczulicy. Uśmiechając się do nich, możemy być pewni odwzajemnienia ciepłego gestu. Dzieci nie żądają zapłaty za miłość, rewanżują się za nią w równym, bądź większym stopniu. „Kochani ludożercy” – zdają  się apelować, rzucając na zasępione twarze dorosłych łagodne spojrzenia pewne wrodzonej dobroci i ciepła.
– Nie mają pieniędzy, ale są bogatsi od dorosłych. Posiadają serca, którymi hojnie się dzielą – to pozostaje niezmienne. Dzieci sprzed osiemdziesięciu dziesięciu lat nie różnią się zbytnio od tych z XXI w. kochają i tęsknią tak samo. 

Staruszka z zadumą przesuwa jednocześnie laską leżący na mokrym bruku turkusowy koralik, który wytoczył się z dłoni przykucniętej parę stóp od niej dziewczynki. Ta z radością rozpoznaje zgubę i chwyta ją w pulchne, ciemne paluszki, zamiatając przy tym uliczny pył brzegiem spódnicy swojego szkolnego mundurka. Gdy wstaje i odnajduje swoją wybawicielkę, jej wiśniowe usteczka posyłają w kierunku siwowłosej najszczerszego całusa, jakiego ta miała szczęście zapamiętać.

Zapala się zielone światło a tłum miesza się ze sobą, zaś wielokolorowa, brudna fala buczy tuż obok nich, z niecierpliwością czekając na swój ruch. Tu ławica ludzi rozrzedza się nieco. Kobieta minęła już przez główne ośrodki zatrudnienia i wielkie galerie. Doprowadziło ją to (ta mała migracja gatunku) na obrzeża bezgranicznego zapylenia, zagęszczenia. Kobieta dostrzega parkową bramę i przemyka – rzecz jasna tak szybko, jak tylko pozwalają na to opuchnięte nogi, po chodniku ku wejściu. Zatrzymuje się pod wierzbą, która zaprasza ją swymi długimi, szelestliwymi gałęziami do dalszej podróży i przypomina wiejski krajobraz dzieciństwa kiedy drzewa stanowiły drugi dom, schronienie, najwyborniejszą kryjówkę przed zagniewaną ciocią . Staruszka z podziwem przygląda się innym roślinom, które zdają się pochylać swe wielobarwne kielichy przed jej osobą. Idzie dalej, kręcąc głową nad zbyt gęsto zasadzonymi kaczeńcami tworzącymi nieestetyczne kobaltowe plamy na tle wysuszonej trawy. Przystaje, rozgląda się, kontempluje widoki.

Nie do wiary, że to właśnie tu, w tym miejscu sześćdziesiąt lat temu została poproszona o rękę. Było tak pięknie – rozmarza się – August zadbał o wszystko – na stawie (do którego teraz kobieta wrzuca zerwane przed chwilą kwiaty starej magnolii) kołysały się leniwie lampiony zwabiające świerszcze i kumkające żaby. Wokół ich ciał krążyły robaczki świętojańskie, ociężałymi odwłokami muskając co jakiś czas płatki kwiatów, nadając im tym samym niepowtarzalny blask koloru – pamięta to, jak dzisiejszą pobudkę. Wieczór był wyjątkowy, jak wszystko to, co robił August – idealny syn, brat, lekarz i kochanek. Nie wie, czemu mu odmówiła, złamała mu serce i ponad wszystko – dumę. Urażony mężczyzna zniknął tak nagle, jak pierścionek, którym w rozdrażnieniu cisnął w lustro wody. Nie odnalazła, ba! nie szukała go już nigdy, choć kiedyś dowiedziała się przypadkiem, że umarł jako lekarz polowy w czasie wojny. I dopiero teraz, stojąc z na wpół przymkniętymi, drżącymi powiekami, nad tym samym stawem czuje, że przeżywa to samo lecz prawdziwiej, dopiero po tylu latach zupełnie dogłębnie, tak, że z wiotkiej piersi wydobywa się bliżej nieokreślony jęk przeprosin. Poznaczone piegami wychudłe ręce, choć przykryte prześwitującym szalem, z emocji drgają, miętosząc ociekające lepkim sokiem kwiaty, które niby śnieg opadają u stóp kobiety.

Plusk kaczki dającej nura w zielone odmęty wodnego oczka uprzytamnia staruszkę. Jej oczy, choć wilgotne, spoglądają na świat znów zupełnie przytomnie, a ona sama rusza dalej, żegna się z parkową alejką, Augustem i jego mężną służbą narodowi, urażoną dumą,, stąpając z uznaniem po chrzęszczącym pod stopami żwirze. Zamyka za sobą żelazną bramkę i znów nurkuje między skrzyżowania, auta i budynki. Światło opuszcza jej postać i pozostawia jedynie ciepły posmak we wspomnieniach. Idzie raźno, mijając kolejnych smutnych ludzi, podziwiając nieliczne roześmiane oblicza małych dziewcząt  i chłopców, by w końcu osiąść przed ceglasto czerwonym budynkiem starego dworca. Patrząc na bladą tarczę zegara zawieszonego na niewielkiej wieżyczce na szczycie, zostaje oślepiona przez odbijające się od niej słońce, które choć silne, powoli niknie w podnoszącej się mgle spalin, oddechów, kłótni  i krzyków miasta. Popycha obskurne, zielone drzwi i przechodzi przez szeroki, wychłodzony nieustającymi przeciągami korytarz, którym niegdyś kroczyła radośnie, ręka w rękę ze swoim ojczulkiem, którego pamiątki po dziś dzień zalegają w jej przytulnym, zarupiecionym mieszkanku, by wyjść na peron i spocząć na jednej z drewnianych ławek.

Spoglądając na tory i pojedynczych podróżnych, którzy podobnie jak ona rozglądają się po okolicy, przypomina sobie pewien sierpniowy dzień, dokładniej jedno sprzed wielu lat, popołudnie.

Siedziała z ojcem – dokładnie tu na tej stacji – tak, jak teraz przysiadła (ale samotnie). Wówczas miała na sobie niebieską sukienkę, wplecioną we włosy biało – czerwoną kokardę. Na jednej z tych ławek (na pewno nie na tej samej co teraz) siedziała i czekała, aż tato poczęstuje ją kolejnym z kandyzowanych cukierków ukrytych w zachęcająco szeleszczącej torbie. Ojciec opowiadał jej o historii kolei, nieraz zabierał ją na niedługie podróże jedną czy dwie stacje dalej. Siedzieli we dwójkę, rozumiejąc się lepiej niż przyjaciele – ona z głową wspartą o potężne ramię okryte wypłowiałą marynarką, przesiąkniętą zapachem tytoniu, on wyprostowany, zafascynowany chwilą z córeczką.

Machała rytmicznie nogami, czasem ze zwykłej melancholii, czasem by odgonić natrętnego i zwabionego zapachem słodyczy trzmiela. Jej czarne lakierowane buciki odbijały słońce, w czasie, gdy monolog ojca trwał. Nieważne było dla niej, co mówił, ważne, że słyszała jego głos – monotonny wręcz eteryczny, niski, przyjemny dla ucha. Czasem zapadała w popołudniową drzemkę, oparłszy głowę o to ojcowskie ciało, z tułowiem zanurzonym w ciepłych (lepszych niemal niż puchowa kołdra) promieniach. Gładzona delikatnie przez palce Morfeusza, oddawała się w jego objęcia bez lęku – ojciec albo cierpliwie czekał, aż na powrót się obudzi albo brał ją zgrabnie w ramiona i zanosił do domu, gdzie kładł ją – swoją ukochaną córeczkę  w ogrodowym hamaku i pilnował sam (paląc spokojnie fajkę), bądź z psem – a był to potężny, lecz łagodny brytan – ostatecznie posłuszne i miłe psisko. Zatem gdy się budziła zawsze spoglądała w tę pogodną, zaciągniętą zamyśleniem twarz o przejrzysto niebieskich oczach i mogła od razu ucałować ojca w policzek, by podziękować mu za przyjemny dzień. Jednak zdarzało się, że wcale nie zasypiała – wtedy tata uczył ją jak odczytywać rozkład jazdy, jakie stacje prowadzą do poszczególnych miast, miasteczek. Bawiło ją to i fascynowało zarazem. Wsiąść  i odjechać – w tajemnicy, bezgłośnie.

Jednak tego dnia, gdy błękitna sukienka wraz z patriotyczną wstążką we włosach falowały na niespokojnym wietrze, wtedy widziała ojca po raz ostatni. Nie zapomni szorstkości nowego, zgniłozielonego płaszcza, w który chciwie wtulała policzek. Ogarnięta przez silne ramiona, w tamtym momencie drgające od powstrzymywanego wzruszenia, zduszona w zapachu ostrej wody kolońskiej tuliła się do taty, jakby od tego uścisku zależało jej życie. Pożegnała się z nadzieją, z odpowiednią jej, dziecięcą naiwnością  ufając w zapewnienia szybkiego i bezpiecznego powrotu ojczulka do domu. – A gdyby tak kupić bilet? – przemyka kobiecie przez myśl, gdy powoli powraca do rzeczywistości pod wpływem gwizdka (który, jak sztylet rozcina ciszę) konduktora sztywno maszerującego wzdłuż peronu.

Widząc nadjeżdżający pociąg, jej myśli przyspieszają – dokąd miałaby jechać? Nie ma już rodziny (ciekawe, czy, gdyby nie odrzuciła oświadczyn, mogłaby odwiedzać własne dzieci, a może wnuki). Jaki los zgotowałby jej los?

Potrząsając siwowłosą głową, staruszka podnosi dłoń, gdy koło niej migają twarze ukryte w przedziałach pociągu. Hałas, wrzawa, parsknięcia i syki maszyny płoszą ją. Zanim spocone ciała turystów wypłyną z pojazdu opuszcza dworzec i jego obdrapane drzwi, by trafić znów w zgiełk szarego miasta, którego dym, jak prędka, śliska i wygłodniała kałamarnica rzuca się na nią, by dotrzeć do płuc, obezwładnić swym suchym tchnieniem. Doszczętnie omamić.

Staruszka kilkukrotnie odkasłuje (jej pierś rzęzi przy tym ponuro i z protestem). Dobrotliwy, cienki i życiodajny chłodny podmuch świeżego powietrza przelatujący obok zachęca ją do podjęcia kolejnej małej podróży – chybotliwie, lecz z wyraźną chęcią kieruje się w dół ulicy, gdzie jej oazą okazje się świeżo pomalowany, nietknięty jeszcze wandalizmem przystanek autobusowy. Jej atłasowa apaszka powiewa wraz z nurtem spalin i dymu, niby morska chorągiew, a haftowane ptaszki na niej (tak drobne, siedzące na misternie barwionych splotach gałęzi) zdają się ćwierkać ostrzegawczo, targane podmuchami. Kobieta łapie za końce cienkiego materiału i chowa je pod wytarty sweter (jest w tym coś zaborczego, jakby barwne hafty nie mogły patrzeć na kontrastujący z nimi brud i kurz świata). Przyjeżdża autobus. Postanawia wrócić do domu już nie przemieszczając się pieszo, ale właśnie tym hamującym właśnie pojazdem.

Gdy zdołała już wspiąć się po niewygodnie wysokich stopniach pojazdu, siada przy oknie, przymykając oczy (z błogością? A może zmęczeniem?) i oddaje się delikatnemu rytmowi telepania, jaki wytyczają uliczne dziury. Krótkie kosmyki srebrzystych włosów (jak gwiazdy ze swymi długimi ogonami) wymykają się z ładu fryzury i opadają na czoło, zwijając się w małe strączki. Staruszka ociera twarz kawałkiem chusteczki i wachluje się ręką, chcąc rozrzedzić otaczającą ją duszność. Przypomina jej to uczucie, którego doświadczyła, towarzysząc niegdyś ciotce przy pieczeniu ciasta (ach, jakiego zaszczytu wówczas dostąpiła). Pamięta jak cierpliwym głosem szwagierka taty tłumaczyła jej (wówczas siedmio- może ośmioletniej), jak odmierzać składniki. Przypomina sobie, jak blade, zaskakująco silne ręce przyozdobione w grzechoczące sympatycznie, połyskujące bransolety pomagały jej energicznie przesiewać mąkę. Jaki zachwyt ogarnął je obie, gdy uświadomiły sobie, że oto w tej kuchni, w środku palącego czerwca stworzyły swój własny, puszysty śnieg opadający posłusznie na dno miętowo-niebieskiej misy! Czułość, z jaką ciotka oczyszczała potem jej pyzatą buźkę mogła równać się z najbardziej uczuciowym buziakiem na dobranoc od mamusi (wtedy jeszcze przed chorobą, gdy chodziła wesoła po ogrodzie w lnianej sukience, niby pani wiosna zbierając konwalie, doglądając tulipanów, przetrząsając żonkile w poszukiwaniu zgubionych zabawek córeczki). Nie zapomni, gdy po starannym wymieszaniu składników, cioteczka otworzyła piec, który od początku tak ją ciekawił. Jakaż para obezwładniła jej małe, słabe płuca, jaki podmuch rozczerwienił jej twarzyczkę, paląc w oczy i nosek! Jakby stanęła naprzeciw smoka, którym straszył ją wujaszek, i o którym tyle czytała w Złotej Legendzie. Obdarzenie tak gorącym wyziewem zrzuciło ją z wątłych nóżek, aż uderzyła potylicą w stołową nogę. Cioteczka zamknęła czym prędzej piecyk i porwała ją – małą wychowannicę w ramiona. Chwila kołysania i anyżowy cukierek przyniosły ukojenie, jednak oddech gorąca pozostał w jej głowie, niby wonne ostrzeżenie. Ciasto zostało dokończone przez babcię i czekało na ojca, który jednak nigdy nie wrócił w sielskie progi wiejskiego, rodzinnego domu.

Teraz śmieje się – z przerażenia, jakiego wtedy doświadczyła. Siedzi, opierając głowę o trzęsącą się autobusową szybę, a jej zapadnięte policzki znowu wypełniają się pod wpływem tajemniczego uśmiechu. Oblizuje wargi, bo ich nadmierna szorstkość drażni ją z dnia na dzień coraz bardziej. Niegdyś miała rumiane liczko, bez skazy (z wyjątkiem paru porozrzucanych piegów), jej usta były wiecznie wygięte w przyjemne łuki, czerwone i błyszczące, dziś przypominają wysuszoną skórę jakiegoś osobliwego owocu. Lśniące oczy zmatowiały od widoków, na jakie przyszło im patrzeć. Palce, kiedyś energiczne, mogące wygrywać całymi godzinami sonaty Beethovena, Mozarta, Pachelbela, teraz targane przez obezwładniający reumatyzm nie są zdolne obierać opornej skórki ziemniaków. Głos, dźwięczny i czysty czas zmienił w gderliwe echo – nie lubi go słyszeć, dlatego częściej posługuje się językiem wspomnień. Mimo to trzyma się zupełnie nieźle, całkiem dobrze. Wybiera się na spacery, zatrzymała trzeźwość umysłu, radzi sobie sama – nie może nie być z siebie dumna, choć wie, że to nieskromne – lęka się, że ktoś  to odbierze, odgadując jej myśli. Szarpnięcie hamulca wyrywa ją z letargu i odwodzi jej oczy od wysuszonych dłoni na drogę. Jest na miejscu.

Ostrożnie stawia stopy na zabrudzonych płytach chodnika. Żegnając się z autobusem zmierza przed siebie, wprost do domu, gdzie po wgramoleniu się z mozołem po schodach i stanowczym zatrzaśnięciu drzwi, ( po którym zawieszona nad futryną sylwetka skąpanej w ponurym cieniu Matki Boskiej Częstochowskiej, klekocze o ścianę, kołysząc się na niewprawnie wbitych gwoździach) może lec w obitym (całkiem niedawno) błękitnym welurem fotelu i zatopić się raz jeszcze w tym co udało jej się dzisiaj przeżyć, uświadomić sobie, jak niektóre rzeczy pomimo czasu, zachowują w sobie woń wspomnień, które odżywają w jednym momencie, budzą się nie wiadomo gdzie, które są ,nie tyle lawiną – dość przewidywalną, bo pędzącą zawsze w jednym kierunku, co wybuchem (nagłym i oślepiającym jak fajerwerki rozdzierające ciemne sklepienie nieba). Mocne, dębowe podłokietniki udzielają jej wsparcia po ciężkim dniu, zastępując najzwyklejsze ludzkie ramiona.
Wcześniej niż zwykle zaczyna toaletę, by następnie skierować się do łóżka i położyć się z uśmiechem (jak w chmurę) w puchową pościel, która przyjmuje z chęcią jej stare, wiotkie ciało i ogrzewa je. Całemu przedstawieniu z miną niezmienną od lat przygląda się wytrwale, trzymając się na ramionach triumfujących szlachciców, Stanisław August na taniej i nader niedokładnej replice najznamienitszego matejkowskiego dzieła. Dumny i radosny, przedstawiony w chwili, której historia jednak nie zapisała, a którą chciał widzieć sam malarz. Bo niby dlaczego miałby stawiać ograniczenia swemu twórczemu umysłowi? Ostatecznie tworzymy tylko to, co widzimy i pragniemy widzieć w wyobrażeniach. Obok pyzatej i zbyt zarumienionej twarzy (efekt niepewnej, niewprawnej dłoni młodego kopisty) i przypudrowanych loków zgoła innym spojrzeniem obrzuca pomieszczenie Kobieta z różami we włosach, która choć obrócona do obserwujących profilem, zachowuje swą dumę i bezwzględność. Norwidowskie poezje umieszczone są zaraz pod szkicem dystyngowanej głowy na najwyższej ze spróchniałych, lakierowanych półek. Pożółkły papier, na którym owa twarz widnieje mieni się szmaragdowozielonymi refleksami, których kaskad przyczyną jest migotliwy klosz zakrywający lampę i budujący atmosferę jeszcze bardziej ponurą, w której osobliwie statyczna postać staruszki, jak kamienna bryła zastyga, a kołdra staje się jedynie jej mchem. Kobieta wreszcie widzi tak długo wyczekiwaną, roześmianą twarz ojczulka, trzymającego z namaszczeniem biało – czerwoną wstążkę w potężnej dłoni. 

                                                             Anastazja Klufczyńska

 

Obraz wyróżniający: Obraz Mikes-Photography z Pixabay

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj