Impreza / Christian Wojtyński

0
690

Część I: Szklana Dama

Siedzi na tarasie; pali cienkiego, mentolowego papierosa i pije różowe wino. Cała reszta jest wewnątrz domu — ci, którzy są już podpici, tańczą radośnie w salonie albo bujają się, śpiewając; inni, trochę mniej upojeni, prowadzą bardzo głośne rozmowy o wszystkim niczym, wznosząc co chwilę kieliszki wypełnione po brzegi wódką. Właściwie, to jest to
typowa domówka.

Dziewczyna siedząca na tarasie (nazwijmy ją sobie może T.? Nie jest wybredna, nie będzie jej przeszkadzało, że za imię ma jedną tylko literę) dopala już papierosa. Nie zamierza jednak wracać do środka — czuje się tu bowiem trochę jak nieproszony gość, mimo że gospodarz zaprosił ją jako jedną z pierwszych. T. zdaje sobie po prostu sprawę z prawdziwego powodu tej inwitacji. Musisz wiedzieć, iż organizator imprezy zadurzył się w przyjaciółce T. i, aby ośmielić potencjalną dziewczynę, postanowił zapewnić jej odpowiednie towarzystwo właśnie w postaci T. W końcu J. (tak sobie nazwijmy obiekt uczuć gospodarza) prawie nikogo tu nie znała, podobnie zresztą jak jej przyjaciółka, i obawiał się, że może się nie odnaleźć.

Bardzo szybko jednak ta ostrożność okazała się zbędna. J. jest piękna i wygadana, więc zaaklimatyzowanie się w nowym, głównie męskim, środowisku nie zajęło jej dużo czasu. Wkrótce otoczył ją wianuszek chłopaków ewidentnie zauroczonych nową koleżanką; a jako że J. była z natury lekko narcystyczną kokietką (a czy w ogóle możliwa jest kokieteria bez szczypty narcyzmu?) bardzo jej schlebia zainteresowanie, jakim obdarowała ją męska część gości. I tak, w przypływie dobrego humoru, zapomniała o swojej przyjaciółce.

Czy to znaczy, że T. jest brzydka? Nie, nic z tych rzeczy. Co prawda, kanon kobiecego piękna jest kwestią sporną, ale zapewniam Cię — wielu by się spodobała. Ma długie, kręcone i miękkie włosy przypominające kolorem bobrze futro oraz wciągające, niebieskawe oczy. Czarna, obcisła spódniczka i biała koszulka z dekoltem kończącym się tam, gdzie kończy się mostek, wspaniale podkreślają jej fizyczne atuty — wydatną talię i jędrne piersi. Kiedy się uśmiecha, w jej policzkach pojawiają się urocze dołki, a przy tym delikatnie się rumieni. Jej usta mają kolor dojrzałych malin i to nie z powodu szminki; T. nie znosi nosić makijażu, więc pomalowała jedynie oczy. Ma trochę piegów, których bardzo nie lubi, chociaż moim zdaniem bardzo jej pasują — nie rzucają się one od razu w oczy, tylko delikatnie opromieniają swoją obecnością twarz.

W czym więc tkwi problem? Nie jest tak przebojowa jak J.

W ogóle nie przepada za takimi imprezami — na tę wybrała się dlatego (i tylko dlatego), że przyjaciółka ją usilnie namawiała. Myśl o nawiązywaniu znajomości napawa T. niemałym przerażeniem. Nie, nie chodzi o to, że T. nie lubi ludzi; jest wręcz przeciwnie nawet. Jednak nie potrafi kompletnie zaczynać rozmowy, szczególnie, gdy nie zna interlokutora. Boi się, że powie coś nie tak; brak jej jest tej (jakże pomocnej w międzyludzkich interakcjach!) szczypty narcyzmu dodającego odwagi. Taka domówka — na której niemal nikogo nie zna — stanowi więc dla niej istną mękę.

Skończyło jej się wino. Bierze głęboki wdech i wchodzi do domu, ściskając mocno kieliszek w dłoni (dziwię się, że nie pękł). Prześlizguje się niezauważenie przez salon, gdzie coraz bardziej pijani ludzie robią coś, co coraz mniej przypomina taniec. Dopiero w kuchni słyszy za sobą głos przyjaciółki:

– Dobrze się bawisz, kochana?

Lecz nim zdążyła się odwrócić, J. rozmawia już z kimś innym. T. wzrusza ramionami,
dolewa sobie wina i chyłkiem przemyka na taras.

Wiesz, teraz tak sobie myślę, że dużo lepiej będzie nazywać ją Szklaną Damą.
Niezauważenie przechodzi między ludźmi, niewidzialna niczym wymyte przed Wielkanocą okno. Tak, takie „imię” zdecydowanie bardziej do niej pasuje.

Znowu siada na tarasie i znowu odpala cienkiego, mentolowego papierosa.
Skąd właściwie ten brak pewności siebie? Cóż, gdybym był fanem Zygmunta Freuda, pewnie zacząłbym opowiadać o jej matce, o jej ojcu, o jej dzieciństwie — i tam upatrywałbym źródła problemu. Opowiadam jednak jedynie obrazy, które do mnie przychodzą. Posłuszny więc temu powołaniu podążam za takim oto obrazem:

Parę lat temu, chyba na początku liceum, Szklana Dama zakochała się do szaleństwa w koledze z klasy. Kryła w sobie to uczucie przez kilka dobrych miesięcy, przygotowując
jednocześnie grunt pod wyjście z szafy. Zagadywała go w czasie przerw, pisała, dzwoniła, zapraszała go to do kina, to na pizzę, to na piwo. Wydawało się, że idzie jej całkiem nieźle. W końcu — gdy uznała, że coś zaczyna iskrzyć — wyznała, że się jej podoba. Oczywiście, nie zdobyłaby się na to, gdyby nie dodała sobie odwagi paroma szotami czystej wódki (rzecz miała miejsce też na domówce). Chłopak — też już pijany — odparł, że odwzajemnia jej uczucia i zaczął ją całować, po czym zaciągnął do jednego z pokojów. Po seksie zasnęła wtulona w niego; szczęśliwa, po prostu szczęśliwa. Następnego dnia, gdy się obudziła, jego już nie było. To nic, pomyślała, pewnie musiał wcześniej wyjść. Zadzwoniła do niego, po powrocie do domu, żeby się umówić. On jednak, zamiast radośnie się zgodzić, zaczął się nagle tłumaczyć z poprzedniej, wspólnie spędzonej nocy: że przeprasza, że nie czuje się gotowy na związek, że bardzo ją lubi i bardzo mu się podoba, ale nie jest do końca pewny swoich uczuć i tak dalej, i tak dalej. Serce Szklanej Damy rozsypało się w drobny mak. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie płakała tak bardzo, jak po tej rozmowie; a płakała tak
bardzo, że chyba wypłukała z siebie całą przebojowość.

W ten właśnie tragiczny sposób umarła dotychczasowa, rezolutna i pewna siebie, T., a narodziła się nasza niewidzialna i cicha Szklana Dama.

Wstaje, schodzi po drewnianych schodkach i idzie na ogród. Rzędy wysokich na dwa metry żywotników okalają parcelę ze wszystkich stron. Idzie wzdłuż nich, patrząc w górę i paląc powoli papierosa (wino zostawiła na tarasie). Delikatne światło Księżyca łaskotało
jasnozieloną trawę. Trochę dalej jest miejsce na ognisko — Szklana Dama zawsze lubiła
ogniska: trzaskający ogień, grę na gitarze, śpiewanie obozowych szlagierów typu „Whisky, moja żono”. Mają one w sobie jakiś tajemny urok, nieznaną siłę przyciągania.

Nagle słyszy czyjeś głosy — najwidoczniej część imprezujących stwierdziła, że to idealny moment na papierosa/blanta i wypełzła na taras. Po minucie, może dwóch, Szklana Dama czuje już słodkawy, specyficzny zapach. A więc gibon.

Ciekawe, kto pali? F. raczej nie. Może gospodarz z J.? Nie, rozpoznałaby jej śmiech. A… jak on miał na imię? G.? Tak, tak, chyba G. Pewnie on; wygląda na użytkownika tego typu substancji. A jego towarzyszka? T. nie ma pomysłu, kto mógłby jeszcze w tym towarzystwie palić marihuanę. Odrzuca kolejne osoby, aż dochodzi do wniosku, że to musi być ktoś, kogo nie zapamiętała. W sumie, sama chętnie by zapaliła, ale jakoś tak niezręcznie znienacka się przyłączyć.

By nie zostać zauważoną, Szklana Dama kładzie się na trawie, nie bacząc, że zostawi ona na jej bielusieńkiej niczym śnieg bluzce zielone smugi. Teraz mogła patrzeć w roziskrzone niebo — poza miastem widać te potężne gazowe kule płonące miliardy kilometrów stąd jak na dłoni. Granatowy firmament wraz ze wszystkimi jasnymi punkcikami jest piękny, niezwykły. Ale jednocześnie przypomina o małości człowieka w kontekście nieskończoności Wszechświata. T. przychodzi na myśl zdanie z Kanta: „Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią — niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”. Człowiek i Kosmos w idealnej równowadze.

Myśli sobie nagle, że przypomina nieco gwiazdę — z perspektywy zewnętrznego
obserwatora nie jest sama na niebie, jest częścią jakiejś konstelacji (w tym wypadku
konstelacji o nazwie „Impreza”); jednak, patrząc z jej perspektywy, jest samotna — przecież od najbliższej gwiazdy dzielą ją dziesiątki, setki, tysiące lat świetlnych.

Głosy palących powoli cichną, wrócili zapewne do wnętrza domu.

Szklanej Damie zaczyna się robić zimno, więc też wchodzi do środka, zadowolona, że nie musi mijać ujaranych współbiesiadników. Siada na kanapie z winem w dłoni, które było jej jedynym kompanem tego wieczoru. W rogu śpi najebany jak Messerschmitt kolega zawinięty w turkusowy koc; widocznie ma najsłabszą głowę z tego towarzystwa. Na środku salonu, który stał się parkietem, kilka osób wykonuje ruchy mające chyba być tańcem, jednak w ich stanie przypominają jednak bardziej jakiś atak, jak gdyby tracili całkowicie kontrolę nad mięśniami. Bawi to nieco Szklaną Damę, mnie zresztą też. Kogo by nie bawiło?

Spogląda w stronę kuchni, gdzie trzech najwytrwalszych adoratorów (w tym, oczywiście, gospodarz we własnej osobie) walczy zażarcie o względy J. Obok, przy blacie, dwóch chłopców (wyglądają na młodszych od T.) piją kielon za kielonem, chcąc najwidoczniej jak najszybciej dogonić stanem upojenia śpiącego smacznie na kanapie kolegę. Następnych dwóch zajada się kanapkami z masłem przy stole — to chyba ci od blanta. W ich stanie takie proste danie (o ile tak w ogóle można to nazwać) jest prawdziwym arcydziełem sztuki kulinarnej.

***

W dwie godziny później Szklana Dama jest już w pokoju, który gospodarz przydzielił jej i J. Przebrała się w piżamę i położyła się na łóżku. Nad sobą miała lufcik; widać przez niego gwiazdy. Rozkoszuje się (ponownie) tym widokiem. Kręci jej się nieco w głowie (wypiła przecież dwie butelki wina!), ale wydaje jej się to przyjemne.

Wtem — gdy sobie tak leży, gapiąc się na gwiazdy — słyszy na korytarzu kroki (jedne
cięższe, drugie lżejsze), cichy śmiech J. i skrzypnięcie drzwi. Niedługo potem dźwięk
kroków zmienia się w dźwięk przypominający klaskanie, śmiech przechodzi w zduszone jęki, a skrzypiące łóżko zastępuje godnie skrzypiące drzwi.

Chyba gospodarz osiągnął, co chciał osiągnąć, myśli T.

Słysząc te odgłosy oznajmiające wszem i wobec rozkosz, czuje się nagle niezwykle samotna. Gdy jej przyjaciółka jest przygnieciona ciężarem ciała kochanka, Szklana Dama czuje się przygwożdżona ciężarem swojej potwornej samotności.

 Część II: Słońce i Księżyc

1

Wchodzą szybko po schodach, później starają się przemknąć jak najciszej obok pokoju, w którym śpi T. Nie jest to łatwe, bo J. ciągle chichocze; poza tym oboje są najebani jak sto pięćdziesiąt, co nie sprzyja zachowaniu ciszy. On otwiera drzwi, wślizgują się do środka. Ciemność panującą w pokoju przełamuje tylko kruche światło Księżyca zaglądającego przez małe okno.

Ujmuje jej twarz w dłonie, po czym ją całuje. J. odwzajemnia pocałunek, który trwa długo. Nie ma w nim jednak krzty namiętności czy czułości — jest absolutnie czysta, zwierzęca przyjemność.

Dziwi Cię to? Przecież od początku było wiadomo, że będą się jedynie pieprzyć! Tak, wiem, co mówię: pieprzyć, bo przecież — już zaznaczyłem! — nie ma między nimi uczucia, wyłącznie pcha ich do tego ta obrzydliwa żądza.

J. wsuwa swemu nowemu przyjacielowi rękę pod koszulkę i delikatnie pcha go na łóżko. Zaczyna całować go po szyi. Jego dłonie lądują na jej piersiach. W końcu wpija mu się w szyję, pozostawiając piękny, burgundowy ślad, po czym pomaga zdjąć mu koszulkę.

Całuje go po torsie. W końcu dociera do sutka, bawi się nim chwilę, ssie. Czuje jego dłonie na piersi i pośladku.

2

Czemu się wdałem w szczegóły? Nie piszę przecież erotycznego czytadła, a opowiadanie o samotności! Nie jest to ani potrzebne, ani przyjemne (przynajmniej nie dla mnie). Zapomnij o tym na razie. Wybierzemy za to się w podróż w czasie — cofnijmy się o dwie godziny. W części pierwszej, Szklanej Damie, umykają nam te dwie godziny — byłoby potwornie nudno, gdybym relacjonował tylko siedzenie T. na kanapie — teraz możemy się nimi zająć, przyglądając się J.

3

J. widzi kątem oka wchodzącą T.: widzi, jak mości się na kanapie obok F., który zasnął z pół godziny temu (nie było nawet drugiej!) i jak z pełną pogardy obojętnością zerka na bawiących się licealistów i studentów. J. stara się przywołać delikatnym gestem przyjaciółkę, jednak ta nawet nie patrzy w jej kierunku.

 – Może napijemy się wódy? — szturcha ją delikatnie jeden z adoratorów (tak, wciąż ich będę tak nazywać).

— Ciągle walisz driny — dodaje po chwili z nutą rozczarowania w głosie; tak słabą, że ledwie wyczuwalną.

– Tak, tak, pijemy! — mówi gorliwie dwóch pozostałych, a inicjator trzyma już w ręku cudownie zimną i gęstą wódkę.

J. wzdycha.

Wiesz dobrze, że takie sytuacje, jak ta, są praktycznie bez wyjścia. No bo co, obrazisz swoich znajomych, odmawiając jednego? Później trzeba wypić na drugą nóżkę — nie ma rady, inaczej człowiek chwiać się będzie. A jak drugiego się wypije, to może i trzeci? Lodówka daleko; jeszcze wódka się ociepli, a przecież nie ma nic gorszego niż ciepła wódka. A po trzecim to już jakoś się dalej toczy. I ani się obejrzysz, patrzysz na opustoszałą flaszkę.

– Czemu nie? — uśmiecha się; może trochę kwaśno, ale nikt tego nie zauważa: zapanował entuzjazm przesłaniający takie detale.

W. — tak nazwijmy sobie tego, który zaproponował picie czystej — leje aż po brzeg, nieco wódki ląduje na stole (co za marnotrawstwo!). J. krzywi się lekko na widok tak hojnej ręki kolegi; mimo to bez słowa bierze kieliszek i dzielnie wypija jednym haustem, a zimny i gęsty płyn o okropnym smaku leci wprost do jej żołądka. Czuje delikatny odruch wymiotny, ale na szczęście szybko odnajduje sok pomarańczowy, którym zabija ten potworny posmak w ustach i łagodzi palenie w przełyku.

W. mruczy z zadowoleniem.

– Pyszna, zimna wódeczka — mówi w końcu błogo, a pozostałych dwóch mu przytakuje.

– To co? Na drugą nóżkę? — proponuje (zgodnie z polską tradycją) D. J. czuje na sobie wzrok adoratorów, domagający się kolejnego szota, i ulega pod presją — przysuwa swój kieliszek do trzech już grzecznie czekających.

– Zuch dziewczyna! — mówi W. i śmieje się rubasznie.

I znów — W. rozlewa wódkę, po czym wszyscy przepijają do siebie. Znów ten sam przeźroczysty płyn ląduje w żołądku, znów ten sam wstrętny smak pojawia się w ustach, znów ten sam odruch wymiotny ściska przełyk. Odwieczny krąg imprezy.

J. patrzy rozpaczliwie w stronę T.; ta jednak jest pogrążona we własnym świecie, jak zwykle zresztą, zwłaszcza na imprezach. Na nic zdają się te subtelne i te całkiem oczywiste też próby przywołania przyjaciółki — T. tkwi tam jak skała.

Cholera, myśli rozzłoszczona, mogłaby choć raz mnie uratować z opresji, a nie tak siedzieć i siedzieć i gapić się tępo przed siebie.

Kolejne szoty się leją, coraz cieplejsze, coraz rzadsze, coraz lepiej wchodzą (następne prawo imprezy, tym razem matematyczne: ilość wypitej wódki jest wprost przeciwnie proporcjonalna do jej obrzydliwości). J. jest coraz bardziej pijana, podobnie jak adoratorzy, coraz bardziej plącze się jej język i coraz bardziej chce stamtąd uciec, choć wciąż zachowuje pozory narcystycznej kokietki.

4

T. wstaje z kanapy i idzie na górę, a J. wciąż otaczają adoratorzy. Jeden z nich (nie jestem pewien który) pyta:

– Kojarzycie A.? Dostał się ostatnio na stypendium naukowe w Wielkiej Brytanii!

– On jest, kurwa, niesamowity — mówi drugi.

– Kiedy my martwiliśmy się maturami, on publikował artykuły w czasopismach naukowych — śmieje się trzeci.

– Pojebany typ — kwituje pierwszy. J. kojarzy A. nazbyt dobrze. Poznali się na imprezie. Od razu zakochała się w nim do szaleństwa — był inteligentny, bardzo inteligentny, arcyinteligentny, a w dodatku zabawny i umiał posłużyć się ciętą ripostą. Oprócz tego był całkiem przystojny (jej zdaniem; powiem Ci w zaufaniu, że była jedną z nielicznych, które tak sądziły) i miał w sobie jakiś urok, magiczną siłę przyciągania. Zakręciła się wokół niego aż wreszcie — gdy była w stu procentach pewna, że owinęła go sobie wokół palca — zaproponowała związek. Powiedział: nie. Nie przywykła do odmowy — z powodu jej nadzwyczajnej urody każdy — że tak to ujmę — brałby ją w ciemno. Każdy, z wyjątkiem A. W pierwszej więc chwili pomyślała, że A. jest gejem; on jednak wyjaśnił, że potrzebuje intelektualnej partnerki, z którą może dyskutować, a nie świecidełka (!), z którym może się tylko pokazać i nic więcej. Innymi słowy: szukał pięknego umysłu, nie pięknego ciała. Od tej pory J. zaczęła rozumieć, że jest postrzegana tylko przez pryzmat swojej urody — zaczęła ją też wykorzystywać jako broń. Zmieniała chłopaków jak rękawiczki, zdradzała ich i prawie na każdej imprezie szła z kimś do łóżka. (Tu akurat inteligencja A. na nic się zdała — J. była bardzo mądrą dziewczyną, mądrzejszą niż większość jej koleżanek. Była zarówno inteligentna, jak i oczytana. Jednak, niestety, oceniano ją tylko ze względu na wygląd — nic więcej). Gdy tylko przypomniała sobie o A., poczuła przemożne pragnienie, aby się z kimś pieprzyć. Najmniej wytrwały z najwytrwalszych adoratorów poszedł już spać. Z dwoma pozostałymi kończy litrową flaszkę wódki. Czuje ją w trzewiach, czuje ją w głowie. W końcu jeden idzie do toalety, więc J. rzuca się na tego, który został i zaczyna go całować; nie mijają nawet trzy minuty, jak obciąga mu w którymś z pokojów, pije jego mocz (sama to zaproponowała — chciała dojść do granicy, a to była jej granica), a później staje na czworaka i czeka aż zrobi z nią, co zechce.

5

Wstaje i zaczyna się ubierać. W takich sytuacjach, jak ta, czuła zawsze obrzydzenie — do siebie, do randoma, do tego, co zrobiła. Teraz też je czuje i chce jak najszybciej wyjść z pokoju. Czuje się jedynie ciałem, kawałem mięsa, produktem na sprzedaż, a nie osobą, by to wyrazić językiem klasycznej filozofii: indywidualną substancją natury rozumnej (mówiłem Ci — J. była oczytana, więc znała również Boecjuszowską definicję osoby).

Obiecywała sobie za każdym razem, że to już ostatnia taka sytuacja, że będzie się pilnować, że nigdy więcej tego nie zrobi i tak dalej; jednak nigdy słowa danego samej sobie nie dotrzymywała. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

Ubrana już przemyka do pokoju, w którym miała spać z T. Idzie na palcach, żeby nie obudzić przyjaciółki. Otwiera drzwi (te też niestety skrzypią) i zagląda do środka. T. faktycznie tam leży, ale nie jest sama — wtula się w jakiegoś chłopaka, którego J. nie jest w stanie w ciemności rozpoznać.

Zamyka drzwi, jak najciszej potrafi (nie chce przeszkadzać przyjaciółce po upojnej nocy), i schodzi na dół. Ktoś śpi na parapecie, dwie bądź trzy osoby śpią na kanapie, ktoś śpi przy stole. Impreza ewidentnie umarła, w nieodwołalny sposób. J. postanawia wrócić do domu (nie jest to proste — jeżdżą tu tylko te durne podmiejskie autobusy) — ubiera kurtkę i buty.

W drodze na przystanek widzi wschodzące Słońce — razi ją, może nawet irytuje. Na niebie widać jeszcze Księżyc — nieoślepiający, po prostu piękny. Przychodzi do niej (nie wiadomo skąd) taka myśl: jestem niczym Księżyc — ludzie wgapiają się we mnie, by podziwiać moje piękno, ale gdyby mnie nie było, też by sobie poradzili.

Myśl ta ją boli. Bardzo boli. Cholernie boli.

Jest chłodno, ona — pijana. Nikogo wokół.

Od dziś chcę być Słońcem. Nigdy więcej nie będę Księżycem — myśli stanowczo.

Wiem jednak, że jest skazana na los Księżyca. Nie ma innej możliwości — odkąd A. ją odrzucił, sama siebie w tę rolę wrzuciła, jakby przedłużała w ten sposób gest odrzucenia, i nie sądzę, by odnalazła w sobie siłę, żeby się z niej wyzwolić.

Czy Słońce jest piękne? Tego nie wiem. Słońce jest niezbędne do życia. Ale przecież nie możemy się w nie wpatrywać zbyt długo. Wcale nie możemy na nie patrzeć — jego blask jest zbyt oślepiający.

Czy Księżyc jest niezbędny do życia? Tego też nie wiem. Wiem jedynie, że Księżyc jest piękny i mogę się w niego ciągle wpatrywać. Pięknem Księżyca możemy się nieustannie zachwycać.

 

Część III: Szklana Posadzka

Czym jest samotność? Albo: jaka jest definicja samotności? Słownik podaje nam aż cztery definicje! Jednak żadna z nich nie wyczerpuje znamion tej specyficznej możliwości ludzkiej egzystencji, jaką jest samotność.

Przecież te osiem samotności opisanych w niniejszej książeczce to nie jest jedna i ta sama samotność. Czym innym jest samotność T., czym innym samotność Obcego, a jeszcze czym innym samotność autora! Jak wyjaśnić paroma tylko słowami (definicja przecież nie może być zbyt rozwlekła!) tę niezwykłość odczuwaną przez miliony, miliardy ludzi na całym świecie? W jaki sposób ująć coś, co łączy nas niezależnie od wieku, płci, orientacji seksualnej, wyznania, koloru skóry…?

Nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Nie wiem, czy podjęcie się arcytrudnego zadania, jakim jest uchwycenie tego fenomenu, ma sens. Nie wiem…

***

Odstawmy na bok moje wątpliwości i wróćmy na sławetną imprezę. Wiesz, tam, gdzie T. leży w ogromnym łóżku przytłoczona samotnością, tam, gdzie J., by ukoić choćby na chwilę łkającą duszę, oddaje się adoratorowi.

Tym razem weźmy pod lupę gospodarza całego zamieszania. Na czym polega jego samotność?

By się tego dowiedzieć, musimy wrócić do miejsca, w którym byliśmy już ostatnio — nie jednak tam, gdzie J. wchodzi do pokoju i zastaje T. tulącą się jakimś chłopcem w łóżku; wrócimy tam, gdzie J. decyduje się przespać z jednym z adoratorów. Czy zdziwię Cię bowiem, mówiąc, że to nie z gospodarzem poszła na górę, a z W.? Myślę, że nie — nie jesteś głupia, a raczej nietrudno było się domyślić; zresztą: to nie powieść kryminalna, żeby strzec zazdrośnie tajemnicy, dopóki detektyw nie objaśni wszystkiego zarówno bohaterom, jak i czytelnikom.

Wychodzi z toalety i widzi jak J. całuje się z W. w kuchni. Czuje, jak krew uderza mu do głowy; czuje, jak gniew, nie mogąc znaleźć ujścia, rozchodzi się po całym ciele, każdą żyłą niczym litry wypitego tego wieczoru alkoholu; czuje, jak traci nad sobą panowanie. Musi wyjść, musi krzyczeć, musi palić. Musi uwolnić tłumiony przez te trzy sekundy gniew, który w tym czasie zdążył wezbrać jak rzeka zaczynająca wylewać się za wał przeciwpowodziowy.

Po dwóch kolejnych sekundach znalazł się już na tarasie (a mknął z prędkością dźwięku albo i szybciej; a przynajmniej tak się zdawało) i palił papierosa (również w zawrotnym tempie, jak gdyby usiłował pobić rekord Guinnessa). Szybko go więc spalił, a teraz wyjmuje drugiego, odpala i odwraca się w stronę kuchni. W. szepcze coś do ucha J.; ona chichocze, a gdy on kończy, kiwa głową, po czym idą razem, truchtają wręcz, na górę.

Gospodarz ponownie czuje, jak do głowy uderza mi krew; albo wyraźmy to tym razem inaczej: był wkurwiony do granic możliwości, tak bardzo, że jedynie, gdyby buchnął z niego słup ognia aż po nieboskłon — może dopiero wówczas choć jedna setna jego gniewu by wyparowała.

Niestety — to niemożliwe, więc pali trzeciego już papierosa i krąży po ogrodzie żwawym krokiem, niemal truchtem, jeszcze trochę i by biegł. Wpatruje się w ziemię; Księżyc zniknął za chmurami, toteż zwykle jasnozielona trawa jest teraz ciemną plamą, jak gdyby w rzeczywistości gospodarz stąpał po przezroczystej, szklanej posadzce, pod którą rozciąga się bezkresna przepaść. Patrzy tak i czuje nagle przemożne pragnienie upadku — doświadcza czegoś, co nazwać można zawrotem głowy. Nie wiem jednak, czy moglibyśmy nazwać to upojeniem słabością — nie czuje się słaby (chociaż trochę jest), a rozzłoszczony, wściekły, wkurwiony; to uczucie — jak to często bywa — prowadzi do bezsilności (która nie jest tym samym, co słabość); ta zaś powodowała w nim — jak już wcześniej mówiliśmy — przemożne pragnienie upadku; nie dlatego, by poddać się słabości, lecz dlatego, by poczuć lekkość, by uwolnić się od ciężaru, który odczuwa, by — krótko mówiąc — umrzeć.

Zaczyna skakać po trawie, by upewnić się, że to złudzenie, że jego trawnik nie zmienił się w szklaną posadzkę, która mogłaby się stłuc pod jego ciężarem. (Wybacz mu tę absurdalną nieco myśl: wypił tego wieczoru prawie 0,7 litra czystej wódki i parę piw; dziwię się, że jest w ogóle w stanie przeprowadzić tak abstrakcyjne rozumowanie przy takiej — że się tak wyrażę — burzy alkoholowo-emocjonalnej). Trawnik jednak ani drgnie, a on czuje się zawiedziony i wciąż czuje ten beznadziejny ciężar.

Dlaczego jednak aż tak to nim wstrząsnęło? Czy to nie przesada? Jest, oczywiście, najebany — przez alkohol tańczący w jego krwiobiegu odczuwa wszystkie — zwłaszcza negatywne — emocje milion razy bardziej niż zwykle.

To jednak nie wszystko — nie bez powodu akurat taka sytuacja wytrąciła go z równowagi. Żeby to zrozumieć, musimy (a jakże!) podążyć za kolejnym obrazem, który do mnie przychodzi:

Ze dwa lata temu był w związku. Jego dziewczyna — ideał: piękna, inteligentna, wygadana, zabawna i tak dalej, i tak dalej. Czuł się z nią nareszcie szczęśliwy, a wierz mi — wiele go złego spotkało w życiu i naprawdę rzadko czuł się dobrze. Gdy był mały, jego matka zmarła na raka; wychowywał ich ojciec — ich, bo był jeszcze brat. Właśnie: był. Brata potrącił samochód — zginął na miejscu. Ojciec traktował naszego gospodarza dobrze, bardzo go kochał, miał niestety jedną znaczącą wadę — był pracoholikiem i rzadko widywał się z synem. Zwykle (niemal zawsze) pochłaniała go firma.

Tamtą dziewczynę poznał przez znajomych, w ten nieco już archaiczny sposób. Zaczęli pisać codziennie, świetnie się im rozmawiało i po dwóch, może trzech miesiącach zostali parą. Nie zwracała w ogóle uwagi na to, że jego ojciec jest bajecznie bogaty (a uwierz mi — nie było to częste podejście). Czuł się wreszcie kochany, zaopiekowany, nie-samotny. Wszystko jednak, co dobre, kiedyś się kończy — mówi ludowa mądrość. Tak było i tym razem: mniej więcej po pół roku fantastycznego związku, gdy się spotkali, oznajmiła mu, że jej przykro, że bardzo jej na nim zależy, że chciałaby, żeby ją zrozumiał, ale (to durne słowo wykorzystywane często, aby zaprzeczyć wszystkiemu, co zostało wcześniej powiedziane) jednak kocha swojego byłego chłopaka (!) i do niego wraca (!!!). Wiesz, jakie to uczucie? Cały jego misternie skonstruowany świat, świat bez porzucenia, samotności i śmierci, jego idylla w jednej chwili legła w gruzach.

W jednej chwili stracił cały grunt pod nogami i osunął się w przepaść — w przepaść bez dna. Od tamtej pory czasem patrzy na swoje ręce, na przedramiona z zielonkawymi żyłami, które chciałby otworzyć. Od tamtej pory czasem patrzy na swoją szyję, na swoje gardło, wyobrażając sobie, jak wyglądałaby na nim pętla. Od tamtej pory czasem patrzy na barek ojca, tę cudowną szafkę wypełnioną mnóstwem środków przeciwbólowych w płynie, i myśli, żeby wypić wszystko, co tam stoi. Tak — od tamtej pory nie było dnia, od tamtej pory nie było nocy, by nie myślał o samobójstwie.

Gdy więc zobaczył J., dziewczynę, którą kocha, na której mu zależy, która (on to wie!) jest mu pisana, w objęciach innego mężczyzny, wpadł w szał i z wielkim trudem powstrzymał się, by ich nie udusić; a teraz palił papierosa za papierosem, żeby się uspokoić (tak udusi co najwyżej siebie).

Krąży po ogrodzie i nie wie, co ze sobą zrobić. Krąży po szklanej posadzce i patrzy w przepaść — przepaść, w którą już kiedyś spadł i w którą chce spaść ponownie.

(Może jednak jego zawrót głowy — to przemożne pragnienie upadku — jest w istocie upojeniem słabością? Może chce poczuć słabość, wreszcienaprawdę poczuć? Może ma dość tej cholernej bezsilności, tego, że jego życie dzieje się niejako bez jego aktywnego udziału, mimo że się przecież angażuje?).

Papierosy w paczce się kończą, więc wraca do środka; bierze butelkę wódki i Coca-Colę i idzie na górę. W jego pokoju J. jebała się z W. — czuje to instynktownie; wybiera zatem pokój, który miał być dla niej przeznaczony. Na łóżku ktoś leży — gospodarz przeprasza, ale tajemnicza postać podnosi się, mówi, że nic się nie stało, że i tak nie śpi, że może się tu położyć, jeśli chce.

Siada na łóżku. Ową tajemniczą postacią okazuje się być T., przyjaciółka J. (Naprawdę ją zaprosiłem?, myśli zestresowany, gdy sobie uświadomił, że jej w ogóle nie pamięta).

Ona również (dopiero, gdy on siada na łóżku) orientuje się, że to gospodarz przyszedł i jest zdziwiona.

Przecież… nie spał jednak z J.?

Alkohol pląsający żyłach i gotujące krew emocje sprawiają, że zaczyna mówić i to o wszystkim — o matce, o bracie, o ojcu, o dziewczynie, o J. T. słucha uważnie, ze współczuciem. Gdy on kończy, zaczyna opowiadać o chłopaku, który ją wykorzystał i który ją zostawił.

Gospodarz leży już tuż obok niej i odruchowo — kiedy ona opowiada historię swojej samotności — ją przytula; T. odruchowo wtula się w niego.

Oboje czują ulgę, ogromną ulgę, czują, jak ich ciężary przeobrażają się w coś lekkiego niczym piórko, niczym powietrze, a nawet niczym coś jeszcze lżejszego.

Drzwi skrzypią — ktoś zagląda do pokoju, ale im to nie przeszkadza, niech ludzie myślą, co chcą, ich to nie obchodzi — teraz mają siebie i tylko to się liczy. Nic więcej. Nic oprócz gwiazd, które widać przez lufcik.

Zasypiają wtuleni w siebie.

Dwie samotne gwiazdy wreszcie się odnalazły w nieskończoności Kosmosu.

                                                                                                                                                     Christian Wojtyński

Obraz wyróżniający: Obraz Shutterbug75 z Pixabay