„Sto lat to krótki czas.
Od tych, którzy żyli tu wtedy, dzieli nas mniej niż mogłoby się wydawać. Być może zamieszkujemy ich pokoje, chodzimy po ich śladach, śpimy w ich łóżkach, śnimy ich sny. Może dzieli nas jedynie strop? Kim są ci, których nie ma? A jeśli ich tu nie ma, to gdzie są? Nie zniknęli przecież jak śnieg…”
Barbara Sadurska
Powiedz mi, jak było, a być może zapamiętam. Pokaż mi, a przeżyję to razem z tobą.
Mało jest książek, które wbijają się w duszę i zostawiają na niej ślady. Niewiele takich, po których lekturze człowiek nie wie, co powiedzieć lub jak się zachować. Zamyka książkę i pozostaje w dziwnym odrętwieniu. Wolałby być radosny, już nawet wściekły, smutny… A nie wie, co się właśnie wydarzyło i dlaczego tak szybko się skończyło.
Trzy linie czasowe i bohaterowie, których pozornie nic nie łączy. Czeskie Budziejowice tuż przed wojną, po niej i w dwudziestym pierwszym wieku. Losy dwójki rodzeństwa, trzech nastoletnich przyjaciół, z których jeden jest duchem, i mężczyzny, który kolekcjonuje w zamrażarce śnieg. Każda z tych trzech historii biegnie swoim torem i mogłoby się wydawać, że jedynym, co je łączy, jest miejsce akcji. Im jednak dalej w las, aż do ostatniej strony, do ostatniego zdania, ostatniej refleksji, Jan Štifter udowadnia nam, że prawdziwa góra lodowa zaczyna się dopiero pod powierzchnią. I chwała mu za to.
To mogłaby być książka prawiąca o polityce. O sytuacji niemieckiej i romskiej w przed i powojennej Czechosłowacji oraz współczesnych Czechach. A jednak „Kolekcjoner śniegu” nie jest opowieścią o polityce, tylko o ludziach. Ponieważ wszystkie zwycięstwa i porażki, zapisują się w podręcznikach historii datami, które trzeba zapamiętać do sprawdzianu. Zapisują się miejscem bitwy, które pewien uczeń musi wskazać podczas odpowiedzi na mapie.
W rzeczywistości nie są jednak tylko dniem, miesiącem i rokiem. Nawet nie miastem i liczbą zrzuconych bomb. Każde zwycięstwo i przegrana odbija się na społeczeństwie. Czyjeś domy runęły od bomb. Czyiś bliscy ginęli w walkach. I oni nie będą musieli uczyć się na pamięć żadnych dat, bo każdy zapamięta dzień, w którym świat runął mu na głowę. I o tym właśnie jest „Kolekcjoner śniegu”. O ludzkich tragediach.
O tych, którzy musieli odnaleźć się w bezlitosnej rzeczywistości. O biedzie, traumie, niezaleczonych ranach, ale i mocy przyjaźni. Tutaj nie chodzi o wielki obraz malujący to, co działo się w Czechosłowacji w konkretnych okresach. Nikt nie zarzuca odbiorcy stekiem informacji. Zamiast tego od pierwszego zdania autor łapie nas za rękę i prowadzi po życiach jednostek. I gdy na drugiej stronie mówi, że chłopców, o których będziemy czytać, jest trzech, ale jeden z nich jest duchem, nie kwestionujesz tego. Wierzysz.
Gawędziarska narracja sprawia, że przez powieść się płynie. Barwne opisy malują przed oczyma obrazy. I są to obrazy, których czasem człowiek wolałby nie widzieć. Takie, które pozostawiają na języku niesmak, wprawiają serce w drżenie i zaciskają pięści. Trafiają w najczulszy punkt i z jednej strony chce się zamknąć oczy, a z drugiej wie, że trzeba patrzeć. Bo ktoś musi to wreszcie zobaczyć.
„No i jest ten trzeci. Josef. […] Mama utopiła się z nim w Wełtawie w czterdziestym piątym, w Budziejowicach, kiedy Czesi chcieli ją wyrzucić z gospodarstwa i wysłać do obozu. […] Josef tylko raz opowiedział chłopakom, jak próbował wypłynąć na powierzchnię, ale mama przywiązała się do niego sznurem. Pamięta, że ciągnął ją za długie włosy, chciał krzyczeć, nie mógł. Potem jego martwe oczy przez trzy dni wpatrywały się w nieżywą twarz mamy, zanim w końcu wyciągnięto ich z rzeki i pogrzebano, wciśniętych do jednej trumny, w której ciągle musi na nią patrzeć…”.
„Kolekcjoner śniegu” to opowieść o powojennych wysiedleniach, wykluczeniu i o tym, co czasem trzeba zrobić, żeby przetrwać. Czytelnik z początku nie zdaje sobie sprawy z tego, że wszystko, co pojawia się w historii, nie pojawia się przypadkowo. Bardzo powoli odkrywa powiązania, tajemnice i znajduje odpowiedzi na pytania, które nasuwają się już od pierwszych stron. Ta książka zmusza do myślenia, a na koniec szeroko otwiera oczy.
„Odrętwiały Josef nagle wyczuwa znajomą woń. Ten sen długo leżał w głowie, może całą noc, i przenikł w tym czasie zapachem człowieka, do którego należał”
Nie spodziewałam się, że ta książka stanie się dla mnie tak ważna. Że zostawi ślad na duszy i sprawi, że przez kolejne dni nie będę w stanie myśleć o niczym innym. I może zabrzmi to zbyt banalnie, ale jest piękna. Tak samo jak piękna w swoim okrucieństwie bywa natura. Człowiek może tylko obserwować i gdzieś w głębi serca cieszyć się, że nie padło na niego.
Justyna Luszyńska
- Luszyńska jest pisarką, anglistką i miłośniczką herbaty. Pisze powieści (najnowsza to komedia pt. „Łączy nas nienawiść”), prowadzi swoją stronę (www.pisadlo.pl) oraz działa na Instagramie, na którym albo nakleja plasterki na dusze (@pisadlo_luszynska), albo uczy siebie i innych o tym, jak pisać dobre książki (@j.luszynska).
Poza tym buduje kampera, którym chce jeździć po świecie, je naleśniki z masłem orzechowym i kocha wiosnę, między innymi dlatego, że wtedy kwitną bzy. A kiedyś zamieszka blisko gór, bo ciągnie ją do nich jak cholera. Wiadomo? Może w poprzednim wcieleniu była jedną?