Były sobie trzy łabędzie. Łabędzie śliczne, pełne wdzięku i gracji. Łabędzie dostojne, wręcz pałacowe. Łabędzie tak piękne, że każdy chciałby mieć je w swoim wielkim ogrodzie, gdzie wałęsałyby się na pokaz wśród równiutko przystrzyżonych żywopłotów i ściętych od linijki trawników.
Te trzy łabądki były dokładnie takie same, aczkolwiek zarazem niesamowicie od siebie różne. Białe, lecz gdy się im wyraźniej przyjrzało, były pstrokate i prezentowały w swoim wdzięku całą paletę kolorów. Jeden był bowiem z czystej masy perłowej, drugi z alabastru, a trzeci – z papieru. Wbrew temu, co by się mogło wydawać, to właśnie na tego papierowego kolekcjonerzy mieli największą chrapkę. W końcu kto nie chciałby posiąść w swoich zwierzęcych zbiorach papierowego łabędzia, z papierowymi piórkami, papierowym dziobem i tymi oczami. Oczami, które miały również dwa inne łabędzie. Były to oczy dokładnie takie same – a jednak, niesamowicie od siebie różne. Pierwszy, ten z pereł, miał je (co raczej dziwić nie powinno) także z pereł, ale czarnych jak smoła, drugi, ten alabastrowy, brylował pięknymi, onyksowymi ślepiami, a trzeci, papierowy łabędź, miał je atramentowe. Atramentowe, hipnotyzujące, jak dwa mokre kamienie na brzegu rzeczki. Nasycone zarówno spokojem, jak i ciekawością świata i jego myśli. Te oczy zawsze nurtowało jedno pytanie: o czym myśli świat? Przecież skoro taki łabędź, jak on, może myśleć, to czemu świat by nie mógł?
Nie dziwota więc, że łabędź papierowy – łabędź myślący, czujący, a przede wszystkim – łabędź piękny, był wart najwięcej. Jego dwaj koledzy (alabastrowy i perłowy) nie żywili do niego z tego powodu żadnej urazy, uchowaj Boże! Przez co mieliby go nienawidzić? Z zazdrości? Z zazdrości, że inni cenią go bardziej? Ta trójka łabędzi nikogo nie nienawidziła – już nie wspominając o sobie nawzajem. Nie znali takiego słowa, bo nie mieli takiej potrzeby, by go używać.
Trzy łabędzie żyły w świecie idealnym – w gęstwinie soczystych traw, na obsypanej białymi stokrotkami łące, które po stokroć kochały rzeczone łabędzie wąchać i skubać, nieopodal wartkiego strumyka i modrego jeziora. Stał tam też sporawy, leciwy, omszały głaz, a w jego cieniu wylegiwały się… trzy łabądki. Alabastrowy, perłowy i papierowy. Ten ostatni musiał uważać, by jego delikatne piórka nie zamokły wśród rosy. I choć to popołudnie wydawało się zbyt monotonne i spokojne, by zaprzątać głowę jakimikolwiek problemami, to papierowy łabędź ciągle rozmyślał. Marzył, filozofował, pływał wśród wstęg swoich niezliczonych pomysłów i wątków. Dziwił się, że tak piękne miejsce, jak to, ma prawo istnieć. Dotyk czasu jakby tu zwolnił, słońce świeciło przez cały rok, a deszcz nie padał prawie nigdy, chyba że akurat łabądki tego chciały. Był to istny sielankowy raj, oddalony od problemów i zmór zwykłych ludzi. Była to utopijna wysepka wśród snów, wysepka wśród jawy.
I gdy tak rozmyślał nasz papierowy łabądek nad sensem istnienia, niespodziewanie poderwał swój papierowy kuperek z zieleniny traw i wykrzyknął:
– Wy to się macie dobrze. – Naburmuszył się, strosząc papierowe piórka. Dokładnie objął swoimi atramentowymi oczyma rozległą dolinę, od strumyka, przez linię dębów i lip, aż po horyzont i majaczące nań kremowe chmury.
Alabastrowy łabędź niechętnie otworzył sklejone leniwym popołudniem onyksowe oczy, prostując się i wyciągając szyję, jak robi to żyrafa, by sięgnąć najwyższego listka.
– Dlaczego? – zapytał, trzepocząc skrzydełkami i przerywając tym samym delikatną mgłę zdrewniałej ciszy.
Srebrzyły się jego alabastrowe piórka, gdy słońce wychyliło znad osnutych wstęgami wiotkich chmur drzew. Złociste strzały popruszyły taflę jeziora mlecznymi refleksami, odgrywając teatrzyk światła, a może nawet i balet na jego szafirowej tarczy. Słońce podniosło się jak kurtyna w teatrze i zawisło gdzieś w błękicie nieba, a wiosenne, łyse dotychczas krzaczki zaczęły maić się baziami, kiedy migdałowce obrosły w fiołkowe listki.
– No bo jesteście idealni. Wasze piórka błyszczą, są ładne i wyjątkowe. A ja? Ja jestem z papieru – załkał.
– Za to my nie możemy latać. Nie unieślibyśmy się nawet na wysokość źdźbła trawy.
– Ale jaka jest radość z latania, skoro jest się tak lekkim, że wiatr może ponieść cię tam, gdzie nie chcesz?
– A gdzie jest “tam, gdzie nie chcesz”? To ty tworzysz to miejsce we własnej głowie.
– Ale… ale… ale wy jesteście ładniejsi.
– Tę miarę też kreujesz sam. Pomyśl sobie, jak mogą wyglądać inne łabądki. Mogą być brzydsze od ciebie – dodał perłowy łabędź, który dopiero co powstał z polany. Na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał, została mała, wygnieciona plama.
– Mogą być też ładniejsze.
– Och, przestań biadolić i zacznij cieszyć się z tego, co masz!
I choć mogłoby się wydawać, że papierowe łabędziątko nie weźmie tych rad do swojego papierowego serca, to było wręcz przeciwnie. Te słowa wyryły się na jego stronach, a napisał je tusz skapujący z atramentowych oczu. Tusz skropił papier, marząc jego idealne piórka. Łabędź przez chwilę wydawał się zebrą, kiedy strumienie atramentu stworzyły czarne paski na jego białym ciele.
Jak tak płakał cicho, spojrzał w stronę słońca. Zastanawiał się, czy ono też go widzi. Czy ono też go czuje. Czy od papierowego łabądka bije taki sam blask, jaki bije od słońca? A może słońce też ma wady, jak nasz papierowy łabądek? Łabądek zawsze narzekał, że brzydko śpiewa – zazdrościł ptaszkom z okolicznych gałązek, które tak ślicznie świergotały. Słońce nie miało takich dylematów, bo przecież słońce z pozoru się nie odzywa, siedzi, wiecznie milczy, jest obserwatorem wszystkich naszych poczynań.
Tymczasem słońce patrzyło nie tylko na niego, ale też na cały wielki świat, którego łabądki nie znały. Zwrócone było do wszystkich, bez względu na to, z czego kto był. Czy to z alabastru, czy to z pereł, czy to z papieru. Jego dotyk i ciepłe objęcia były dla każdego, bez wyjątków. Słońce nie oceniało, jak oceniali go inni. Inni narzekali, bo a to za ciepło, a to za zimno. A ocena to nadal największa broń, wymyślona przed wiekami i używana do dzisiaj. Ocena rani najbardziej – szczególnie papierowe serduszko papierowego łabądka. Tak delikatne, tak kruche. “Ale jego przecież nikt nie ocenia!” – można by rzec. Ale to nieprawda, bo papierowy łabądek był taki, że oceniał sam siebie. Jego dusza i serce żyły w dwóch, odmiennych galaktykach. Jedno przezywało i oceniało drugie. To uczucie rozrywało papierowe wnętrze od środka. Jedynie raz na jakiś czas serce i umysł wchodziły w koniunkcję, jak robi to Wenus i Jowisz, podając sobie papierową rękę i wtedy właśnie łabądek czuł się najlepiej. Bo kto nie chce być choć przez chwilę ocenianym, nawet przez samego siebie?
Resztę dnia dwa łabądki przespały, ale papierowego sen zmorzyć nie mógł. Zmęczenie było zbyt słabe w porównaniu z myślami. Papierowy łabądek cały czas bowiem rozmyślał, jak to by było nie być papierowym. No i jak to by było polecieć, bo – wbrew oczekiwaniom – papierowy łabędź nigdy nie latał. Nigdy nie latał, nigdy nie płynął. Zbytnio się bał, że uleci z tego raju jak te chmury, które znikają gdzieś za horyzontem i nigdy już nie wracają. Bał się, co może znaleźć za zakrętem, za omszałym głazem, za rzeczką. Bał się tego, co nieznane. I miał kompletne prawo do strachu – jego dwaj towarzysze, alabastrowy i perłowy, również nigdy tam nie byli. W raju żyło im się bardzo dobrze, nie potrafili narzekać. Ale papierowy łabędź też nie narzekał! On tylko rozmyślał.
Wtem wiatr zanucił swoją senną melodię wśród koron prastarych lip, tak znaną, a jednak tak obcą. Wydawała się inna, niż zwykle – innej barwy, innego kolorytu. Jakaś zmartwiona i zasmucona. Zachwyt słońca przyćmił błękit nieba, a jego bursztyn utonął w tym polu niezapominajek. Teraz nie świeciło słońce, teraz świeciło niebo. Zniknął balet z tafli jeziora, żaby rechotały, ale nie ze śmiechu, a z trwogi. W końcu czemu słońce ot tak miałoby zniknąć?
Papierowy łabądek poderwał się z trawy, bojąc się, że ta również wkrótce przestanie być namacalna. Alabastrowy i perłowy łabędź spały bez ustanku, choć z ich piór wyparował dotychczasowy blask, a powieki zdecydowanie zasnuła ciemność.
Wszystko wkoło zrobiło się błękitne jak oko wykol, a papierowy łabądek z trudem mógł utrzymać się myślami przy ziemi. Rozpaczliwie machał skrzydełkami, próbując obudzić swoich przyjaciół, lecz nadaremno. Spali jak kamień, natomiast kamień… kamień się ocknął! Zmurszały głaz, niegdyś taki statyczny wyznacznik czasu i trwałości, podniósł się ospale i zazgrzytał groźnie, jakby nieopodal srożyła się burza.
Papierowy łabądek, nader wystraszony, pomyślał, że to musi być koniec świata. Koniec świata, jaki znał. Koniec rzeczki, koniec jeziora, koniec polany, koniec stokrotek. Koniec słońca i chmur, tylko niebo, niebo i niebo. I głaz, który uleciał lekki niczym dym. Miał zniknąć jak rzucona na plaży kaczka znika wśród twardych fal morza.
I kiedy papierowy łabędź wodził za nim wzrokiem, obserwując, jak kamień nurza się wśród niebieskiego płaszcza nieskończoności i nawet nie próbuje podjąć trudu walki, stracił poczucie czasu. Najwyraźniej czas również skrył się w kieszeni rzeczonego płaszcza, ale gdzie była ta kieszeń – tego nawet chyba samo niebo nie wiedziało. Czas był jak klucze, zagubione w zbytecznie dużej ilości haków, na których mogłyby wisieć, i zbytecznie dużej ilości kieszonek, gdzie mogłyby się schować. Łabędź zerknął w dół, poszukując wzrokiem swoich dwóch przyjaciół. Ich jednak tam już nie było. Czyżby ulecieli tak, jak kamień, tylko że w dół? I czemu nie krzyczeli? Czy nadal spali? Czy to możliwe, żeby do krainy snów uciekli nie tylko umysłem, ale także ciałem?
Papierowy łabądek nawoływał, a jego drżący głos roznosił się po tej przestrzeni. Powietrze było tak przejrzyste, że mógł zobaczyć swój płynący w nieskończoność krzyk. Papierowy łabędź jako jedyny jeszcze nie uleciał. Był tu sam, samiutki jak palec. Nawet wiatr gdzieś uciekł, skrył się. Razem ze słońcem zniknął cień, a tym samym mrok. Łabądź szukał przynajmniej jego, by czuć, że ma kogoś u papierowego boku.
Płakał, a atramentowe łzy zabrudziły papierowe piórka. Znowu przypominał zebrę. Wahał się na linii świata materialnego i niewymiernej nieskończoności, która w tym wypadku nie była kopniętą ósemką, a czymś nie do opisania. Nieskończoność nie poddaje się szablonowym definicjom, nie można jej odjąć ani dodać, nie można jej dzielić ani mnożyć. Jest ponad to.
Choć nie czuł gruntu pod nogami, to nie odpływał, nie ulatywał, jak inni. Myśli silnie trzymały go tej liny, można powiedzieć, że ratowały od skoku w nieznane. Bał się, co będzie, jak wypuści tę linę z rąk. Skoro nieskończoność podniosła nawet głaz i wyrwała drzewa z korzeniami, to co zrobi z nim? Zapewne poniesie tam, gdzie papierowy łabądek by nie chciał. Wtem przypomniał sobie słowa łabędzia alabastrowego. “Gdzie jest tam, gdzie nie chcesz?” – mówił. – “To ty tworzysz to miejsce w swojej głowie”. Zerknął na swoje papierowe skrzydełka, gdzie atrament wymalował te słowa tak, jakby były istnym przykazaniem.
Papierowy łabędź rozmyślał nad swoim losem. Miał na to dużo czasu, bo przecież czasu tu wcale a wcale nie przybywało i nie ubywało, ponieważ go (rzecz jasna) nie było. Co zrobić? Stać tu tak, na skraju lasu nieskończoności a wiecznej pustki, czy podjąć próbę i… polecieć? Odszukać perłowego i alabastrowego łabędzia, pomóc im – tak, z pewnością tego oczekiwali. Ruszyć im z odsieczą, obudzić ich z tego przeraźliwego snu! Z drugiej strony, papierowy łabędź potwornie się bał. Bał się samotności. Jego spojrzenie nie mogło znaleźć odpowiedniego zaczepienia, punktu, w który mogłoby się wpatrywać, dlatego spuścił wzrok na swoje papierowe, lewitujące w nieskończoności nóżki.
Dumał tak i dumał. Jego myśli popłynęły, a ciało zostało; chwilę potem opamiętał się, chwytając umysł z powrotem do głowy i bez dłuższego wahania, skoczył z nicości w jeszcze większą nicość.
Prędko tego pożałował. Myśli poniosły go jak wiatr, ciągnąc niczym żagle “tam, gdzie nie chce” – w objęcia nieskończoności. W panice trzepotał skrzydłami, krzyczał, płakał, błagał, rwał się, wiercił. Był jak balonik, ulatujący z rąk jakiegoś malca. W tym wypadku malcem był papierowy łabądź, a balonem – jego myśli; on jednak kurczowo trzymał się tego balonika, ulatując w stronę nieba razem z nim.
Przed atramentowymi oczami mignęło mu całe życie: spokojny szum pradawnych lip, falujące źdźbła trawy, niebiańsko pachnące stokrotki, zmurszały głaz, promienie słońca, kojący cień, letnia rzeczka wraz z jeziorem, ozdabiające niebo wstążki i obłoki chmur… oraz jego przyjaciele: alabastrowy i perłowy łabędź. To do nich tęsknił najbardziej. Tęsknił za ich żartami, rozmowami, śmiechem, a nawet za ich lenistwem. Bo tęsknić można też za tymi z pozoru negatywnymi cechami, które w pryzmacie samotności wydają się tak samo niezbędne i ważne, jak te pozytywne.
Tym samym papierowy łabędź znowu przypomniał sobie o słowach alabastrowego łabędzia, że to my wybieramy, gdzie jest tam, gdzie nie chce się być. Może skoro to działa w tę stronę, to zadziała i w drugą? Może gdy pomyśli, gdzie chciałby być, tam poniesie go pustka?
Na myśl przyszły mu chmury, które nieustannie wędrują w te i we wte. Mogłoby się wydawać, że znikają za horyzontem i już nigdy nie wracają. To jednak błędne przekonanie; chmury wracają, ale pod inną postacią! Wracają, tym razem jako wstęga czy obłok, choć przedtem miały zupełnie inny kształt. To jednak nadal te same chmury. Może i mu udałoby się dotrzeć do horyzontu, oblecieć cały świat dookoła i wrócić do swojej dolinki jako coś innego? Może papierowa kaczka?
Myśląc nad tym, przyjrzał się błękitowi nieba. Dostrzegł, że nie jest to miękki, blady błękit. Niebo było pstrokate, odmiennie umaszczone. Rozświetlone różnymi odcieniami niebieskości, różu, żółtości i zieleni… Jakby nieskończoność rozświetliła wstęga zorzy polarnej, która rozbiła delikatną jak porcelana ciszę, wykurzyła nicość. Niebo było umajone hortensjami, szafirkami, bratkami, irysami i niezapominajkami, pomiędzy którymi przebijały się najrozmaitsze róże, piwonie, słoneczniki, żonkile, mlecze, dmuchawce, aksamitki oraz oczywiście… ukochane stokrotki!
Atramentowe łzy szczęścia stanęły w oczach papierowego łabądka, gdy ujrzał swoich braci. Perłowy łabądek wypłynął zza bukszpanu, a zaraz za nim pojawił się alabastrowy łabędź. Wyglądali, jakby nic się nie stało. Przywitali papierowego łabądka uśmiechami i śmiechem, a te wygoniły ostatnie strzępy nicości i ciszy. Ich miejsce zajęło bowiem słońce, rozlewające tęczę nad ich białymi czuprynami. Jego tarcza uśmiechała się szczerze, jak gdyby pozując do rodzinnego zdjęcia z innymi planetami i gwiazdami. Znowu świeciło wszystkim; bez względu na to, czy jest z alabastru, perły, papieru lub jakiegokolwiek innego materiału.
Łabędziątka odnalazły spokój w wielkim ogrodzie myśli papierowego łabędzia. Wkrótce powrócił i głaz, lądując miękko wśród traw i ponownie stając się wyznacznikiem trwałości i czasu. Sam czas – wspólnie z mrokiem i cieniem – uwolnił się z okowów nieskończoności, witając łabędzie gestem pozdrowienia i wracając na swoje miejsce. Wszystko wróciło do normy – znowu świeciło słońce, mijał czas, szumiały lipy, od czasu do czasu delikatny kapuśniaczek muskał piórka trzech łabędzi.
Taka jest właśnie siła umysłu – może przenieść nas w dowolne miejsce, gdziekolwiek byśmy chcieli. Bez paszportów, łodzi, samolotów, bez wehikułów czasu czy teleportacji. Wystarczy tylko pragnąć i walczyć, jak zrobił to papierowy łabędź, teraz tak szczęśliwy wśród swoich przyjaciół i marzeń. Choć może się wydawać, że to jedynie mrzonka lub sen, to jest to prawda szczera jak złoto. Bo marzenie rozkwita w pragnienie, a pragnienie – w moc.
Stanisław Ogłódek