W ósmą rocznicę istnienia „WOBEC”. O moich doświadczeniach dziennikarskich i innych przygodach… również politycznych / Piotr Kotlarz

0
175

Moje doświadczenia dziennikarskie sięgają lat siedemdziesiątych. To w ich drugiej połowie debiutowałem na łamach gdańskiej prasy, wpierw jako początkujący wówczas prozaik. Moje niewielkie opowiadania ukazały się w „Rejsach”, cotygodniowej wkładce do „Dziennika Bałtyckiego”, później opublikowano też moje artykuły historyczne, rocznicowe, również w „Głosie Wybrzeża”. Nie było tych publikacji zbyt wiele, nie byłem przecież zawodowym dziennikarzem, ani też nie miałem wówczas, tak w środowisku dziennikarskim, jak i w literackim, czy naukowym, właściwie żadnej pozycji. Tym bardziej cieszyły mnie te publikacje, zwłaszcza, że moje literackie miniatury trafiły również na łamy prasy w Łodzi. Wspominam o tamtych doświadczeniach nie w celu jakiegoś podsumowania mojej na tych polach aktywności, ale dlatego, że to właśnie w owych czasach zacząłem po raz pierwszy myśleć o własnej gazecie, własnym piśmie. Ówczesne marzenia mogły wydawać się nierealne, przecież nawet wydając niewielki arkusz literacki musiałem wraz z jego wydawcą, Eugeniuszem Kupperem, założycielem Oficyny Wydawniczej „LINIA”, zmagać się z cenzurą i co ważniejsze z brakiem papieru, który był wówczas towarem reglamentowanym.

Wydawanie własnego pisma w czasach późnego realsocjalizmu lub rządów autorytarnych (to określenie bliżej oddaje ówczesną formę ustroju naszego państwa, nie w pełni zresztą suwerennego) było marzeniem wręcz utopijnym. Marzenia te na długie lata przekreślił zresztą stan wojenny i związane z nim zaostrzenie cenzury oraz innych swobód obywatelskich.

Lata osiemdziesiąte to dla mnie czas walki o przetrwanie, o byt. Będąc ojcem, sam, później wraz z drugą żoną, musiałem zajmować się wychowaniem córki, pracować, zdobyć dom. Wobec tych zadań, moja aktywność literacka, a i naukowa, musiały zejść na dalszy plan. Wprawdzie wciąż pracowałem i na tych polach (pisałem opowiadania, pracowałem nad doktoratem o antynapoleońskich koncepcjach Adama Czartoryskiego, a nawet spróbowałem swych sił pisząc powieść), ale poświęcałem tym zajęciom znacznie mniej czasu niż wcześniej. Z ówczesnego doktoratu nic nie wyszło (zmarł prof. Jerzy Skowronek, a i mój zapał do tego tematu wygasł). Z pieniędzy zarobionych na moim tomiku opowiadań „Gipsowe głowy” ufundowałem w GTPS-ie nawet niewielką serię arkuszy poetyckich (chcąc nawiązać do wydawanej wcześniej przy PWSSP serii Grzegorza Borosa), w tym tomik Anny Bołt, ale jak na ponad dekadę to naprawdę niewiele.

Przyszedł rok 1989, nasz kraj zaczął odzyskiwać suwerenność, czasy autorytaryzmu i cenzury powoli odchodziły w przeszłość. Powoli, bo przecież przemiany te nie były natychmiastowe i nie dotyczyły wszelkich form społecznej aktywności. Wystarczy tylko przypomnieć, że w pierwszych latach tzw. „wolnej Polski” resorty siłowe (wojsko, aparat bezpieczeństwa, sądownictwo, sprawy zagraniczne) pozostawały w tych samych rękach co poprzednio. Tak, zmienili oni barwy, szyldy, teraz stali się „kapitalistami”, powstępowali do różnych nowych partii, ale przecież byli to ci sami ludzie. Innych elit – po ponad czterdziestu latach rządów dyktatury, a później autorytarnych – nasz kraj nie posiadał. Demokracja jednak rządzi się swymi prawami. Trzeba pozyskać przychylność wyborców. Przy dawnym PZPR, później SdRP pozostali nieliczni ideowcy, grupa dziadków. Była to formacja właściwie bez żadnego znaczenia. Władzę sprawowali tak zwani liberałowie i to oni podjęli się procesu reformowania naszego państwa, a może właściwszym słowem byłoby tu słowo „uwłaszczenia”. Polska wchodząc na nową drogę musiała przede wszystkim uporządkować stosunki własności. Przy przemianach takich dochodziło – tak było zawsze i wszędzie – do wielu nadużyć, stąd nagle zaczęła rosnąć siła SdRP. Wynikało to z dwóch podstawowych przyczyn. Po pierwsze, wielu zaczęło tęsknić za wcześniejszymi latami bezpieczeństwa socjalnego, z drugiej strony do tzw. „matki partii” postanowili wrócić „niedoszli kapitaliści”. Ci drudzy też próbowali się uwłaszczyć, prowadzić jakieś biznesy, ale przecież nie znając reguł rynku, a przede wszystkim nie wiedząc tego, że bogactwo bierze się z przedsiębiorczości, z pracy, najczęściej utracili posiadany kapitał ( pozyskany wcześniej z odpraw i innych apanaży).

Pod koniec 1992 roku i ja wstąpiłem do SdRP. Dziś wiem, że był to błąd, zbyt wolno docierała do mnie prawda o tzw. socjalistach”, o skali zbrodni komunistycznych. Garstka ludzi, których spotkałem wówczas w strukturach tej partii w Gdańsku, to ideowcy, może nawet bardziej naiwni niż ja. Owszem, byli i ludzie cyniczni, rozglądający się za możliwością kariery, niektórzy wciąż kręcili się wokół resztek pozostałego po PZPR majątku, ci jednak byli wówczas w tej partii w zdecydowanej mniejszości. SDRP była partią na tyle ubogą, że jej organ prasowy był wydawany w sposób skrajnie amatorski. Redagujący to pismo redaktor Maciej Gieysztor przepisane na maszynie teksty „łamał” przy pomocy nożyczek i kserografu, a później powielał na tymże kserografie w nakładzie, co najwyżej, stu-dwustu egzemplarzy.

Rządy KLD skończyły się wielką klapą, skala afer była tak wielka, że musieli przegrać. Do SdRP zaczęli wracać starzy „towarzysze”. Będąc dobrym organizatorem szybko awansowałem. Najpierw przejąłem od Macieja Gieysztora, za jego zgodą, jego pisemko „Socjaldemokrata Gdański”, które rozwinąłem i zacząłem wydawać w miarę profesjonalnie, później zaś zostałem nawet przewodniczącym Sztabu Wyborczego SdRP na Województwo Pomorskie. O dziwo wybory wygraliśmy. Pisemko mogło przekształcić się w prawdziwą gazetę, do wyborów nikt w nie nie ingerował, jedyny problem z jakim się spotykałem, to brak tekstów (często, by wypełnić numer musiałem pisać je sam, zamieszczając je pod różnymi pseudonimami). Po wyborach jednak sytuacja uległa zmianie. Do SdRP, później przekształconego w SLD zaczęli wracać „dziwni ludzie”, również członkowie resortów siłowych. Do redakcji gazety włączono mi byłego funkcjonariusza aparatu bezpieczeństwa z Elbląga, zaczęły się ingerencje, wreszcie ataki na moją osobę. Byłem jeszcze w SLD w czasie wyborów samorządowych, ale po kolejnych atakach postanowiłem z tej partii wystąpić. „Moskiewska pożyczka”, coraz liczniejsi ludzie z dawnej bezpieki, dla których zawsze byłem przecież klasowym wrogiem…, nie, to nie było moje środowisko.

Z Warszawy zdzwonił do mnie mój bliski kolega, Cezary Staniszewski, nie wiem skąd miał takie kontakty, ale zaproponował mi wstąpienie do PPS-u. Wówczas partia ta miała w Sejmie swoje Koło i określała się jako opozycyjna wobec SLD. Cóż, po raz kolejny zgrzeszyłem naiwnością. PPS dzielił się wówczas na dwie frakcje, jedną z nich kierował Piotr Ikonowicz, drugą Jan Mulak. Po raz kolejny szybko awansowałem. Zostałem w partii kierowanej przez Piotra Ikonowicza, wiceprzewodniczącym Centralnego Komitetu Wykonawczego, zacząłem też wydawać i redagować „Robotnika”, doprowadziłem również do powstania struktur tej partii w Gdańsku. Również w jakiejś mierze i wyniku moich działań doszło do połączenia frakcji PPS-u w jedną partię. Zbliżały się wybory.

W tym też czasie uaktywniłem się i na innych polach. W Gdańsku w ramach Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki zacząłem kierować galerią „PUNKT” (w ramach tej działalności pomogłem Mieczysławowi Preisowi, wówczas prezesowi GTPS, w organizacji wielkiej wystawy ceramiki Szkoły Wrocławskiej oraz zorganizowałem wystawę malarstwa Erne Rosenstein). Również w ramach GTPS-u wróciłem do swych marzeń o własnej gazecie. Z własnych środków odtworzyłem pismo „Autograf”, którego z ramienia GTPS-u przez pierwsze dwa lata byłem wydawcą i współredaktorem (wraz z Andrzejem Waśkiewiczem). Zakładając to pismo zdawałem sobie sprawę ze słabości intelektualnej i artystycznej środowiska Pomorza i z tego powodu nadałem mu formę dwumiesięcznika. Jak się okazało wypełnienie i takowego napotykało na dość spore problemy. W 1997 roku pod auspicjami GTPS-u zorganizowałem też dużą sesję naukową „Miejsce Gdańska w procesie powstawania narodowego państwa polskiego”, której pokłosiem była wydana później książka „Rozmyślania gdańskie”. „Autograf”, pod moim kierownictwem, przetrwał dwa lata. Z tej okazji zorganizowałem w GTPS-ie wielkie przyjęcie z dzikiem jako głównym poczęstunkiem. Jeśli pismo przetrwało dwa lata, to przetrwa i dłużej, sądziłem. Nie wiedziałem, że na świętowanie było za wcześnie. Jak się okazało GTPS dostał na „Autograf” dofinansowanie od władz wojewódzkich, ale w redakcji tego pisma już dla mnie miejsca miało nie być. Przyjąłem te fakty do wiadomości, a przez kolejne lata istnienia tego pisma zamieszczono w nim tylko ze trzy moje materiały. „Autograf” przetrwał aż do 2020 roku, choć niestety pod kierownictwem Andrzeja Waśkiewicza, a później i kolejnych redaktorów jakoś nie potrafił rozwinąć swej formuły, wypracować sobie jakiegoś miejsca na rynku. Może lepszym słowem byłoby tu nie „przetrwał”, lecz „wegetował”. Przez ponad dwadzieścia lat istnienia tego pisma środowisko gdańskie, pomorskie, nie rozwinęło się na tyle, by móc takie pismo utrzymać. [Przypominam sobie w tym momencie mój i Jacka Kotlicy spór z Kazimierzem Łastwieckim, który o tej słabości pisał już pod koniec lat osiemdziesiątych, twierdząc, że w Gdańsku pisma kulturalno-społecznego wydawać nie warto, gdyż nie znajdzie ono wystarczającej liczby autorów. W polemice twierdziłem, że właśnie z tego powodu takie pisma należy tworzyć. Minęło od tego czasu ponad trzydzieści lat…]

Przegrałem również w PPS-ie. Piotr Ikonowicz okazał się „rewolucjonistą”, do dziś czeka na to, aż polska znajdzie się w sytuacji krajów Ameryki Łacińskiej i to on stanie na czele przyszłej rewolucji. Okazał się też człowiekiem nielojalnym, w czasie spotkania w Gdańsku proponował mi bym w wyborach w 1997 roku poparł kandydaturę na posła Zbigniewa Szczypińskiego, tego, który zasłynął zwolnieniem z pracy Anny Walentynowicz (w każdym razie, to jemu ten czyn przypisywano). Ikonowicz chciał też, byśmy w tych wyborach startowali wspólnie z SLD. Skończyło się to tym, że w Sali Kolumnowej Sejmu, w czasie Rady Naczelnej PPS postawiłem Piotrowi Ikonowiczowi wotum nieufności. Mój wniosek przepadł w głosowaniu, ale doprowadziło to do osłabienia pozycji Piotra Ikonowicza, który w wyniku i innych błędów znalazł się poza partią. Również z niej występowałem, później na prośbę innych działaczy wracałem (nawet ponownie trafiłem do CKW), by wreszcie wycofać się z niej całkowicie. W mojej ocenie pozostali w niej tylko „tęskniący za PRL-em”. Próbowałem też działać w ramach „Zielonych”, ale i oni – jak dla mnie – okazali się zbyt „czerwoni”. Postanowiłem, że do żadnej partii już nie wstąpię.

Moje działania przeciwko SLD, którą to partię uważam wciąż za „kawiorową lewicę” i której to partii nie mogę wybaczyć tego, że wbrew obietnicom nie tylko nie zadbała o bezpieczeństwo socjalne, ale rządząc wręcz dokonała cięć w prawach socjalnych i pracowniczych, doprowadziły do ataku na mnie ze strony tego środowiska. Na niespełna dwa lata przed emeryturą – mimo nienagannej pracy – utraciłem pracę w szkole, spotkały mnie też i inne szykany, za którymi stali moi dawni koledzy i ich „przyjaciele”. Cóż, takie jest życie… podjąłem ryzyko, wystawiłem się na ciosy… nic dziwnego, że odniosłem rany.

Niepowodzeniem, a również odwetem ze strony tego środowiska, skończyła się moja próba współuczestniczenia w powołaniu pisemka „Realia”, którego wydawcą i redaktorem naczelnym został mój były uczeń. Uczyłem go w klasie maturalnej w 1983/1984 roku w VI LO…, zapamiętał mnie z czasów szkolnych i zaproponował współpracę. Wpłaciłem niewielką kwotę w ramach tzw. kapitału założycielskiego, później napisałem do tego pisemka kilka w felietonów… Nasza współpraca zakończyła się próbą zawłaszczenia przez owego ucznia projektu wydania przewodnika po Gdańsku, który finansowałem i wspierałem, a którego autorem był Grzegorz Niewiadomy. Uczeń ten, jak się później zorientowałem, zaczął współpracować z kręgami bliskimi SLD. Bardzo powikłane są drogi różnych ludzi.

Na szczęście dla mnie, jako autora, wydawcy i intelektualisty, w realizacji moich planów, a nawet marzeń, przyszła mi z pomocą technika. Dziś wydanie książki w kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu egzemplarzach kosztuje naprawdę niewiele, każdy może to zrobić, a chcąc mieć większy dostęp do czytelnika każdy może wydać książkę w postaci e-booka. Koszt również jest bardzo niewielki. Podobnie też, każdy może wydawać gazetę. Uaktywniłem się na jednym i drugim polu. Dziś mam w sprzedaży (przez e-bookowo.pl) dziesięć moich e-booków (w tym moją pracę doktorską na temat historii polskiego teatru szkolnego do 1939 roku), przygotowuję do wydania kolejne książki, od ośmiu lat wydaję też Internetowy Miesięcznik Społeczno-Kulturalny WOBEC. Oczywiście na obu tych polach wciąż napotykam na problemy, wciąż trafiam na ludzi nie do końca uczciwych…. Podobnie i w innych projektach, ale jak się okazuje można… Dostałem od życia prezent… mogłem spełnić wiele swoich marzeń i planów. Wiem, co to znaczy żyć w świecie wolności… Poznałem też wcześniej inny świat, gdy takowa była bardzo ograniczona, ale i wówczas nikomu nie udało się mojej wolności ograniczyć.

Właśnie „WOBEC”… Tak jak w przypadku „Autografu” chciałem stworzyć pismo społeczno-kulturalne. Tym razem jednak postanowiłem, że od razu będzie ono miało zasięg ogólnopolski, że spróbuję sięgnąć do potencjału intelektualno-artystycznego całej Polski, a nawet (w miarę możliwości) spoza jej granic. Nadałem mu charakter miesięcznika. Zamiar ten wynikał również z tej prostej przyczyny, że miało być to pismo tylko Internetowe. Obserwując bowiem losy „Autografu” zauważyłem, że pisma drukowane trafiają do naprawdę nielicznej grupy odbiorców. Określiłem, że adresatem tego pisma będzie młodzież licealna, studenci i szeroko pojęte środowiska intelektualno-artystyczne. Zamiar ogromny, a środki naprawdę skromne. Moje plany ograniczały szczupłość środków oraz niestety brak partnerów. Będę tu szczery, nie wszyscy włączający się do pisma okazali się lojalni, bywało, że traciłem wiele włożonej wcześniej pracy. A jednak z czasem udało mi się skupić wokół naszego pisma grupę stałych współpracowników. Zorganizowaliśmy też związane z nim dwa ogólnopolskie konkursy. Konkurs im. Bolesława Prusa, na opowiadanie dla młodzieży w wieku od 13 do 26 lat oraz Konkurs im. Lucjusza Komarnickiego na szkolne przedstawienie teatralne dla młodzieży licealnej. W ten sposób dążymy do poszerzenia grona naszych odbiorców, a także do pozyskania w przyszłości nowych współpracowników. Nasz portal (portal, gdyż zamierzam w przyszłości całkowicie odejść od formuły miesięcznika) rozwija się. Tego typu aktywność wymaga długiego czasu i ogromu pracy. Jeśli wytrwamy, za rok, może dwa, trzy… uda nam się stworzyć naprawdę znaczące pismo. Wybrałem taką drogę, nie jestem przecież krezusem, nie chcę też, by ktoś za cenę finansowania próbował ograniczać naszą wolność. Nasz portal istnieje już osiem lat… Już i dopiero… Oceńcie Państwo sami, może też niektórzy z Was zechcą przyłączyć się do naszej pracy. Z czasem chcemy ten portal nieco skomercjalizować, choćby pozyskać dlań 1% wsparcia Organizacji Pożytku Publicznego, może jakieś reklamy (choć tych chcemy jak najmniej), może też jakiejś dotacji… Zobaczymy. Dziś zapraszamy do współpracy non profit. Mamy do zaoferowania niewiele, a może jednak i dość dużo… Trybunę do wyrażania własnych poglądów, miejsce, w którym można promować własną aktywność twórczą, naukową. Nikomu nie narzucamy poglądów, jesteśmy otwarci na różne punkty widzenia, dyskusję…

Niektórzy z moich kolegów piszą (najczęściej tylko na Facebookach), że dziś w naszym kraju wolność jest jakoby ograniczona, zdarzają się tacy, którzy piszą wręcz o dyktaturze… A przecież istnieje możliwości, by zająć stanowisko w nurtujących nas sprawach… wystarczy po prostu chcieć…, no może jeszcze i potrafić.

Wiem, moje działania często kończyły i kończą się klęską, z kłopotami po niektórych z nich wciąż jeszcze się borykam, ale przecież wciąż działam, nie narzekam. Spacerując po Warszawie za dawnymi Domami Towarowymi Centrum trafiłem na Aleję Gwiazd, gdzie zamieszczone są sentencje niektórych z nich. Znalazłem tam takie zdanie: „Nie osiągnie nigdy sukcesu ten, kto nie jest w stanie podjąć ryzyka klęski”. Cóż, nie osiągnie niczego również ten, kto nie ma nic do powiedzenia. Przypominam tu sobie biografię Gandhiego i jego słowa, że „nawet więzienie nie jest w stanie ograniczyć jego wolności”. Może przytoczone sentencje były sformułowane nieco inaczej, ale sens był właśnie taki. Ważne, by mieć coś do powiedzenia, mieć własny system wartości i by być wiernym przede wszystkim sobie.

                                                          Piotr Kotlarz