Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. [Wikipedia]
[Zamieszczając w WOBEC artykuł pani Doroty Kołodziejczyk na temat mowy nienawiści i Olgi Tokarczuk, która zdaniem autorki jest tej wojny ofiarą, od początku miałem wiele wątpliwości. Z wieloma opiniami nie potrafiłem się zgodzić, wydawały mi się zbyt jednostronne. To jednak bardzo złożone zagadnienia, praca nad moim na podobny temat artykułem zajęła mi dość sporo czasu i zapewne będę do niego jeszcze wracać, będę go poprawiać. Łatwo bowiem w tym wypadku o niedopowiedzenia, które z kolei mogą doprowadzić do niezrozumienia moich intencji. Proszę zresztą spróbować opowiedzieć się w tych sprawach samemu. Chętnie zamieścimy te wypowiedzi na łamach WOBEC, gdyż temat ten jest nie tylko ciekawy, ale naszym zdaniem wręcz ważny. Piotr Kotlarz]
Oskarżenia o posługiwanie się „mową nienawiści” są dziś już tak powszechne, że właściwie przestaliśmy na nie zwracać uwagę. W sferze idei, zwłaszcza propagandy, inflacja bywa zabójcza, w tym wypadku mamy dodatkowo do czynienia z próbami manipulacji, wyrywania słów z kontekstu, a także posługiwaniem się argumentacją uboczną, nie mającą z danym zagadnieniem wiele wspólnego. O tej ostatniej sprawie pomyślałem przypominając sobie tytuł zamieszczonego również w WOBEC artykułu Doroty Kołodziejczyk „Krajobraz nienawiści – Olga Tokarczuk w dyskursie populistycznym w Polsce”1. Oczywiście, co wykazał już Artur Schopenhauer, odwoływanie się do autorytetów jest jednym z błędów w dyskusji2, ale posłużenie się nazwiskiem i wypowiedziami polskiej laureatki Nagrody Nobla we wspomnianym artykule jest tylko jednym z powodów, dla których postanowiłem i ja włączyć się do tej dyskusji. Inne powody, odnoszące się właśnie do wypowiedzi polskiej noblistki, wydają mi się zresztą ważniejsze.
Po pierwsze, wynikający z otrzymanej nagrody autorytet. To sprawa dyskusyjna i podważana już od tysiącleci. Jeden z największych tragików w historii Eurypides był w swoim życiu kilkukrotnie nagradzany, a jak wiemy spotykał się też z niechęcią części obywateli Aten, a w swoich komediach ważył się ośmieszać go i ośmieszał wielki komediopisarz Arystofanes. Eurypides nie wytrzymał krytyki i emigrował do Macedonii, co skończyło się źle dla jego twórczości (oddał swój talent w służbie tyranii, próbując legitymizować w jednym ze swych ostatnich dzieł władzę macedońskiego tyrana), ale też tragicznie i dla niego (zginął zagryziony przez gończe psy, może przypadkowo, a może z powodu dworskich intryg). Tak wysoka, jak obecnie, pozycja społeczna twórców jest ponadto stosunkowo niedawna. Jeszcze w drugiej połowie XVII wieku niektórym z nich odmawiano nawet godziwego pochówku (np. Molier).
Szanujmy jednak autorytety, ludzi, którzy na taki zasłużyli. Dorobek pani Olgi Tokarczuk jest na tyle duży, że należy uznać jej sukces, co nie znaczy jednak, że każdy musi sięgać do jej twórczości i nie dla każdego musi ona być ważna. Ja, choć od wielu już lat nie czytam powieści (do 50 roku życia przeczytałem ich setki, a może i grubo ponad tysiąc, w tym wszystkich klasyków), postanowiłem jednak przeczytać choć jedną z powieści naszej noblistki i przyznam się szczerze, nie dałem rady. Tego rodzaju narracja wydała mi się nadmiernie i niepotrzebnie skomplikowana. Uznałem, że szkoda na to mojego czasu. Ciekaw jestem zresztą jak wiele dzieł różnych noblistów przeczytała pani Tokarczuk, a przecież każdy z nich napisał ich kilka. Dzieł dotychczasowych noblistów jest tak wiele, że nie wystarczyłoby życia na to, by móc je wszystkie przeczytać. Podejrzewam, że nawet pani Dorota Kołodziejczyk nie jest w stanie wymienić więcej niż dwadzieścioro laureatów literackiej Nagrody Nobla, nie wspominając o ich dziełach. Ja, ponownie szczerze przyznaję, miałbym z tym ogromny kłopot. Nie, po prostu, aż tylu nie pamiętam. Uważam też, że nieznajomość twórczości jakiegoś pisarza, nawet najbardziej uznanego, nikogo nie dyskredytuje. Dziś idee są tak powszechne, że docierają do nas z wielu kierunków i to wybór tych idei, a nie to kto je głosi powinien być najważniejszy.
Powinniśmy szanować autorytety, nie oznacza to jednak tego, że musimy się z nimi w każdej kwestii zgadzać.
Nie wiem z jakiego powodu pani Dorota Kołodziejczyk postanowiła włączyć postać Olgi Tokarczuk w dyskusję na temat „polskiego krajobrazu nienawiści”. Krajobraz ten jest ukazany ponadto jednostronnie, zdaniem pani Kołodziejczyk: stanowi ważną część prawicowego populizmu opartego na narracji o narodowym zagrożeniu oraz języku wojny i wykluczenia (inności). Jej zdaniem, to PiS podzielił Polskę na wyimaginowany naród walczący o suwerenność i równie wyimaginowane „elity”, które są opisywane jako dobrowolnie służalcze i podporządkowane Brukseli.
Podziały w polskim społeczeństwie istniały zawsze, takie zresztą istnieją we wszystkich społeczeństwach, mało tego często były i są one podsycane, tak przez osoby i kręgi osób z wewnątrz, jak i przez ośrodki zewnętrzne. Na przykład wynikłe z przyczyn historycznych zróżnicowanie religijne społeczeństw w różnych państwach w czasach kryzysów stawały się zarzewiem sporów, wykorzystywali je też w celach realizacji swojej polityki agenci obcych państw, a nawet tacy politycy jak np. książę Adam Czartoryski, dążący do uwolnienia Rzeczypospolitej, ale też i uzyskania korony. Jego agenci docierali do wszystkich regionów Europy, a nawet na obszary dzisiejszego Uzbekistanu. Oczywiście obok religijnych istniały też i istnieją podziały klasowe (choć te często są różnie definiowane, marksiści twierdzili wręcz, że istnieje coś takiego jak walka klas), dziś podkreślane podziały płci (choć moim zdaniem tworzenie na tej podstawie podziałów jest myśleniem nieco dziwnym) i wiele innych. W wielu społeczeństwach istniała obawa przed innością i próby przed nią obrony.
Wydawałoby się, że demokracja wypracowała w miarę sprawny system ujmowania tych podziałów i znajdowania dróg do kompromisu lub choćby neutralności. Ludzie mający różne plany odnośnie do sposobu organizacji swego społeczeństwa, zmiany jego modelu, lub tylko zabezpieczenia interesów swej grupy interesów, mogą zrzeszać się w wybranej, bliskiej ich poglądom partii politycznej. Niestety, celem partii politycznych, ich członków, jest bardzo często tylko dążenie do przejęcia władzy, a co za tym idzie uzyskanie również większego dostępu dla swych zwolenników do dóbr będących własnością całego społeczeństwa. W tym wypadku przestaje być istotną kwestia programu, a rzeczywiście najważniejszym staje się podział społeczeństwa i gra na emocjach. Stąd właśnie cytowana nienawiść. Tak naprawdę nie chodzi o poglądy, o inność, chodzi o dostęp do władzy i tego, co może ona zaoferować. Stąd podziały i stąd „mowa nienawiści”, a nawet fizyczna nienawiść między przedstawicielami obu stron.
Tak zwane „elity” są wyimaginowane nie tylko przez PiS, ale też przez przedstawicieli opozycji. Elity, czyli kto? Elity finansowe, te są w naszym kraju bardzo kruche, dopiero się kształtują po latach funkcjonowania realsocjalizmu i pozbawionego pełnych praw własności społeczeństwa. Sporo w nich ludzi przypadkowych, czasem i zwykłych oszustów, czy nieudaczników. Elity intelektualne? Te jeszcze długo będziemy odbudowywać po ogromnych stratach w wyniku II wojny światowej, okresu stalinizmu i podziału wynikłego z tego, że część polskich elit dobrowolnie z powodu innych priorytetów, czasami wyboru innej swej tożsamości, a częściowo pod przymusem opuściła Polskę. Elity intelektualne, artystyczne? Celebryci? Każde społeczeństwo potrzebuje elit, te jednak nie powstają w wyniku ich mianowania, ich budowanie wymaga dziesiątek lat.
Pisze Dorota Kołodziejczyk: Olga Tokarczuk była dla prawicowych ideologów w Polsce idealną przedstawicielką wyalienowanych elit. Jej pisarstwo obejmuje szereg zagadnień, które prawica odrzuca jako obce mody lub sprzeciwia się im jako wkraczającym w narodowe tradycje i tradycyjne modele tożsamości. Wszystkie te kwestie są silnie obecne w pisarstwie Tokarczuk: płynność płci oraz jej społeczne i kulturowe konstrukcje; troska o ekologię i etyka ekokrytyczna, wyraźnie podważająca antropocentryczny układ odniesienia; preferowanie regionalnych i transgranicznych powinowactw i tożsamości składających się na unikalną markę kosmopolityzmu nad tym, co narodowe i skoncentrowane na narodzie; oraz zainteresowanie transgresjami granic i reżimów kulturowych, które przyciąga ją do religijnych, ale i artystycznych herezji, często eksplorowanych w jej fikcji, a z całą mocą w Księgach Jakubowych ([Księgi Jakubowe] Tokarczuk 2021 [2014]).
Ale to jej przemówienie podczas odbierania Nagrody Nike – głównej nagrody literackiej w Polsce – w 2015 roku za swoje magnum opus, Księgi Jakubowe (The Books of Jacob 2021, transl. by Jennifer Croft), wizjonerskie dzieło fikcyjne o Jakubie Lejbie Franku, osiemnastowiecznym przywódcy żydowskiej grupy mesjanistycznej, wywołało gniew prawicowej części społeczeństwa. Tokarczuk stwierdziła:
Wymyśliliśmy sobie historię Polski jako kraju tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie zawstydził się wyrządzaniem krzywdy swoim mniejszościom. W rzeczywistości robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, narodowa większość, która dławiła mniejszość, jako właściciele niewolników lub mordercy Żydów. (Tokarczuk 2015).
Nie będę tu zajmować się tzw. płynnością płci, czy zagadnieniami z zakresu ekologii. Te zagadnienia są dziś już powszechnie znane i opracowane z bardzo wielu punktów widzenia. Nie będę tu też podejmować się analizy Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk, których – jak wspomniałem wyżej – nawet nie przeczytałem. Ta powieść historyczna o wpływowej kiedyś sekcie wydawała mi się mało interesująca, mam też nadzieję, że szczegółowym badaniem losów tej sekty zajmą się dysponujący odpowiednim warsztatem poznawczym historycy. Wyobrażenia pisarza na bazie wciąż jednak skromnych źródeł na ten temat, na temat tego co wiemy o… no właśnie, o kim? W Wikipedii możemy przeczytać, że Jakub Frank (Jakub Józef von Frank-Dobrucki) był: baronem oraz twórcą żydowskiej sekty frankistów (nazwanej na jego cześć), kupcem, kabalistą, rabinem ruchu sabataizm, cadykiem, mistykiem, filozofem, działaczem społeczno-politycznym, reformatorem religijnym, samozwańczym prorokiem, astrologiem i alchemikiem. Oczywiście nie mógł jednocześnie pełnić tych wszystkich funkcji, gdy odszedł od judaizmu nie mógł już być rabinem, czy cadykiem, kilka z tych funkcji to po prostu hochsztaplerka, w każdym razie pseudonauka (astrologia, alchemia), a w proroctwo takiego mistyka mogli i mogą wierzyć tylko jego wyznawcy. Ot po prostu jeden z wielu cwaniaków, który na ludzkiej potrzebie wiary zbudował swą sektę. W każdym razie wyobrażenia pisarza, od których zacząłem ten wątek, są tylko jedną z prób interpretacji historii. To jednak, tak jak i kwestia powieści historycznej jako gatunku literackiego, jego rangi i wpływu na kształtowanie często fałszywej świadomości, to temat na zupełnie inny artykuł, a nawet szersze rozważania.
W swoim artykule pani Kołodziejczyk próbuje wykazać, w jaki sposób Olga Tokarczuk, polska pisarka, laureatka Literackiej Nagrody Nobla za rok 2018, stała się celem prawicowego populistycznego dyskursu, lokując ją w centrum krajobrazu nienawiści. Przedstawia istniejące – jej zdaniem – cechy afektywnego pejzażu nienawiści z perspektywy fenomenologicznej i konstruktywistycznej. Autorka przekonuje, że pejzaż nienawiści stanowi ważną część prawicowego populizmu opartego na narracji o narodowym zagrożeniu oraz języku wojny i wykluczenia (inności). Od 2015 roku, kiedy rozpoczęła swoją kadencję Prawo i Sprawiedliwość (PiS), prawicowa, populistyczna i narodowo-konserwatywna partia polityczna w Polsce, do 2019 roku, kiedy Olga Tokarczuk, polska powieściopisarka, otrzymała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za 2018 r. rząd PiS zaangażował się w projekt przebudowy krajobrazu kulturowego kraju, tak aby odpowiadał on wymogom prawicowego dyskursu narodowego. PiS podzielił Polskę na wyimaginowany naród walczący o suwerenność i równie wyimaginowane „elity”, które są opisywane jako dobrowolnie służalcze i podporządkowane Brukseli. Podziały te służą jako podstawa nowego krajobrazu społecznego, którego podstawą jest populistyczna narracja narodu, który powstaje, by bronić swojej wrażliwej tożsamości przed ingerencją UE. Suwerenny naród i jego przeciwieństwo – wyalienowane „elity” klepane po ramieniu przez „Brukselę” – to obraz tyleż prosty, co skuteczny w wywoływaniu rozłamów społecznych. Populistyczna prawica nakłada ten starannie skonstruowany i retorycznie podtrzymywany antagonizm na wyobrażenia społeczne i kulturowe, przeformułowując symboliczne, afektywne, a nawet środowiskowe znaczenia, które dotychczas konstytuowały krajobraz kulturowy w Polsce.
Czy jednak to tylko tzw. PiS posługuje się ideą wyimaginowanego narodu walczącego o suwerenność?
A jakąż to definicje narodu posługuje się pani Tokarczuk? Zacytuję tę wypowiedź ponownie: W rzeczywistości robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, narodowa większość, która dławiła mniejszość, jako właściciele niewolników lub mordercy Żydów. (Tokarczuk 2015).
Mówi Tokarczuk: Robiliśmy (my Polacy) straszne rzeczy jako kolonizatorzy… właściciele niewolników… mordercy Żydów? Kogo jednak pani Tokarczuk definiuje jako Polaków? Dziś mieszkańcy, obywatele Polski są w większości (ponad 80%, a może i 90%) potomkami tych niewolników i Żydów. Znaczna większość z nas ma korzenie chłopskie i żydowskie. W ostatnich latach niepodległości w całym państwie polsko-litewskim chłopów było około 75% – niemal sześć i pół miliona ludzi. Jeszcze w II Rzeczypospolitej chłopi w Polsce stanowili 55% społeczeństwa, zaś wyznawcy judaizmu ok. 9,8%. Po drugiej wojnie światowej z powodu zmiany granic i znacznie jednak większych strat wśród ludności miejskiej procent ludności chłopskiej wzrósł do 65%. Przy tym wielu mieszkańców miast przybyła do nich ze wsi zaledwie jedno, dwa lub trzy pokolenia wcześniej. Wspomniany zaś procent ludności żydowskiej w przedwojennej Polsce wskazywał tylko na wyznawców judaizmu, znacznie liczniejsi byli Żydzi, którzy przyjęli jedną z religii chrześcijańskich, czy choćby członkowie sekty frankistów, inaczej mówiąc spolonizowani Żydzi? Proceder wżeniania się ludności żydowskiej w polskie rodziny szlacheckie był na tyle powszechny, że stał się nawet tematem niektórych dzieł literackich, czy dowcipów. Praktycznie biorąc tzw. korzenie żydowskie w pierwszym, drugim, trzecim i dalszych pokoleniach ma prawie połowa Polaków. Cóż to zresztą znaczy korzenie? A portrety „zza szafy”? Kiedyś jakiś mądrala chciał przypisać swój ród do rodu Potockich, zamilkł wreszcie, gdy wykazałem mu, że w takim razie jest potomkiem prostytutki z Aten, którą matka rajfurka sprzedała ambasadorowi króla polskiego w Turcji, która została później jego, a następnie Potockiego zoną.
Czyżby – zdaniem pani Tokarczuk – to polscy chłopi i Żydzi byli w historii tymi kolonizatorami? To oni sami siebie prześladowali? W historii Europy, ale i większości świata politykę imperialną (w tym kolonialną) aż do czasów wojen napoleońskich włącznie prowadziły monarchie. Do idei tej sięgnęły później państwa totalitarne, podobnie rządzone przez bardzo wąskie elity. Nie można jednak oskarżać o taką politykę tzw. narodów, czy całych społeczeństw. Do końca istnienia w naszym kraju monarchii za naród uważała się tylko polska szlachta, podobnie było i w innych monarchiach. Obalając swą monarchię Francuzi przyjęli początkowo pojęcie obywatel (nawiązując do Aten lub Republiki Rzymu). Niestety, w wyniku wojen napoleońskich przyjęto pojęcie narodu (w czasie wojny koniecznym stało się podkreślenie obcości przeciwnika), tym razem ogarniając nim całe społeczeństwo określonych państw. Później te tzw. narody przejęły też ideę imperializmu. Odejście od idei obywatelstwa, a później przyjęcie genetycznej interpretacji narodu były kolejnymi błędami w poszukiwaniu modelu organizacji społeczeństw. Skrajnym przejawem tego błędu była idea rasizmu, która w połączeniu z inną równie straszną ideą eugeniki przyniosły straszliwe zbrodnie XX wieku. Niestety (po raz kolejny muszę użyć tego słowa), rozwój masowych mediów, propagandy, spowodowały, że idee te stały się bardzo powszechne. Tylko niewielu miało świadomość, że popełnia tu błąd uogólnienia.
Taki błąd popełnia właśnie pani Olga Tokarczuk i myśląca podobnie grupa polskich tzw. intelektualistów, których określam pojęciem „z kręgu Gazety Wyborczej”. Powtarzam, Polacy, czyli kto? Czy również pani Olga Tokarczuk, Adam Michnik, bo przecież i oni (choć być może czują się tylko tzw. kosmopolitami) przez mieszkańców innych państw uważani są (i słusznie) za Polaków.
Już pisząc ten artykuł trafiłem na wiersz innego polskiego noblisty, Czesława Miłosza z tomu ” Hymn o perle” z 1982 roku, w którym pisał:
„W cieniu imperium, w gaciach prasłowiańskich
Naucz się lubić swój wstyd, bo zawsze będzie przy tobie…”
Nie będę dalej cytować tego tzw. wiersza, skierowanego przeciw polskiemu społeczeństwu paszkwilu. Przytoczył go w swych mediach społecznościowych inny pretendujący do roli autorytetu kiedyś dość dobry aktor, a obecnie twarz reklamowa jednego z banków i handlarz winem, pan Marek Kondrat. Dość sympatyczny człowiek, z jakiego jednak powodu wynosi się nad innych? Czyżby i on z racji swego tzw. autorytetu chciał odcinać się od własnego społeczeństwa?
„I wiecznie upokorzony, nienawidzisz obcych„,
kończy swój wiersz Miłosz. Kto nienawidzi tych obcych? Czesław Miłosz? Marek Kondrat? Ludzie, których znam zazwyczaj byli wobec tych „obcych” gościnni. Dla wielu z nas, niektórzy z tzw. obcych są naszymi bliskimi. Jaki procent z naszych rodaków ma dziś swych bliskich, którzy są dziś już Niemcami, Amerykanami, Brytyjczykami…? Jeszcze nie utracili do końca swej tożsamości narodowej i nie przyjęli w pełni innej, są jednak już obywatelami innych państw i ich dzieci z pewnością ulegną znaczniejszym wpływom innej niż polska kultury. Inny wcale nie musi oznaczać obcy.
Czy więc będące w opozycji do tzw. PiS elity mają prawo oburzać się na znaczną część społeczeństwa polskiego za to, że to czuje się obrażone oskarżeniami i pomówieniami o to, że są potomkami tych, którzy prześladowali niewolników i Żydów, że przedstawiciele tych elit chcą w swych rodakach (bo przecież nie w sobie) wytworzyć poczucie winy. Czy powinni się dziwić temu, że obrażani za rzekome winy swych przodków, mało tego wręcz o nie sami obwiniani i zmuszani do bicia się w piersi, do przepraszania, współcześnie żyjący Polacy czują się krzywdzeni. Ich pradziadowie uzyskali podmiotowość dopiero w połowie XIX wieku, ich kraj poniósł ogromne straty w wyniku I i II wojny światowej. Ich dziadkowie i żyjący jeszcze rodzice przeżyli prześladowania i wyzysk nazistów i sowietów Przez pojęcie rodacy [Znów mylące słowo o zabarwieniu genetycznym, może lepszym określeniem byłoby tu słowo krajanie. Od kraju, wspólnego państwa.] rozumiem bycie członkami wspólnego społeczeństwa.
Myślę, że jasno wykazałem błąd w myśleniu pani Tokarczuk, Miłosza i im podobnych, tym bardziej że łączy się on z podstawowym błędem – błędem uogólnienia. Wszelkie uogólnienia w odniesieniu do społeczeństw są przejawem rasizmu, a także odrzuconej przez ludzkość idei odpowiedzialności zbiorowej.
Wydaje mi się, że wyjściem z tej sytuacji jest odejście od pojęcia naród i przyjęcie w to miejsce znacznie bardziej precyzyjnego pojęcia obywatel. Spójrzmy np. na mieszkańców USA, Australii, czy Indii lub Chin, Brazylii. Oczywiście wielu wciąż określa i te społeczeństwa pojęciem narodu, nie mając świadomości ich ogromnej wewnętrznej złożoności, różnorodności, próbuje się nawet przypisywać im wspólne cechy. Uleganie stereotypom jest bardzo zakorzenioną cechą większości naszych umysłów.
Czy jednak od osób, które uważają, że posiadają umysły ponadprzeciętne nie powinniśmy wymagać czegoś więcej? Właśnie burzenia tych stereotypów, kształtowania współczesnej, opartej na naukowych podstawach świadomości (a więc dalekiej od rasizmu i innych błędnych ideologii)?
Nie, cześć polskich elit intelektualnych, w tym pani Olga Tokarczuk uważa, że trzeba te stereotypy utrwalać i posługując się nimi obrażać swych współobywateli.
Cóż, odmienna postawa, działania takie, jakie podejmowali polscy pozytywiści widząc cywilizacyjne zapóźnienie własnego społeczeństwa (przełom XIX i XX wieku) wymagają znacznie więcej poświęcenia, pracy. Mało tego, nie przynoszą medialnej popularności, zysków.
To prawda, ale myślę, że to właśnie polscy pozytywiści pozostaną na trwałe w naszej pamięci. Oddali na rzecz swego społeczeństwa, swych współobywateli, znaczną część swej pracy, swych majątków. Być może, a nawet na pewno, określali to społeczeństwo, tych współobywateli, pojęciem narodu (mało tego wielu z nich pojmowało go genetycznie, popełniając ten błąd tak jak większość im współczesnych w innych państwach), nie próbowali jednak nigdy tego narodu piętnować, od niego się odcinać.
Pozostaną w pamięci też ci myśliciele, naukowcy i artyści, dla których kwestia tożsamości miejsca i przynależności społecznej była sprawą oczywistą. W XX wieku np. Ignacy Paderewski, Stefan Banach, Jan Kiepura, Rudolf Weigl, czy jeden z największych twórców teatru w świecie Tadeusz Kantor. Każdy z wymienionych szanował swe społeczeństwo, z którym związał go los, żadnemu nie można zarzucić tego, że swymi bliskimi pogardzał.
Tak, zgadzam się z panią Kołodziejczyk oraz panią Tokarczuk, że prowadzona przez znaczną część polityków polityka prawicy jest w sferze idei często błędna. Ci popełniają podobny błąd – błąd uogólnienia, z tym że nadają mu przeciwny kierunek.
Nie sposób nie zgodzić się z twierdzeniami, że wraz z wygranymi w 2015 roku wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi przez prawicową i eurosceptyczną partię Prawo i Sprawiedliwość oraz jej pomniejszych koalicjantów krajobraz kulturowy w Polsce uległ radykalnej zmianie. Remont narodowego środowiska symbolicznego rozpoczął się od dokładnie skoordynowanych przejęć instytucji kultury, takich jak muzea, teatry czy miejsca pamięci. Mając instytucje pod kontrolą, krajobraz kulturowy można było teraz zmieniać na wszystkich poziomach, od polityki finansowania po ogólne znaczenie i misję kultury jako zasobu narodowej wyobraźni. Prawicowy rząd zastosował pełnoprawną populistyczną retorykę opartą na gwałtownym przywróceniu patriarchalnego etosu z wojowniczym nazywaniem wrogów i wypracowaniem języka wojennego opisującego prawicowe rządy w kategoriach koniecznej walki o suwerenność zagrożoną z zewnątrz (zwłaszcza liberalną, „lewicową” UE) i ich agentów wewnętrznych („elity”: zdrajcy sprawy narodowej). Tej retoryce miała towarzyszyć nowa narracja zbiorowa dla narodu.
Uważam, że takie działania są błędne, to samo sądzę o podobnych działaniach i poglądach, choć przeciwnie ukierunkowanych, elit reprezentowanych m. in. przez panią Tokarczuk, pana Miłosza i osoby z tzw. kręgu „Gazety Wyborczej” i to z tych samych przyczyn. Mało tego dodam do nich jeszcze jedną, równie szkodliwą. Chodzi mianowicie o kasę. Realizując tę politykę politycy związani z obecnym kręgiem władzy budują nie patrząc na szkody społeczne (kształtowanie postaw nacjonalistycznych) synekury dla swych zwolenników. Ci znajdą miejsce w utrzymywanych ze środków państwa kolejnych instytucjach (muzeach, instytutach sztuki narodowej, pseudo uczelniach itp.).
Nasz kraj przeznacza ogromne środki na pseudonarodowe tzw. patriotyczne uroczystości, manifestacje, akcje. Środki, które tak jak i te przekazywane na wspomniane i muzea są bardzo potrzebne w innych miejscach. Licząca np. znacznie mniej ludności od Polski Australia ma aż pięć swoich uniwersytetów wśród 50 czołowych uczelni w świecie. Polskie dwa uniwersytety (w Warszawie i Krakowie) w tym rankingu zajmują miejsca dopiero pod koniec trzeciej setki, tymczasem polski rząd uznaje za stosowne, by wspomagać właśnie z powodów ideologicznych przede wszystkim drugorzędne uczelnie w rodzaju KUL-u i UKSW (Dawniej ATK), czy wręcz trzeciorzędnej uczelni w Toruniu. Owszem można i te uczelnie wspomagać, ale proporcje tej pomocy zostały ostatnio drastycznie zachwiane.
Tak, to prawda, polityka PiS jest w tym zakresie z punktu widzenia interesów naszego społeczeństwa bardzo szkodliwa. Taką politykę, tylko odwrotnie ukierunkowaną, prowadziła jednak wcześniej tzw. lewica (wliczam tu i PO. Podział na lewicę i prawicę utracił w tym sporze swe pierwotne znaczenie i za każdym razem powinien być właściwie definiowany na nowo). Prowadziła, a i dziś prowadzi w samorządach, co widać szczególnie na przykładzie działań prezydentów Warszawy, Gdańska, czy Wrocławia. W razie zmiany rządów czekają nas więc te same podziały, tylko inna opcja znajdzie się u władzy, inna opcja karmić będzie swych wyznawców lub tych, którzy licząc na synekury przyjmą ich ideologię. Pozostaną podziały i nie ucichnie związana z nimi mowa nienawiści.
Kończąc, można się zgodzić z panią Kołodziejczyk, że prawica potrzebowała stworzyć taki krajobraz nienawiści, aby wzmocnić swoją populistyczną retorykę opartą na języku wojny i narracji kryzysu. Uważam jednak, że należy się zgodzić i z tym, że tzw. lewica również potrzebuje krajobrazu nienawiści, aby dzięki swemu populizmowi zwiększyć grono swoich zwolenników i z ich poparciem spróbować sięgnąć po władzę.
Obie strony posługują się mową nienawiści. Retoryka tzw. lewicy jest jednak mniej skuteczna, brak w niej odniesień schlebiających, a jeśli nawet takie się pojawiają, to są skierowane do mniej licznych grup naszego społeczeństwa. W schlebianiu ogółowi tzw. prawica posługuje się polityką historyczną, często tę historię wręcz fałszując. Nieujawnianie pewnych faktów jest też zakłamywaniem. Z drugiej strony i tzw. lewica też sięga po politykę historyczną, posługując się w niej uproszczeniami, uogólnieniami, czyli też zakłamując historię. Spotykamy np. artykuły mówiące o tym jakoby Mieszko zbudował nasze państwo głównie dzięki temu, że handlował niewolnikami. Zapewne zdarzało mu się tymi niewolnikami handlować, ale głównie sam ich pozyskiwał, by zaludnić swoje państwo. To, które posiadał i w którym był jedynym władcą (monarchia patrymonialna). Podobnie czynili np. również władcy Czech, jeszcze w XIII i XIV wieku współuczestnicząc w podbojach Krzyżaków, wywożąc pruskich niewolników. W XI wieku wywieźli w podobnym charakterze wielu mieszkańców Wielkopolski. Państwo nasze powstało w wyniku podboju, siłowego narzucenia władztwa, ale przecież w ten sposób powstawały prawie wszystkie państwa. Nie, historia nie powinna być narzędziem polityki. To nauka mająca służyć zrozumieniu naszych (ludzkości) dziejów, rozpoznania procesów które nimi kierowały. Wykorzystywanie jej w innym celu jest nadużyciem.
Jakie widzę w tej sytuacji wyjście. Powinniśmy odrzucić mowę nienawiści, a drogą do tego jest uporządkowanie pojęć. Musimy albo inaczej zdefiniować pojęcie narodu (nadać mu sens obywatelski), albo wręcz zamiast niego posługiwać się tylko pojęciem obywatel. To nie tylko polski problem. Na przykład w Niemczech narodowość przejmuje się w linii męskiej (a dziś już aż 29% Niemców jest obcego pochodzenia), u Żydów i np. Kaszubów (w tym wypadku tylko grupa kulturowa lub związana z pewnym obszarem, dziś też bardzo wymieszana) w linii żeńskiej, w Królestwie Wielkiej Brytanii obowiązuje jednak tzw. prawo ziemi, liczy się miejsce urodzenia. Pozostałości dziewiętnastowiecznego nacjonalizmu usuwać będziemy jeszcze bardzo długo.
To, czy – po długich jeszcze debatach – przyjmiemy na określenie społeczeństwa zamieszkującego nasz kraj, czy inne dziś tzw. państwa narodowe, pojęcie naród, czy też obywatele jest w gruncie rzeczy sprawą drugorzędną. To tylko kwestia nazwy i definicji, choć w wypadku pojęcia narodu również odrzucenia jego pierwotnego, genetycznego, sensu. Sama nazwa nie powinna być istotna, choć powinna być precyzyjnie zdefiniowana. Ważniejsze jest jednak poczucie tożsamości lub wręcz poczucie przynależności. Czy czujesz się członkiem danej społeczności, jej obywatelem?
Odnośnie do społeczeństwa naszego kraju, nieważne jak się nazwą przedstawiciele każdej ze stron tej debaty: obywatelami Polski, czy też Polakami, ważne jest to, czy czują się członkami społeczeństwa zamieszkującego Polskę, czy chcą ponosić za nią współodpowiedzialność. Kosmopolityzm, europejskość? Zgoda, ale gdzie poczucie współodpowiedzialności? Czy bycie Europejczykiem, czy obywatelem świata (w tym określeniu pojęcie obywatel ma jednak inne znaczenie, choć dziś i na tym szczeblu określono nasze obywatelskie prawa) musi oznaczać, że przestaje się być obywatelem Polski, członkiem naszego społeczeństwa?
Wszyscy jesteśmy członkami jakichś rodzin, obywatelami jakichś gmin, później państw, wreszcie należymy do szerszych wspólnot (np. UE), a przede wszystkim jesteśmy ludźmi, również obywatelami świata. Na każdym z tych etapów ważne jest poczucie wspólnoty, ale też i współodpowiedzialności.
Polskim elitom intelektualnym i artystycznym polecam zaś raczej pracę na rzecz społeczeństwa, z którym związał ich los, niż jego krytykę. Mogą też wybrać inną drogę, jak np. Gérard Depardieu, ale czy w ten sposób zyskają uznanie we porzuconym społeczeństwie?
Piotr Kotlarz
Przypisy
1 Dorota Kołodziejczyk, Krajobraz nienawiści – Olga Tokarczuk w dyskursie populistycznym w Polsce. Krajobraz nienawiści – Olga Tokarczuk w dyskursie populistycznym w Polsce / Dorota Kołodziejczyk | Miesięcznik internetowy WOBEC Piotr Kotlarz (miesiecznik-wobec.pl)
2 Argumentum ad auctoritatem (łac. „argument do autorytetu”), również argumentum ad verecundiam (łac. „argument do nieśmiałości”) – pozamerytoryczny sposób argumentowania polegający na powoływaniu się na jakiś autorytet, którego druga strona nie uznaje lub z którym nie zgadza się w danej kwestii, ale nie śmie go zakwestionować wskutek skrępowania poczuciem szacunku lub obawą narażenia się na zarzut zarozumiałości.
Ten artykuł został opublikowany na licencji Creative Commons Attribution-NonCommercial 4.0 International. Jeśli masz jakiekolwiek pytania dotyczące ponownej publikacji, skontaktuj się z nami. Sprawdź poszczególne obrazy, aby uzyskać szczegółowe informacje na temat licencji.