„Myśmy się tego trochę bali, ale nie za bardzo”
Białowieża bardzo się ostatnio zmieniła. Nie ukrywam, że mnie to cieszy. Hmm… Ujmując rzecz elegancko: struktura społeczna się odświeża, co jest naprawdę rozwojowe. A jeszcze delikatniej — czas ten wsi sprzyja. Jedno się nie zmieniło: Białowieża od początku była odwiedzana przez ludzi, którzy decydowali o wielkich sprawach. Już z kronik Jana Długosza wiemy o wizytach Władysława Jagiełły, bywali tu kolejni królowie i carowie, na przykład car Aleksander II, Aleksander III, i jego syn – car Mikołaj II. A to przyjechał Herman Goering, a to towarzysz Gierek, a to też współcześni politycy, decydenci i celebryci. Wszystkich wymieniać nie będę, bo byłaby to zbyt długa lista.
Paradoksalnie – może i się tutaj rozmawiało o przysłowiowych „losach świata”, lecz wieś tego nie odczuwała.
Przewrót Solidarnościowy, nie zmienił faktu, że nie było w Białowieży, żadnych wielkich solidarnościowych nazwisk, legendarnych działaczy, ludzi, którzy mieliby potężną siłę sprawczą nawet w tym lokalnym wymiarze. Chociaż miejscowi działacze robili, co mogli. W celu ustalenia co mogli, oddaję głos moim rodzicom:
-
Myśmy próbowali wpływać na zmiany w każdym z zakładów pracy. Zbieraliśmy pieniądze na Solidarność w różnych innych miejscach. Robiliśmy takie drobne rzeczy, które w ogóle można było tutaj robić. Nie, ludzi, którzy mieli wpływ na zmiany, ustrojowe u nas nie było. Ależ skąd! Byliśmy takimi zwykłymi członkami Solidarności, którzy wykazywali poparcie, gdzie tylko i jak tylko było można. Jeżeli pojawiała się okazja na jakiś podpisy, to tak, oczywiście.
Nie zapamiętałam żadnej wielkiej konspiracji, jako dziecko widziałam tylko wieczorne spotkanie, raczej podobne do imprezy i trochę do klubu dyskusyjnego.
-
Czy robiliście jakąś konspirację? – pytam, żeby ustalić raz, a dobrze, w co się bawili za młodu moi rodzice.
-
Konspiracja? Nic takiego nie miało miejsca – wzrusza ramionami Tata. – Stacja telefoniczna była ręczna. Pani telefonistka musiała siedzieć, słuchać wszystkiego. I ewentualnie przyłączać się. – Tato się śmieje.
Nie jestem pewna, czy takie sytuacja miały miejsce, ale Tata potwierdza, że się zdarzało.
-
Kwestia podsłuchu to nie był żaden problem – mówi.
A mnie nurtują te ich nocne spotkania;
-
O czym rozmawialiście wieczorami? – chcę wiedzieć.
-
Przede wszystkim gadaliśmy o tym, co nowego dotarło do nas z obiegu niezależnego – wyjaśnia Tata. – To rozjaśniało sytuację, bo przecież – tak w ogóle – to byliśmy odcięci od świata. No były radio i telewizja – reżimowe. Ewentualnie można było jeszcze iść „na spacer” „do spowiedzi” na UB do Hajnówki. To w stanie wojennym.
-
Mieliśmy kilka takich sytuacji. Na przykład w stanie wojennym właśnie – przypomina sobie Mama. – Zawołali na UB wszystkich tych, którzy albo mieli coś wspólnego z Solidarnością, albo im się wydawało, że mają. Byli tam wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek funkcje w Solidarności, albo w zarządach kół solidarnościowych. Ja byłam i Przemek też był.
-
Myśmy byli przeważnie przewodniczącymi i albo sekretarzami, albo w zarządach kół solidarnościowych wszystkich – tak ja byłam, jak i Przemek był.
-
Nie pamiętam, czy sekretarzem, czy skarbnikiem byłem – zastanawia się Tata. – Bo byłem raz tak, raz tak. Oni mieli przecież wszystkich spisanych, bo Solidarność została zarejestrowana w pewnym momencie. I istniały listy imienne członków kół. Nierodowici mieszkańcy wsi uczestniczyli w ruchu powszechnie.
-
I nas wszystkich zwinęli – wspomina Mama. – Ale właściwie to nic na nas nie mieli. Nic do zarzucenia. Nie znali naszych prywatnych rozmów i takiej działalności jak gdyby „podskórnej”. To wezwali nas po to, żeby postarzyć. Kazali podpisać, że się nie będzie się brało udziału w żadnych takich podejrzewanych przez nich akcjach. Taką deklarację podpisywaliśmy i ostrzegali, że gdyby coś… To wtedy nas zamkną. I to takie było straszenie. No nieprzyjemne. Myśmy nie wiedzieli, co oni w ogóle zrobią, bo w takim małym środowisku to nie wiadomo było. A w tym, w tych miejscach, gdzie była Solidarność była silna, to do przewidzenia było. Więzienie, czy jakieś… Inne sankcje. A u nas? Co mogli zrobić? No, mogli nas ewentualnie wsadzić do więzienia i tyle. Przetrzymać przez jakiś czas i tego wszyscy się trochę bali, ale nie za bardzo, prawdę mówiąc.
I z kuchni dobiegały nas radiowe dane pandemiczne. Strach. Ten sam. Tylko temat inny.
Strach – to narzędzie, służące do przekonywania nieprzekonanych. Stara, niedobra, lecz tak jakby, tradycja. Ci, którzy chcieli, przekraczali granicę komfortu, oswajali strach oraz niepokoje i robili to, co uważali za możliwe do zrobienia.
W pandemicznych realiach proces przechodzenia od strachu do działania wydaje się być podobny. Poziom ryzyka i tak każdy z nas określa sam. Indywidualnie przypomina sobie: czego się boi najbardziej na świecie i ile ma w sobie odwagi. Kiedy w latach 80-tych moi rodzice rozważali swoje „za” i „przeciw”, i decydowali się na składanie podpisów, uczestnictwo w nielegalnych apelach oraz przemycali bibułę, rozpowszechniając dobre wieści – z uznanych przez władze za niedobre – źródeł, na wysokich szczeblach politycznych grano o nową Europę. Czasem się zastanawiam: czy te dwa światy – wielkich graczy politycznych i zwyczajnych ludzi podejmujących swoje codzienne decyzje – czy te dwa światy, naprawdę tworzą ten jeden: najlepszy z możliwych światów, jak uważał o nim niemiecki filozof Gottfried Wilhelm Leibniz, głoszący filozofię raczej optymistyczną…?
Miłka O. Malzahn