Codzienność / Piotr Kotlarz

0
693
„Nad Europą południowo-wschodnią i częściowo południową zalegają wyże. Pozostałe obszary kontynentu…” – Dziennik zbliżał się ku końcowi. Zapomniał kupić dziś gazety i nie wiedział, jaki będzie film? Zresztą i tak wszystko jedno, miał dość siedzenia przed telewizorem. Na sen, mimo że dziś właśnie miał za sobą wyczerpujący dzień, było za wcześnie. Praca sprawiała mu coraz więcej kłopotów. Kiedyś, gdy zaczynał – było to jakieś dziesięć lat temu – szło mu znacznie łatwiej. A może tylko dziś tak myślał? Bzdury? To fakt, że idealizujemy przeszłość, ale kiedyś naprawdę szło mi łatwiej. Kiedy wreszcie przestanę zaprzeczać własnym myślom? A może to tylko ta szkoła jest tak zła? Może wpływa na to dzielnica miasta? Jak się nie denerwować, gdy na trzy ósme klasy, tylko siedem osób orientowało się jako tako na mapie? W większości nie potrafili nawet wskazać kontynentów, nawet znaleźć Polski. A mają przecież telewizję, radio, gazety… Czuł się coraz starszy. Za trzy lata przekroczy czterdziestkę, a co on dotychczas zrobił?
„… Wystąpi niewielki wzrost ciśnienia. Wieczorem w Warszawie notowano 992 hektopascale. Nad zachodnie dzielnice napływa nieco chłodniejsze…” – Warszawa. I pomyśleć, że kiedyś mógł tam kontynuować studia, że mógł podjąć właśnie tam pracę naukową. Życie nieczęsto daje takie szanse. Przyjaciel, architekt, otrzymał kiedyś propozycję pracy w Ameryce Południowej. Mógł tam budować nowe, wspaniałe miasta. Teraz? Żona, kochanka, pięcioro dzieci – żyć nie umierać. Nie wolno odrzucać takich szans. A może on tak właśnie chciał, może dopiero dziś jest szczęśliwy? Gdybyśmy założyli jednak, że nasz przemiły architekt jest alkoholikiem, odebralibyśmy mu ostatnią szansę. Bo przecież szczęście jest w życiu rzeczą najważniejszą, a czyż alkoholik może być szczęśliwy? Nie ma się jednak czym martwić. Nasz architekt nie pije, a przynajmniej mamy prawo tak myśleć, jest szczęśliwy i na pewno dożyje stu lat. A jeśli nawet trochę mniej, to i co z tego?
Wróćmy do naszego bohatera. Nie jest ze mną tak źle – pomyślał. Miał chociaż swoją fotografikę. Pogodził się z tym, że nic wielkiego w tej dziedzinie nie osiągnie, ale lubił swoje miasto i je właśnie fotografował. Czasami robił dokumentację ważniejszych wydarzeń, najlepiej zaś, tak przynajmniej mówiła jego żona, wychodziły mu zdjęcia dzieci. Wczoraj zrobił sporo zdjęć ze szlaku Królewskiego. Był z nich bardzo zadowolony. Nie, nie wyśle ich na żaden konkurs, nie miał takich ambicji. Fotografował tylko dla siebie i na nic mu wszelkie nagrody.
„… Temperatura: najniższa w nocy, od ośmiu do dwunastu stopni, najwyższa w dzień od dwunastu w dzielnicach zachodnich, piętnastu na północnym zachodzie do dwudziestu na wschodzie”. Po pogodzie jeszcze ten nieznośny sygnał i znów można wybierać. Następny powód do sprzeczki z żoną.
– Mam dość tych węgierskich filmów, powiedziała.
– Przecież to jedno z lepszych kin na świecie. Nikt nie posunął się tak daleko w krytyce społecznej.
– Przełącz na Studio Gama!
 – Przestań krzyczeć! Do diabła, ani chwili spokoju!
Włożył buty, płaszcz – maj był bardzo zimny – trzasnął drzwiami i wyszedł z mieszkania. Tak naprawdę, to nie miał ochoty ani na film, ani na Studio Gama. Całe szczęście, że czasami można wybierać i dzięki temu znalazł trzecie wyjście. Winda – ostatnio zdarzało się to coraz częściej – znów była nieczynna. Szybko zbiegł po schodach, na zewnątrz nawet przyśpieszył. Później jednak opanował się. Przecież ta sprzeczka miała być tylko pretekstem. Przecież tak naprawdę nie było się o co spierać. Chciał po prostu wyjść na spacer. Za godzinę wróci, obejmie ją, pocałuje w szyję i będzie po wszystkim. Nie, stanowczo za bardzo ostatnio się denerwuje.
Mieszkali w nowej dzielnicy, na górkach, z dala od centrum. Aby dojść do tramwaju musiał pokonać – kiedyś to policzył – dwieście czterdzieści cztery stopnie. I pomyśleć, że niektóre matki taszczą pod tę górę wózki z dziećmi. Mógł co prawda jechać autobusem. Przystanek znajdował się pięćdziesiąt metrów od domu, ale najbliższy autobus miał być dopiero o dziewiątej. Nic nie męczyło go tak bardzo, jak czekanie.
Nadjeżdżał tramwaj, musiał przyśpieszyć, by zdążyć. Zdążył w ostatniej chwili. Mijał przedmieście. Bardzo lubił te stare domy, lubił mieszkańców tej dzielnicy – kiedyś uczył w tutejszej szkole – i nie przeszkadzało mu nawet to, że o tej porze wielu z nich było już zazwyczaj pijanych. Przez chwilę żałował, że to nie tu wybrał się na swój wieczorny spacer. Co za bezsens wsiadać do tramwaju, dokąd się śpieszyć? Czy to nie wszystko jedno, gdzie się spaceruje? Tramwaj dojeżdżał do już centrum. Wysiadł na Hucisku. I znów konieczność wyboru. Przechodzić po pasach, czy przejść do tunelu? Ileż razy trzeba wybierać? Od najmniejszego gówna, do spraw istotnych. Czy to nie wszystko jedno, którędy pójdzie? Tak czy inaczej dojdzie na Długą. Kto może przewidzieć, którędy pójdą inni? Wybieraj, albo, albo – słyszał o dzieciństwa. W domu, w szkole, na studiach… całe życie wybieraj. Albo ona, albo ja, mówiła przyszła żona. Ty, przecież ja kocham ciebie. Później miał inne. Zawsze kochał żonę, ale i Wandę kochał. Nie, nie pójdę do Wandy… Co mnie skłoniło, by pomyśleć właśnie o  niej? Właśnie dziś. Dziś, gdy chcę naprawdę być z żoną.
Wyszedł z tunelu – jednak wybrał te drogę – minął Katownię, Złotą Bramę i już był na Długiej. Coraz bliżej Wandy.
***
Ulica Długa – Królewski Szlak, jedna z piękniejszych ulic w Polsce. Podobno najpiękniejsza jest ulica Mariacka, kościół Mariacki zaś największy, któryś tam w Europie i któryś tam z największych ceglanych budynków w Świecie… To zadziwiające, jak wielką przyjemność sprawia nam wyliczanie tych wielkości. W najmniejszym miasteczku chcą mieć coś największego. Podobno okresy kryzysu charakteryzują się wielkimi budowami. Jest to przykład nadużycia naszej wewnętrznej potrzeby rywalizacji, a przy tym podnosi świadomość wspólnoty. Odklejają się podeszwy, nawalają pralki, telewizory, odpryskuje lakier w samochodach, ale mamy największy, najwspanialszy stadion, dworzec, wieżę telewizyjną lub zespół piłkarski.
Pan W. S. – są to inicjały naszego bohatera – mieszkał kiedyś na Mariackiej. Fatalne mieszkania, fatalna akustyka. Długo musiał przyzwyczajać się, by nie słyszeć tego, co dzieje się u sąsiadów na górze, z dołu, z boków, na klatce schodowej, na ulicy. Tak to za zewnętrznymi, najpiękniejszymi nawet fasadami, nie musi kryć się nic wielkiego. Podobnie z książką – choć brzmi to naiwnie – piękne słowa niekoniecznie muszą nieść piękne, oczywiście w szerokim tego słowa znaczeniu, treści. Mało tego, często nie noszą niczego. Podobnie z kobietą, choć my mężczyźni chcielibyśmy, by było inaczej, czasami najpiękniejsza bywa najgłupsza. Co wcale nie oznacza, że brzydka jest mądra. Zresztą to slogany. Bo cóż to znaczy: najlepszy, najmądrzejszy? Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Ani dobrzy, ani źli. Walczymy z dnia na dzień o odrobinę szczęścia. Kształtujemy siebie dla innych. Mówimy: tacy jesteśmy. Chcielibyśmy w to wierzyć, a później zaskakuje nas, że jesteśmy inni. I tak przez całe życie. Dobro, zło… czymże są, jeśli ich nie doświadczymy? Nie są to wartości bezwzględne, obiektywne… w każdym razie nie zawsze takie są. Dobro i zło, tak w życiu jednostek, jak i w życiu narodów, a nawet ludzkości, sa dopiero określane. Określane w stosunku do subiektywnych potrzeb.
Zbliżała się dziesiąta. Z przeciwka nadchodził tłum, z „Leningradu” wychodzili widzowie. Raptownie wyrwani z pięknego snu śpieszyli się do domów. Wojtek – bo skoro zdradziłem już inicjały naszego bohatera, to mogę zdradzić i jego imię (przy okazji przepraszam go za poufałość) – dostrzegł w tłumie Marka. Bardzo ucieszył się z tego spotkania i od razu zaprosił go na kawę. Odczuwał głęboką potrzebę rozmowy i mimo, że nie lubił Marka, był głęboko zawiedziony, gdy jego zaproszenie spotkało się z odmową. Szli jednak w tym samym kierunku, podprowadził go do Neptuna. Po drodze dowiedział się kilku niepotrzebnych mu informacji o filmie, z którego wracał Marek, zapalony kinoman…, i  już musieli się żegnać.
Długi Targ nazywany jest najwspanialszym dziedzińcem Europy, ale Wojtek przecież nie dla tej nazwy wybrał taką, a nie inną trasę na swój spacer. Za Zieloną Bramą skręcił w lewo, później wszedł na ulicę Mariacką i nawet nie zdążył się zorientować, gdy naciskał dzwonek.
***
Wanda nawet nie musiała udawać zaskoczonej.
– Dawno ciebie nie było. Wejdź. Cieszą się, że jesteś. Myślałam, że już o mnie zapomniałeś.
– Witaj. No wiesz, tak jakoś. Coraz gorzej układa mi się w pracy. Poczęstujesz mnie herbatą?
– A może wolisz kawę?
O tej porze wolał herbatę. Usiadł w fotelu. Wanda poszła do kuchni. Potrzebował chwili spokoju, cieszył się, że nie musi jeszcze z nią rozmawiać. Wystarczyło mu, że była blisko, że z taką radością przyjęła jego wizytę. Może to tylko gra, może nie była w tym szczera? Czymże jednak gra różni się od prawdziwej namiętności?
Wanda nie wracała. Przypuszczalnie postanowiła zrobić kolację. Był głodny. Skąd mogła wiedzieć, że nie jadł w domu? Na stoliku obok leżała gazeta. „Rozruchy w indyjskiej prowincji Tripura”, „Nieudany zamach na prezydenta w Boliwii”, „Program wyborczy socjaldemokratów – zakończenie obrad SPD”, „Zaniepokojenie opinii publicznej alarmem atomowym w USA”.
Pewien Brytyjczyk czytał prasę z rocznym opóźnieniem. Podobno w ten sposób zyskiwał odrobinę spokoju. Zawsze to jakaś metoda. Czemuż jednak musimy wyszukiwać sposobów, by pozbyć się uczucia strachu, ciągłego zagrożenia? Czy naprawdę mamy takie uczucie? A może to  nieprawda, a może wręcz przeciwnie, potrzebujemy tego uczucia, by żyć? By życie nasze było głębsze? Może w chwili, gdy coraz wyraźniej tracimy z oczu sens naszego życia, uczucie jego zagrożenia pozwala nam przeżyć? Pieprze taką głębię, pomyślał W. S., potrzebuję spokoju. Odłożył gazetę i przeszedł do kuchni. Wanda nie zauważyła jego wejścia. Objął ją i przytulił do siebie. Zaczęli się całować. Przytulił jej głowę, zanurzył dłonie w jej włosach… później wyłączył gaz w kuchence i za moment byli w sypialni… Później leżeli jeszcze na łóżku, pieścił jej niewielkie piersi, całował szyję, włosy, oczy… i dopiero ona musiała przypomnieć mu o kolacji.
Ubierali się, pomyślał nawet o tym, by wrócić do domu. Szukał pretekstu, na razie wrócili do kuchni. Tym razem robili wszystko razem. On pokroił chleb, pomidory, ogórki, ona „montowała” kanapki. Kolację jedli w pokoju.
– Masz wspaniałe ręce, powiedziała mu, a on nie mógł otrząsnąć się z myśli, że to samo mówiła mu żona.
– Wiesz, chyba cię kocham. Nie mogę jeszcze z tobą zamieszkać. Wiem, że tak dłużej nie można… Nie mówmy zresztą o tym… Coraz gorzej idzie mi w pracy. A zresztą… Jakoś się ułoży. A co u ciebie? Ciągle kłopoty z szefem? Co? Przyniósł ci wiaty? Przeprosił? A może uderza w konkury? … No dobrze, przepraszam. Głupi żart.
Podniósł się z fotela, usiadł obok niej i objął ją ramieniem. Milczeli przez chwilę. Jego wciąż niespokojne ręce bezwolnie zaczęły ją pieścić. Udobruchała się, poczuł jej rękę na swym udzie. Nachylił się, delikatnie odsunął jej włosy i pocałował w szyję, a potem delikatnie poprowadził do sypialni. Znowu kochali się, później zmęczony zasnął na chwilę, by poczuwszy żar jej ciała, obudzić się i posiąść ją znowu.
Ze snu wyrwał go  budzik, że też ona zawsze o wszystkim pamięta? A jednak ciągle spała. Miała wolną sobotę i mogła sobie na to pozwolić. Zastanawiał się przez chwilę, czy ją obudzić, później jednak rozmyślił się. Wyrwał kartkę z notesu: „Spałaś. Nie chciałem Cię budzić. Widzisz, wcale  ie jestem tak wielkim egoistą. Kocham Cię. Zadzwonię. Może pójdziemy na spacer. Wojtek”.
Ubrał się, w łazience przemył twarz. Cicho zatrzasnął drzwi i pośpieszył do tramwaju. Nigdy się nie spóźniał. I dziś będzie w pracy na czas.
***
Pamiętał słowa pierwszego dyrektora, gdy podejmował pracę: „Tak proszę pana, praca nasza jest nie tylko obowiązkiem, lecz i powinnością”. Cóż z tego, że dyrektora tego zwolniono później z powodu jakichś tam wewnętrznych rozgrywek? Cóż z tego, ze płace w szkolnictwie były tak niskie? Pracował, jak potrafił najlepiej. Dziś też.
Wszedł do pokoju nauczycielskiego i usiadł jak zwykle przy oknie. Później rozmawiał z panną Krysią, która przyszła nieco po nim. Zwrócił jej uwagę na braki młodzieży z geografii. Pochwalił Dzidka, aż dziw, ze tak dobrze orientował się na mapie. Rozmowę przerwali, gdy zeszli się pozostali nauczyciele. Słuchał ich pogaduszek o zakupach, kłopotach komunikacyjnych i wreszcie doczekał się dzwonka.
W klasie gwar od razu ucichł. Sprawdził obecność, jak zwykle przepytał cztery osoby, następnie omówił nowy temat.. i tak z lekcji na lekcję, bez większych zmian. Jak się jednak spodziewał, panna Krystyna postawiła prawie wszystkim uczniom od góry do dołu dwóje i to zakłóciło piątą lekcję. Młodzież miała do niego żal, że doniósł. Rozumieli go, a jednak i on pomyślał, że mógł załatwić to inaczej, że mógł przewidzieć niedojrzałość Krysi. Zaoferował młodzieży swą pomoc. Powiedział, że pożyczy mapy i mogą przychodzić do niego w czasie przerw lub po lekcjach to im pomoże i na tym zakończyła się ta nieprzyjemna, a przecież z jego winy wynikła sprzeczka.
Długo będzie musiał teraz pracować, by odzyskać tak głupio utracone zaufanie. Całe szczęście, że mógł zrzucić część winy na Krysię. Stara panna, stara baba,,, zamiast stawiać dwóje mogłaby przyłożyć się do pracy. Czy mógł przewidzieć, że tak się zachowa? Powinien, może wówczas nie wyszedłby na donosiciela. Oprócz wyrzutów z powodu nie wrócenia na noc do domu jeszcze ten kłopot.
W drodze do domu kupił kwiaty. Ewy jeszcze nie było. Wstawił kwiaty do wazonu i poszedł do przedszkola po dzieci. Przedszkole było bardzo blisko, Andrzejek miał już sześć lat i mógł wrócić sam, mógł też przyprowadzić Agnieszkę, ale dziś odczuwał potrzebę zobaczenia się z nimi. Nie czuł się zresztą za dobrze sam w pustym mieszkaniu.
Później zabrał dzieci do parku, następnie na lody i do domu wrócili dopiero około czwartej. Ewa widziała już kwiaty, nie gniewała się. Nie musiał jej nawet tłumaczyć gdzie był. Poinformowała go o zawiadomieniu, które dostała: „27 (pojutrze) od godziny 10 do 18 będzie przeprowadzony remont pionu kanalizacyjnego, odprowadzającego ścieki z przewodów umieszczonych w kuchniach i w związku z tym w tych godzinach zabrania się używania (tj. wylewania ścieków do zlewów).
Oburzali się wspólnie nad formą zawiadomienia. Co to znaczy zabrania się? Jak strasznie upada kultura współżycia! Czy nie można prosić? Wspólna sprawa zbliżyła ich do siebie. Byli znowu razem.
                                Gdańsk 1979 (publikowane w tomiku „Gipsowe głowy” Gdańsk 1982)
                                Piotr Kotlarz
Obraz wyróżniający: pixabay.com/pl/?utm_source=link-attribution&utm_medium=referral&utm_campaign=image&utm_content=4408651