Wielcy metafizycy
Żaden się nie wyrywał niewielu chciało
zostać posiadaczami prawdy
Jeśli o czymś marzyli
to niemetafizycznie
Wzbraniali się wskazywani
przez anioła palcem albo wracali
do starych i wypróbowanych zajęć
albo odpływali do Tarszyszu
Co za jednomyślność
jak zastanawiająco byli
ze sobą zgodni: Nie znam się na tym
nie jestem tego wart
Ruchome sny
Gwiazda o sześciu ramionach
Połyka galaktyki
Pociąg wtacza się na peron
Pusty i połyskliwy
Jak wypatroszona ryba
Wpada do rozgrzanej puszki
Za ścianą w poczekalni
Otwarte gardła i krtanie
Szpalery łóżek ustawionych
W równych odstępach
Budzą cię bliscy zmarli
Połóż palec na ustach
Nikomu nie jest potrzebna
Twoja lotna puenta
Urywają się oddechy
Miasta przykrywają płótnem
Albo prorokujesz
Albo nic nie mówisz
Koniec
Bezczelny z niego typ, autentyczny
czarny charakter – rozsiada się między
świętującymi. Jednym słowem unieważnia
teologię. Ogłusza, aczkolwiek nie jest
wrzaskiem. Zwala z nóg, choć pośledni
z niego siłacz. Zjawi się, gdy coś się zaczyna.
Dolorem
Kiedyś zapytałem,
co ją rozwesela.
W odpowiedzi wymieniła
listę potrzeb: wczasy
w egzotycznych krajach,
ekskluzywne
meble do mieszkania
kupionego za gotówkę
nad Oceanem Spokojnym.
– Wygrzewałabym się
w słońcu, przynosiłbyś mi
lampki szampana,
rozbijałbyś je
o przybrzeżne głazy,
przykrywałby nas
ciepłe fale – mówiła
przed zaśnięciem.
Ani słowem
nie wspomniała
o otarciu łez.
Przyklejała sobie
powiększające się
bruzdy na czole
i wypadające włosy.
Nieudolnie podszywała się
pode mnie.
Raz przyjrzałem jej się z bliska.
Moja rozpacz
miała twarz chochlika.
W świetle neonu reklamy
pralni miejskiej
rzeczywiście nie była mną.
Gdy wchodziłem po schodach
do mieszkania,
naśladowała mój
ociężały chód.
Musiałem siłą
wypychać ją z łóżka.
Nigdy dotąd
nie spotkałem kogoś
równie natarczywego.
Duch
Straszyli mnie Tobą w domach ciotek i dalekich krewnych.
Zionąłeś ogniem jak dwugłowy smok w snach dziecka.
Kolejno spadały obrazy, drzwi zamykały się same,
Dało się słyszeć nieregularne pukanie w zegarach i szafach
Kwadrans po pierwszej w nocy. Przez Ciebie bałem się wyjść
Spod łóżka. Po dziś dzień ogłaszasz bezchmurne lato
I rok pokoju. Jesteś uśmiechniętym chłopcem o oliwkowej
Karnacji, skrywasz w dłoni błękitny kamyk. Możesz być
I nie być. Nie dotyczą Cię miary i skale. Autorze Canis Majoris –
Największej spośród odkrytych dotąd gwiazd – oddaj sierotom
Ich rodziców, pozwól nam biegle władać językami miłości.
Przed wejściem do tunelu
Na końcu poręczy odstąpił ode mnie strach,
Niezdolny już dowieść swych racji.