Spotkanie literackie / Piotr Kotlarz

0
1124
Czym jest literatura? O ile pamiętam to tytuł książki Sartre’a, pytanie takie zadawało sobie też wielu innych pisarzy, intelektualistów. „Prawdy szukamy obaj” to z kolei tytuł książki, w której zamieszczono wybór listów Goethego i Schillera. Poszukiwanie prawdy, a może też czegoś, co określiłbym jako poszukiwanie sensu życia, znajduję w twórczości tych pisarzy, których szczególnie cenię… Kafki, Tołstoja, Becketa, Camusa… Dziś do worka zwanego literaturą zaliczamy wszelką twórczość piśmienniczą. Literatem jest autor kryminałów, bajek dla dzieci, powieści fantazy, powieści rozrywkowych, romansów, a nawet „romansideł”, wspomnień, pamiętników, tomiku wierszy… itd. itp. Każdy może napisać „książkę”. Dla zysku, dla sławy… dla pozostania w pamięci… by sprawdzić swą biegłość w piórze… by spróbować wyrazić swój obraz świata… Powodów jest bardzo wiele.
Z jakiego powodu i ja wkroczyłem na drogę literatury? Nie wiem, do dziś nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć, choć jak pamiętam nurtowało mnie ono od „zawsze”.  Pisząc jednak miałem i mam wciąż wątpliwości. To one spowodowały, że mając możność na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kształtowania w ramach klubu studenckiego ŻAK jego programu wydarzeń kulturalnych, zaproponowałem cykl spotkań noszących tytuł „Literaci o literaturze”. Chciałem by na temat tego, czym jest literatura, wypowiedzieli się już uznani lub dopiero wchodzący do tego zawodu pisarze. Miał to być cykl spotkań autorskich lub panelowe dyskusje na temat twórczości uznanych pisarzy.
Po pracy w szkole, a tego dnia miałem tylko trzy lekcje, gdzieś około południa byłem już w „Literackiej”. Pod koniec lat siedemdziesiątych nie była to już kawiarnia, lecz tylko podległy Bibliotece Miejskiej „Klub Pisarza”. Miejsce spotkań członków gdańskiego oddziału Związku Literatów Polskich. W małej salce na parterze znalazł swe miejsce na mini pracownię Mietek, któremu władze biblioteki pozwoliły ustawić tam sztalugę i malować pastele. Głównie widoki, czasami tylko jakieś stylizowane portrety. Klub miał nawet swego kierownika, którym początkowo była Zosia, później Arek. Nam, stałym bywalcom tego klubu udało się bardzo szybko przełamać bariery i z kolejnymi kierownikami szybko nawiązywaliśmy koleżeńskie więzi, szybko przechodziliśmy w naszych wzajemnych relacjach „na ty”. Arek był wcześniej aktorem, z czasem jednak, nie wiem, z jakiego powodu uznał ten zawód za śmieszny i aktualnie poszukiwał innej drogi. Pisał jakąś pracę magisterską, a „opieka” nad Klubem była na tyle nieabsorbującym zajęciem, że z chęcią przyjął tę pracę. Na górze pracowała pani Ania, żona miejscowego poety, której zajęcie polegało na prowadzeniu spraw Związku Literatów Polskich, może też miała i inne zadania. Pracy tej zapewne nie było zbyt dużo, gdyż pani Ania spędzała w tym niewielkim, przeznaczonym na biuro pokoiku niezbyt wiele czasu. Oficjalnie mówiliśmy, że wyszła do Biblioteki, przypuszczaliśmy jednak, że te jej wyjścia służbowe były tylko pretekstem.
Zamówiłem herbatę i później pijąc ją przyglądałem się pracy Mietka. Powstawał jego kolejny „pastel”, następny „pejzaż kaszubski”. Mietek malował i pisał lewą ręką. Był jedną z ostatnich ofiar wojny. Już po jej zakończeniu bawiąc się wraz z innymi dziećmi pozostałym po niej niewypałem stracił prawą rękę. Takich ofiar wojny było aż do końca lat siedemdziesiątych bardzo wielu. Niewypały i niewybuchy można było znaleźć w różnych miejscach, zwłaszcza w lasach.
Panował spokój. Mietek malował, Arek pracował wertując jakieś książki i robiąc notatki do swego magisterium, ja odstawiłem filiżankę z herbatą i przeglądałem gazetę. Wiedziałem jednak, że jest to tylko pozorny spokój, że oni zaraz się tu pojawią. Nie myliłem się. Po chwili otworzyły się drzwi i do klubu weszły trzy kolejne osoby. Roman – znany warszawski poeta, Stasiu – poeta z Gdańska i Jurek – również utalentowany gdański poeta, z tym, że jego dorobek był wówczas jeszcze bardzo niewielki. Na szczęście są trzeźwi, pomyślałem. Nie, nie dlatego, że byłem przeciwko wypiciu kilku kieliszków, a nawet większej ilości alkoholu. Pijałem zresztą i w ich towarzystwie. Nie, nie w piciu tkwił problem. Moje obawy o ich stan wynikały z zupełnie innej przyczyny. Obawiałem się, że alkohol może wzmóc ich agresję. Zwłaszcza Romana, o którym słyszałem, że po wypiciu potrafi być agresywny, że często popisuje się też wówczas swoją znajomością karate. Nie, nie bałem się… obawiałem się… to zupełnie inne odczucia. Nie chciałem awantur, Ne chciałem ich tym bardziej w tym klubie. Pozwalano nam tu bywać, ktoś może jednak w każdej chwili cofnąć takie pozwolenie. Widząc, że są trzeźwi poczułem się nieco pewniej. Czekałem jednak na atak. Weszli, przywiali się, powiesili swoje kurtki, Roman płaszcz, na wieszaku i siedli obok Mietka.
Gdzie nasze honoraria? Spytał mnie Roman, szybko przechodząc do rzeczy.
Jakie honoraria? Odparłem. Miałem do nich żal. Zniszczyli mi bardzo ważne spotkanie. Normalnie powinienem był oczekiwać przeprosin…, wiedziałem, że spotkam się z jakąś formą obrony…, ale tego, że będą po tym wszystkim domagać się honorarium… nie, tego nie mogłem przewidzieć.
Za spotkanie. Przecież odbyło się spotkanie…
– Jakie spotkanie? Ty to nazywasz spotkaniem? Byliście w sztok pijani. Całe szczęście, że nie było nikogo z prasy… Mogliście wszystko zniszczyć.
– Było spotkanie, należy się honorarium… Masz wypłacić, to chyba jasne. Rozumiesz… W tonie Romana brzmiała wyraźna groźba. 
Spojrzałem na Mietka. On również był uczestnikiem tamtego spotkania. Zapewne miał świadomość tego, że dali wczoraj plamę, że nie tak miało być. Szukałem w nim wsparcia, Mietek jednak jakby nigdy nic wciąż malował.
Zapłacę jak dostarczysz referat. Odpowiedziałem, chwytając się tej szansy. Umówiliśmy się, że przygotujecie referaty. Ty i Stasiu. Będą referaty, będą pieniądze. Chwyciłem się tej szansy. Po tym, co zaszło, nie czułem się na siłach, by iść do księgowości i rozliczać imprezę, która skończyła się aż taką klapą. Zresztą to również kwestia zasad… przez taki skandal mogłem nawet stracić pracę. Taka kompromitacja, a ten domaga się jeszcze honorarium? Ależ tupet.
Takiś mądry? Nie wypłacisz? Zobaczysz, ja cię w prasie opiszę.
 – A pisz Roman. Pisz. Ty masz nazwisko, ja nie. Napisz, odpiszę. Tylko na tym zyskam.
– To tak jesteś cwany, taki…?  powiedział i zamilkł. Nie spodziewał się takiej reakcji.
– Zniszczyliście mi spotkanie. Ale mniejsza w tym… będą referaty będą honoraria inaczej nie mamy o czym rozmawiać.
Na tym temat honorariów został zamknięty. Panowie zaczęli składać się na wódkę, ja dopiłem swoją herbatę pożegnałem się z nimi i wyszedłem. Nie miałem tego dnia ochoty na dalsze przebywanie w ich towarzystwie. Obawiałem się ponadto, że przy wódce temat honorariów mógłby znów powrócić.
Roman przyjechał do Gdańska na zaproszenie Jurka dwa tygodnie wcześniej. Gdański oddział Związku Literatów Polskich przez Bibliotekę Wojewódzką załatwił mu kilka spotkań autorskich. Zamieszkał u Jurka. Odwiedzałem ich tam kilkukrotnie. Roman był alkoholikiem, w chwilach głodu potrafił pić nawet różnego rodzaju wynalazki. Był jednak ciekawym kompanem, znał środowisko warszawskie. Plotki… anegdoty. Ktoś wypomniał mu w czasie jednej z rozmów „Czechosłowację”, gdzie, jako poeta, naszym zdaniem nie powinien był jechać. Obronił się kolejną anegdotą… swoim później skierowanym przeciwko tej inwazji wierszem.
Miesiąc wcześniej Mietek przekazał do zbiorów gdańskiej biblioteki PAN swoją korespondencję ze Stachurą. Roman twierdził, że również znał Steda. Ja również miałem możność poznać Stachurę w czasie mych studiów w Lublinie na początku lat siedemdziesiątych. Przez kilka miesięcy spotykaliśmy się w lubelskim klubie PAX grając razem w szachy. Nie była to zwykła gra, była to swego rodzaju walka, rywalizacja. Sted był bardzo konkurencyjny, a i ja byłem dość ambitny.
Wokół naszego stolika zawsze gromadziła się grupa obserwujących naszą rywalizację kibiców. Początkowo przewaga była po stronie Steda, jednak po przerwie świątecznej najczęściej to ja wygrywałem. Nie chwaliłem się tym wówczas, ale tajemnica tej zmiany tkwiła w przestudiowaniu jednej książki. Zakupiłem w antykwariacie w Gdańsku i w czasie świąt przeczytałem książkę Nimcowicza „Maja sistema”, w której wykazał on jak ważną w tej królewskiej grze jest walka o centrum. Graliśmy na pieniądze. Niewielkie wprawdzie, bo tylko o pięć złotych od partii, ale przegrane były jak na studenckie kieszenie dość bolesne. Z początkiem wiosny tamtego roku Sted, który po raz kolejny nie zliczył semestru na polonistyce, wyjechał z Lublina i później już nie było nam dane się spotkać. Od naszego ostatniego spotkanie minęło prawie dziesięć lat. W tym czasie Sted zyskał wielką popularność. Zginął tragicznie.
Postanowiłem wykorzystać fakt pobytu Romana w Gdańsku oraz to, że Mietek Czychowski był tym, któremu Stachura zawdzięczał swe pierwsze literackie kroki. Roman, znany warszawski poeta, jak twierdził, często spotykał się ze Stedem. Zaproponowałem, że zorganizuję w ŻAK-u panel dyskusyjny poświęcony twórczości zmarłego rok wcześniej Stachury. Do panelu zaprosiłem jeszcze Stasia – gdańskiego poetę, który skończył polonistykę i wówczas pracował nad doktoratem, którego tematem miał być krąg gdańskich powojennych poetów. Spotkanie miało się odbyć za tydzień. Przez tydzień wszyscy zdążymy się przygotować, sądziłem. Miałem prawo tak uważać tym bardziej, że Mietek i Roman mogli sięgnąć do wspomnień. Będzie to bardzo ciekawe spotkanie z cyklu moich spotkań „Literaci o literaturze”, które prowadziłem już od jakiegoś czasu. Najciekawsze z dotychczasowych.
Sala kawiarniana ŻAK-a podzielona była na dwie części. Pierwsza, zaraz za wahadłowymi drzwiami, takimi jak w barach na Zachodzie Stanów, jakie pamiętamy z westernów…, a wiec ta pierwsza przeznaczona była na miejsce tańców w czasie prawie codziennych wówczas dyskotek, w drugiej na niewielkim podeście ustawiono dwanaście stolików, przy których stały niewielkie kryte brązowym tapicerskim skajem czworokątne siedzenia. To właśnie w tym miejscu miało się odbyć nasze spotkanie. Liczyłem na dość znaczną frekwencję, tym bardziej, że mając takich uczestników panelu zdecydowałem się dać informację o spotkaniu do prasy.
Być może z powodu zbyt wczesnej pory, o godziny szesnastej pojawiło się jednak zaledwie kilkanaście osób. Moich kolegów jeszcze nie było.
Dzień dobry, witam państwo. Przepraszam, ale nasi goście nieco się spóźniają. Cóż, studencki kwadrans. Przeprosiłem przybyłych słuchaczy i czekałem z coraz większym niepokojem.
Po piętnastu minutach musiałem jednak zacząć. Miałem swój referat, ale w tych okolicznościach zdecydowałem się, że zmienię nieco program. Muszę za wszelką cenę przeczekać do ich przybycia. Przecież muszą w końcu przyjść, sądziłem.
Wcześniej dość długo rozmyślałem na temat swojego wystąpienia. Twórczość Stachury oceniałem dość krytycznie. Dostrzegałem, że w jakiejś mierze próbował on nawiązywać do Hłaski, tak jak i on szukał etosu „prostych, silnych ludzi”. To stąd jego wyprawa do lasu, to stąd jego „Siekierezada”. Wielu pisarzy szukało inspiracji w środowisku „ludzi pracy”. Taka była moda lat sześćdziesiątych, do takiej nawiązywali pisarze lat siedemdziesiątych. Przypuszczam zresztą, że kierunek taki był świadomie narzucany przez kręgi władzy. Człowiek pracy, prosty, uczciwy, głęboki. W gruncie rzeczy schematyzm, uproszczenie. Łącznie z tak zwanym kontaktem z naturą.
Moje wcześniejsze doświadczenia, kontakty z „robotnikami” wskazywały, że budowany przez pisarzy etos daleki był od szarej rzeczywistości. Drażniło mnie nawet pojęcie „robotnik”. Przecież wszyscy pracowaliśmy, sądziłem. „Świat pracy”? Dziś trudno zrozumieć tamte podziały. Zaraz po maturze miałem możność zetknąć się z tym „światem pracy”. Pierwszą pracę, marząc wówczas o losie marynarza, o tym, że za rok zdam do Szkoły Morskiej…, pierwszą pracę podjąłem na barkach „Żeglugi Gdańskiej”. Obok mnie, młodszego marynarza na barce pracowali jeszcze: szyper i starszy marynarz. Proszę mi wierzyć, naprawdę nie było o czym z nimi rozmawiać. Pensja, jedzenie, wspomnienia ze spotkań przy wódce z kolegami. Szyper był jednak w porządku, nie czepiał się. Widziałem, że w gruncie rzeczy niewiele go obchodzi. Rodzina, żona, dwóch synów. Czasami wędkowanie. Później pracując w Fabryce Farb i Lakierów w Oliwie poznałem kolejnych „robotników”. Ich idol przychodził często na kacu. Odlewał ze stojącej przed magazynami stulitrowej beczki z przemysłowym spirytusem pokaźną porcję do aluminiowego kubka i wypijał ją w ciągu dniówki. Próbował imponować innym swoimi opowieściami. O tym, jak to wygrał zakład w ten sposób, że „zjadł szklankę”. Oczywiście bez denka, dodawał. Opowiadał też o swych erotycznych zdobyczach. Spotykałem i innych robotników. Normalnych ludzi, pracowali, dbali o swe rodziny, dzieci. Nie szukałem w tym świecie żadnego etosu. Praca, jak praca. Znałem z dzieciństwa również świat drwali. Praca jak praca. Poznałem też świat tak zwanych cwaniaków, na przykład zawodowych pokerzystów, którzy czaili się w dniach wypłat, czekając na swe ofiary przed zakładami pracy. Później chwalili się sukcesami, tym jak to udało im się oszukać tych frajerów. Zdobyte w ten sposób, bo przecież nie wygrane, pieniądze najczęściej przepijali w swoim zamkniętym gronie. I ten świat nie zasługiwał na aż takie zainteresowanie, jakie okazywali mu ówcześni pisarze. Nie dostrzegałem w nim nic szlachetnego. Przeciwnie wiele zła i niskich uczuć. A jednak dzięki wsparciu władz udało się narzucić społeczeństwu takie wzorce. Bohaterami, idolami byli tacy „pisarze” jak Himlisbach i Maklakiewicz. Słowo „pisarze” napisałem tu w cudzysłowie, gdyż dziś powszechnie już wiadomo, że w „pisaniu” tym pomagali im zawodowi literaci.
Może zbyt daleko odszedłem tu od tematu opowiadania. Warto jednak przypomnieć, że i Sted próbował grać rolę cwaniaka i on chwalił się swoimi pokerowymi sukcesami. W czasie wspomnianego spotkanie mówiłem o twórczości Stachury, o moich z nim kontaktach, odwoływałem się do jakichś cytatów z jego utworów, nawiązałem do pobytów Steda w Gdańsku i jego kontaktach z Mietkiem i czekałem. Wiedziałem, że sam nie dam rady. Samodzielne prowadzenie ponad godzinnego spotkania jest czymś zupełnie innym, niż prowadzenie panelowej dyskusji, nie byłem na to przygotowany. Miałem tylko przedstawić swój krótki referat, zawiązać i prowadzić rozmowę. Wciąż spoglądałem w stronę wejścia coraz bardziej tracąc nadzieję na to, że ich choćby spóźnione przybycie uratuje mnie z opresji.
Po dwudziestu minutach usłyszałem skrzypienie drzwi do szatni. Odetchnąłem z ulgą. Jednak przyszli, ucieszyłem się. Rzeczywiście przyszli. Weszli przez wspomniane wahadłowe drzwi. Słowo weszli jednak nie jest tu zbyt odpowiednie… Wtoczyli się do wewnątrz. Cała trójka: Roman, Mietek i Stasiu.
Rozejrzeli się po sali i od razu udali się w kierunku baru. Jakoś udało im się usiąść na stojących przy nim wysokich stołkach. Mój stolik znajdował się tuż obok nich. Byłem przerażony. Bałem się, że wśród słuchaczy może być jakiś dziennikarz. Mimo zaistniałej sytuacji próbowałem prowadzić spotkanie, jakby nic się nie wydarzyło. Próbowałem zignorować ich przyjście… Nie, nie było to oczywiście możliwe.
Znaliśmy się ze Stedem. To był taaki facet…  Stwierdził Roman, uznając widocznie, że musi włączyć się do rozmowy. Nie dodał jednak nic więcej.
–  Buu.. Zabuczał Mietek. Zauważyłem, że odczepił protezę prawej ręki i położył ją obok siebie na barze. Eee… Dodał.
 – I ch… Krzyknął Stasiu, który postanowił przyłączyć się do tych „rozmówców”.
Postanowiłem zakończyć spotkanie. Taka klapa. Klęska. Przeprosiłem przybyłych, prosząc ich o zrozumienie. Nie mogłem przecież tego przewidzieć…
Przepraszam państwa, przepraszam, że musieli państwo w tym uczestniczyć… Przepraszam, nie tak to planowałem. Bardzo mi przykro. Jeszcze raz przepraszam. Powtarzałem, plącząc się, w kółko.
Cóż mogłem powiedzieć… Myślę, że dostrzegli moje przerażenie… Nie wiem, czy okazali zrozumienie, w każdym razie wyszli.
Miało to być jedno z moich ciekawszych spotkań literackich, jedna z ciekawszych dyskusji na temat tego, czym jest literatura? Czym jest literatura? A życie? A przeżycia, które ono przynosi? Na wszystkie te pytania dotąd nie znalazłem odpowiedzi.
                                                                                                 Piotr Kotlarz