Opowiadanie-Katarzyna Rapacz”Głupi ten tytuł…” Za każdym razem, kiedy siadam przed pianinem i dotykam wytartych, białych klawiszy, przechodzi mnie dreszcz. W ułamku sekundy czuję, jakbym przeniosła się w czasie, ale to nie dzieje się naprawdę, w końcu to niemożliwe.(…)

0
3765

Katarzyna Rapacz

Głupi ten tytuł…

Za każdym razem, kiedy siadam przed pianinem i dotykam wytartych, białych klawiszy, przechodzi mnie dreszcz. W ułamku sekundy czuję, jakbym przeniosła się w czasie, ale to nie dzieje się naprawdę, w końcu to niemożliwe. Wystarczy jedno przymknięcie i uchylenie powiek, by zniknął tamten rodzinny dom, słoneczny pokój, tamten uśmiech i tamta muzyka. Poza instrumentem nie pozostało właściwie nic.

Czuję, że serce przyspiesza bieg. Już tak dawno nie grałam, że moment kilku nieczystych dźwięków, które przerywają ciszę, zdaje się grzechem, którego, mam nadzieję, nikt prócz mnie nie usłyszał. Mam wrażenie, że przez lata zdrętwiały mi palce, ale to nic. Najważniejsze, że wciąż pamiętam nasze melodie. Rozbrzmiewają w moich uszach prawie tak, jakbyś na powrót znajdował się przy mnie i udzielał lekcji. Pamiętam, jak błyszczały twoje oczy, jak plątał ci się język, gdy mówiłeś z takim podnieceniem o swojej największej pasji. Wcale nie przeszkadzało ci to, że byłam niezbyt pojętnym uczniem. Tak jakby radość z pracy włożonej w nasze spotkania, stawała się wprost proporcjonalna do miłości, jaką mnie darzyłeś.

Znów zapomniałaś, jak to leciało, moja nutko. – Uśmiechnąłeś się promiennie.

Nie chce mi się już ćwiczyć. Mogę wyjść na podwórko? – marudziłam nieustannie i choć większość razy mi odmawiałeś, wtedy nie miałeś nic przeciwko, żegnając mnie całusem w czoło. Wierzyłeś, że każdy taki całus układa w mojej głowie wszystkie nierozwiązywalne sprawy.

Tylko załóż szalik! – wołałeś nawet wtedy, kiedy skończyłam szesnaście lat.

Dobrze, tatku – zbywałam cię i nigdy nie zabierałam tego, o co mnie prosiłeś.

Myślę, że doskonale o tym wiedziałeś, mimo że nie ruszałeś się z miejsca i wciąż tkwiłeś w tej samej pozycji, plecami do przeszklonych drzwi ogrodowych. W cieplejsze dni zostawiałam je uchylone, by dokładniej słyszeć wygrywaną przez ciebie melodię. Biegałam między jesiennymi liśćmi opadającymi z drzew, udając, że to płomyczki, które nie mogą mnie dotknąć, a w uszach zawsze miałam dźwięki tego, co aktualnie komponowałeś.

Zwykle były to utwory, które gościły w naszym domu na krótki moment i nie pojawiały się już nigdy więcej. Miałeś jednak jeden, ulubiony, który towarzyszył nam w zasadzie przez całe życie. Była to PIEŚŃ. Nie pieśń, ale PIEŚŃ, bo tak ją zatytułowałeś, a ja nie mogłam uwierzyć, że swoje największe dzieło ochrzciłeś tak pospolicie. Zresztą wydawało się tak skromne jak jej twórca.

Gdy już wymęczyłam wszystkie huśtawki, trampolinę oraz zjeżdżalnię i wracałam do domu, koło ciebie przeważnie siedziała mama. Opierała się o twoje ramię i wtulała w nie, choć zawsze byłam pewna, że to musi naprawdę przeszkadzać w grze. Z twoich ust nie padły jednak żadne słowa protestu, tak jakby mimo wszystko było ci raźniej z tym dodatkowym balastem.

Cicho, nie mów takich rzeczy na głos! – Śmiała się mama, a ja myślałam, że opowiadasz jej jakiś żart.

Domyślam się jednak, że to było coś znacznie gorszego, czego żadne dziecko swoich rodziców nie chciałoby słyszeć, ale wtedy nie miałam jeszcze takiego myślenia. Zastanawiało mnie tylko, czy mama robi to z grzeczności, bo twoje żarty były suche jak Sahara.

Dobrze już, dobrze – odpowiadałeś, nagle wygrywając inną muzykę. – A pamiętasz, co robiliśmy przy tej? Wtedy na ogrodzie, za krza…

Ale mama nie pozwalała ci skończyć, kradła szybkiego buziaka i dawała niemy znak, żebyś nie kontynuował wątku. Zwykle potem kiwała głową tak, jak robiła to na mnie, kiedy przeskrobałam jakąś drobnostkę i niby się gniewała, niby nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.

Teraz rzeczywiście mnie rozpraszasz, melodyjko.

Mnie nazywałeś nutką, a ją melodyjką, tak było od zawsze. Gdybyś kiedyś zwrócił się do nas inaczej, prawdopodobnie świat obróciłby się o sto osiemdziesiąt stopni.

Myślałam, że mama naprawdę nie daje ci pracować, choć sam ją do siebie przywoływałeś. Dopiero po latach zrozumiałam, że to były jedne z twoich ulubionych chwil i że trzeba się sporo nacierpieć, żeby móc wreszcie powiedzieć, że jest się szczęśliwym u czyjegoś boku.

Nie doceniałam zresztą wielu rzeczy. Przez lata nasz dom funkcjonował na takich samych zasadach; czasem z mniejszą lub większą ilością nieporozumień, ale raczej nie witały w nim nowości. Jako że niespecjalnie mi to opowiadało, często znikałam w swoim pokoju, ceniąc sobie samotność i niesamowity pociąg do poszukiwania własnej pasji.

Z perspektywy czasu widzę jednak, że nie chciałam podejmować się gry na pianinie, bo miałam poczucie, że ci nie dorównam. Pamiętam, że moi znajomi byli tobą urzeczeni. Zwykle wpadali do naszego domu z myślą o spędzaniu czasu ze mną, po czym słyszeli twoją grę dobiegającą z dolnego piętra i ciekawość zatrzymywała ich przy tobie na większość czasu. Oczywiście nie skupiali na tobie całej uwagi; wciąż rozmawiali ze mną, lecz nie zgadzali się na opuszczenie pokoju, dopóki nie zrobiłeś sobie przerwy.

Straszliwie mnie to irytowało, bo podchodziłeś do zachwytu innych ludzi tak, jakby nie chwalili cię za twórczość, a za coś tak błahego jak samodzielne poskładanie koszulki. Zwykle się uśmiechałeś, kiwałeś głową i mówiłeś, że pójdziesz zaparzyć kawę, że możemy się poczęstować, ale ty nie będziesz już przeszkadzać. Nie znosiłam tej skromności, którą przybierałeś. Wtedy nie wierzyłam, że nie jest udawana, mimo wielkiego szacunku do ciebie. Potem mi się to zmieniło, ale o tym, co wtedy czułeś, przeczytałam dopiero po latach.

Twój tata jest taki świetny. Czemu nigdy nie opowiadałaś, że komponuje? Przecież to naprawdę super. Co ja mam opowiadać o swoim; że jest nudnym urzędasem, który dzwoni do mnie raz na pół roku, żeby nie wyszło, że wychowuję się bez ojca? Daj spokój.

To była reakcja Patrycji, mojej najbliższej przyjaciółki, na poznanie ciebie. Trochę zawstydziło mnie, że mówiła to o tobie. W końcu byłeś moim tatą, nie rówieśnikiem, który mógłby jej się spodobać, a oczy miała tak rozmarzone, jakby te dwie sfery niewiele się od siebie różniły. Jakże było mi wtedy wstyd!

Wiesz, to niewielki wysiłek, żeby zachowywać się lepiej.

Głupoty gadasz. Przecież codziennie siedzicie i gracie razem?

No tak. Chce, żebym umiała to co on.

A ja myślę, że raczej chce spędzić z tobą czas.

I chyba rzeczywiście tak było, tyle że nigdy o tym nie mówiłeś. Zwykle milczałeś, a jedynym sposobem porozumiewania się były dla ciebie nuty. Mimo tego nigdy nie zwątpiłam w to, jak ważna jestem dla ciebie. Martwiłam się raczej, że to ja nie okazałam ci wdzięczności za wszystko, czego mnie nauczyłeś. I nie mówię tu wcale u muzyce, chociaż nie da się jej wykluczyć. Przede wszystkim nauczyłeś mnie żyć. Nie po to, żeby wykreślać kolejne dni w kalendarzu, o nie; zaszczepiłeś we mnie wrażliwość, pozwoliłeś mi uwierzyć, że mogę wykroczyć poza przyziemny świat, że poza nim jest coś więcej.

Najbardziej żal mi za wybuch złości, za który nigdy cię nie przeprosiłam. To było tamtego dnia, kiedy rozstałam się z Rafałem; moją pierwszą, zdawało się wieczną miłością. Mimo że byłam już nieco starsza, święcie wierzyłam w trwałość tej relacji, w te wszystkie hasła typu „razem na dobre i na złe” czy „nic nas nie rozdzieli”. Okazało się jednak, że niewiele było trzeba, żeby nas poróżnić, a zderzenie z rzeczywistością i uświadomienie sobie, że to wcale nie przeznaczenie popycha nas ku tej jednej, właściwej osobie, okazało się niezwykle bolesne.

Tamtego dnia wróciłam do domu z agresywnym nastawieniem. Nie chciałam się do nikogo odezwać, a ty i mama nie od razu wpadliście na pomysł, co też mogło się stać. No, bardziej mama, bo, o dziwo, ty pojąłeś sytuację momentalnie.

Pamiętam, że zaczekałam, aż oboje pójdziecie spać i dopiero wtedy zeszłam na dół, do kuchni. Nie jadłam przez cały dzień i czułam głód, mimo że nieustannie miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Zeszłam więc po skrzypiących schodach i kiedy zobaczyłam cię w przejściu do drugiego pokoju, miałam ochotę się ukryć. Byłam zła za sam stan, w jakim mnie zastałeś – zapuchniętą od płaczu, z rozmazanym makijażem, zupełnie rozedrganą. Ty jakby nie zwróciłeś na to uwagi, po prostu uśmiechnąłeś się do mnie i poprosiłeś, żebym siadła z tobą przy pianinie.

Nie chcę grać – burknęłam.

Pozwolisz, że tym razem ja ci zagram. Napisałem dla ciebie melodię.

W pierwszym odruchu nawet lekko się uśmiechnęłam. Pomyślałam, że chcesz mi poprawić humor, że to miłe z twojej strony. Do momentu, kiedy rozłożyłeś przed sobą nuty i się odezwałeś.

Zatytułowałem ją „Rozstania nie są niczym złym” – pochwaliłeś się, a ja zacisnęłam zęby i spojrzałam na ciebie przez zasłonę łez.

Wiesz co, mogłeś sobie darować. Gówno, nie melodia – zabrałam kilka zapisanych kartek, zmięłam je w dłoniach i ze złością cisnęłam w kąt pokoju, nawet nie pozwalając ci zacząć.

Potem nie odzywałam się przez tydzień. Nie wydawało się to z mojej strony specjalnie dojrzałe, ale wiedziałam, że nikt nie przepracuje tego, co tkwiło w mojej głowie, za mnie. A do przepracowania było wiele rzeczy, choćby moja hipokryzja, kiedy mówiłam, że nie rozumiem tego całego płaczu i desperacji, kiedy ludzie się ze sobą rozstają. Przecież skoro się rozstają, to chyba nie ma co płakać, a przede wszystkim za czym. Chyba jednak nie do końca.

Któregoś dnia po prostu mi przeszło, ale nigdy cię za to nie przeprosiłam. Do dziś odrobinę mi żal, choć wiem, że bardziej zależało ci na tym, bym znów otworzyła się na ludzi niż na jakichś tam przeprosinach.

Później nadszedł czas moich studiów. Wyjechałam z domu, powoli układałam sobie własne życie. Ciężko jednak powiedzieć, że samotne, bo nie minęły trzy miesiące, a poznałam swojego przyszłego męża w tak nietypowych okolicznościach, że w życiu nie powiedziałabym, jakoby miało łączyć nas cokolwiek więcej.

Pamiętam, że tamtego dnia wyjątkowo się spieszyłam. Właśnie odjeżdżał jeden z niewielu autobusów, które kursowały na samiutkie obrzeża miasta, a ja nie miałam w portfelu niczego prócz setki w papierku. Pomyślałam, że to nie problem, że pójdę do pobliskiego bankomatu, wypłacę dwadzieścia złotych i jakoś to będzie. Widać jednak nie tylko ja miałam zły dzień, bo urządzenie zjadło moją kartę, a ja myślałam, że zacznę krzyczeć na pół ulicy.

Opanowałam się jednak i pobiegłam do pobliskiej piekarni.

Nie rozmieniamy pieniędzy – odezwał się dziad za ladą.

Jeszcze szybszym krokiem dotarłam do sklepu obuwniczego na rogu.

Nie, nie. Nie mamy jak rozmienić – stwierdziła sprzedawczyni, nawet dla pozorów nie zerkając do kasy.

Skierowałam się więc w stronę wyjścia, nie wypowiadając słów, a jednak układając dość wyraźnie usta w pełne irytacji „ja pierdolę”. Kiedy tylko to zrobiłam, dopadł do mnie facet, który stał za mną w kolejce i zaraz po zrobieniu zakupów przybiegł mi na ratunek.

Przepraszam! Ja mogę rozmienić pani pieniądze!

Nie chciało mi się wierzyć, że przejął się aż tak, że pospiesznie wyjął kilka papierków i wyjął je ku mnie… a ja z tego wszystkiego podziękowałam, wyrwałam mu je z rąk i pobiegłam na autobus z moimi „rozmienionymi” pieniędzmi.

Po powrocie do domu byłam zupełnie przerażona. Gość chciał mi tylko pomóc, a ja go okradłam. Chodziłam w kółko po salonie, zastanawiając się, czy poda mnie na policję, czy może uda mi się go gdzieś znaleźć i wszystko wyjaśnić. Nigdy w życiu niczego nie ukradłam i przez durny autobus przypadkowo zostałam złodziejką! Ta myśl nie dawała mi spać, więc przez noc postanowiłam znowu pojawić się na tamtym przystanku z myślą, że może uda mi się posprzątać ten bałagan.

Czekałam ze dwie godziny, ssało mnie w żołądku ze stresu i głodu, bo nie zjadłam nawet obiadu. Już chciałam się poddać z myślą, że mężczyzna pewnie wyjątkowo zjawił się wczoraj w tym miejscu, kiedy ktoś nagle zastukał w tył szklanej wiaty. I, co ciekawsze, wyglądał raczej na rozbawionego.

Mam twoje pieniądze! Jezu, tak mi głupio, nie wierzę, że pojechałam z nimi do domu! – Stanęłam przed nim, tłumacząc się gorączkowo.

Hej, nic się nie stało. Wiedziałem, że to przypadek. Wyglądałaś na zupełnie zabieganą, ale nie na złodziejkę – rzucił z uśmiechem.

Oni zazwyczaj też wyglądają pokojowo, przecież nie mają tego wypisanego na czole.

Cóż, nie przejąłem się w każdym razie, jeśli o to się martwisz.

Całe szczęście. Jezu, chyba pójdę wreszcie na jakiś obiad.

Też miałem takie plany, więc może się dołączę?

Dopiero co cię okradłam, a ty chcesz jeść ze mną obiad – stwierdziłam nierozumnie.

To była tylko jednodniowa pożyczka, zamknijże się w końcu. – Położył mi dłoń na twarzy i czekał, aż przestanę się emocjonować.

Tak zleciał nam prawie cały dzień. Nastały godziny szczytu, więc czekaliśmy, by dostać stolik w restauracji. Z zamówieniem również nikomu się nie spieszyło, a kiedy zjedliśmy, poprosiliśmy jeszcze o mały deser. Potem o herbatę. Właściwie to był chyba pretekst, żeby się stamtąd nie ruszać, bo tak dobrze nam się rozmawiało.

Ja zapłacę – stwierdził Michał na sam koniec, a kiedy zobaczył, że otwieram usta w geście protestu, dodał: – Odzyskałem stówę, nie awanturuj się.

Niedługo potem zrozumiałam, że ten zbieg okoliczności był jednym z najbardziej stresujących i najpotrzebniejszych w moim życiu. Z każdym spotkaniem łączyło nas coraz więcej, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, co to znaczy, że naprawdę nam na kimś zależy. Chciałam, żebyś o tym wiedział, tato. Żebyś poznał tego, kto dał mi to poczucie. Pamiętam, że kiedy wam o tym powiedziałam, ustaliliśmy, że przyjedziemy do domu za dwa tygodnie i wtedy wszyscy się spotkacie. No i spotkaliśmy się, to prawda, tyle że na twoim pogrzebie.

Ustaliliśmy taki, a nie inny termin przyjazdu, bo poprzedni weekend miał być tym wyjątkowym, razem ze świecami, wykwintną kolacją i tak dalej… a właściwie to nie. Wtedy po prostu po raz pierwszy poczułam, że mogłabym oddać się Michałowi całą sobą. Pamiętam, jak wyczekiwaliśmy tego dnia i jak bardzo się cieszyliśmy, kiedy nadszedł. Może więc dlatego moja irytacja była tak silna, kiedy półnadzy obejmowaliśmy się na łóżku, a urok tej chwili przerwał dźwięk telefonu.

Oddzwonię potem – stwierdziłam, nie chcąc przerywać.

Tyle że sygnał rozbrzmiał ponownie.

Hania, to chyba twoja mama. Weź odbierz, może to coś ważnego.

Wtedy dodatkowo zezłościłam się na niego, bo nic nie wydawało mi się wtedy istotniejsze.

Potem w zasadzie było już tylko gorzej, a z każdym słowem mamy docierało do mnie coraz mniej. Że tata, że upadek, że pogotowie, że pogrzeb, a to wszystko przerywane jej przeraźliwym płaczem. Wydawało mi się, że żartuje, choć gdzieś tam z tyłu głowy wiedziałam, że tak nie jest.

Rozłączyłam się, przecierając oczy, jakby to był sen. Spojrzałam na Michała, a on był blady jak ściana. Na pewno słyszał przynajmniej urywki rozmowy. Patrzyłam na niego zupełnie pustym wzrokiem i zastanawiałam się, dlaczego tak się zachowuje. Ponoć panicznie wtedy drżałam, ale ja nic z tego nie pamiętam. Wiedziałam jednak, że coś jest nie tak.

Haniu… – Michał wyciągnął do mnie dłoń, a na myśl o tym, że chciałby mnie dotknąć, przeszył mnie lęk.

Wyjdź – rozkazałam, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robię.

Tamten wieczór pamiętam jak przez mgłę. Zamknęłam drzwi do mieszkania i wpadłam w desperację. Krzyczałam, płakałam, wyklinałam na wszystko. Michał raz po raz wypisywał do mnie, czy wszystko w porządku, i dotrzymał mi towarzystwa przez całą noc, choć potraktowałam go tak podle.

Przepraszam, że zniszczyłam nam tamten wieczór – wyszeptałam któregoś dnia żałoby, kiedy powoli zaczynałam się zbierać.

Przecież to niczyja wina. To nie ucieknie, są ważniejsze sprawy.

Ale wyrzuciłam cię z domu.

No tak. Siedziałem za drzwiami przez całą noc, bo słyszałem, jak płaczesz i bałem się zostawić cię samej. Więc pisałem, że dojechałem do mieszkania, ale przesiedziałem tam do rana, aż zasnęłaś.

Jednak to nie ten moment dał mi poczucie, że to właśnie t e n mężczyzna. Pomijając, że zadbał o mnie i mamę w tym trudnym czasie, wystarczyło mi jedno słowo, które wypowiedział w dzień, kiedy wreszcie odważyłam się sięgnąć po testament i dodatkową kopertę, którą zaadresowałeś specjalnie dla mnie.

Wybuchłam płaczem, a Michał kołysał mnie w ramionach, dopóki się nie uspokoiłam.

Wszystko będzie dobrze, nutko – stwierdził, a ja zamarłam.

Do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego użył tego zwrotu i skąd o nim wiedział. Czy powiedziała mu o nim mama, czy wyczytał kątem oka z kartki, którą mięłam w dłoniach, czy był to raczej znak z góry, jakiś nadprzyrodzony impuls… w każdym razie pozwolił mi uwierzyć, że Michał był najodpowiedniejszą osobą na świecie, której tamtego dnia mogłam ukraść pieniądze.

Jeśli chodzi o sam testament – bardziej mnie cieszył, niż smucił, bo było w nim tak dużo ciebie, tego pozytywnego, uśmiechniętego, pogodzonego z życiem i śmiercią. Prosiłeś, bym podeszła do niej tak jak ty, więc starałam się o to z całych sił. Mój płacz wywołało tylko to, co ukryłeś w kopercie. Wyciągnęłam pogięte, ręczne zapiski i od razu poznałam, co to takiego. Dokładnie ta sama melodia, której nie chciałam wysłuchać, gdy ją dla mnie napisałeś. „Rozstania nie są niczym złym”… No tak. Chyba jednak wiedziałeś, co robisz, wręczając mi te nuty.

To była pierwsza muzyka, jaką wygrałam w rodzinnym domu, kiedy po kilku latach usiadłam do pianina. Zdziwiłam się, że jeszcze to potrafię, a tym bardziej, jak wielką wywołało we mnie nostalgię. W jednej chwili zrozumiałam podziw tych wszystkich ludzi, którzy wysłuchiwali twojej gry. Wtedy żałowałam, że nie poświęciłam jej większej uwagi, że nie przyjęłam wszystkiego, co chciałeś mi dać. Pewnie dlatego więcej już nie podeszłam do tego instrumentu, mimo że mama nalegała, żeby przenieść go do mojego mieszkania. Podejrzewam, że za dużo jej przypominał. Mnie podobnie, ale mimo wszystko się zgodziłam.

Mamo? – zagadnęłam kiedyś. – Kiedy byłam mała, tata wspominał, że ukrywaliście się za krzakami w ogrodzie, a ty zawsze go uciszałaś. Czemu to robiłaś? Przecież i tak już o tym wiedziałam.

Wtedy zobaczyłam jej szczery, szeroki uśmiech. Pojawiał się na jej twarzy tylko, gdy wspominała tatę, aż do samej śmierci.

Kochanie, ja po prostu się bałam, że zaraz wywlecze na wierzch setki innych sytuacji.

Na przykład?

Spojrzała na mnie jak na naiwne dziecko.

Haniu, przecież my też byliśmy młodzi… – Westchnęła, jakby znów przenosząc się do tamtych lat.

W porządku, wolę wierzyć, że zbieraliście maliny. – Skrzywiłam się, bo jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Wolałam nawet nie próbować.

W tej chwili coś zupełnie wyrywa mnie z rozmyślań. Nie tamtą mnie z rozmowy, ale mnie, która siedzi samotnie w pokoju. Słyszę ciche kroki i widzę swojego sześcioletniego synka, który stoi w pajacyku i patrzy z zaciekawieniem, co robię.

Mamusia gra? – Spogląda na mnie wielkimi oczami.

Chyba nie, już chyba nie potrafię – mamroczę, a on robi smutną minę.

Dopiero wtedy, kiedy widzę jego wyraz twarzy, uświadamiam sobie, jak brakowało mi tej muzyki przez tyle lat. Zrozumiałam też, że mogę wskrzesić ją w ułamku sekundy, że ja kiedyś robiłam to samo, co mój syn i że historia zatacza koła.

No… dobrze, ale nie patrz tak na mnie. Wyszłam już trochę z wprawy.

Od razu wskakuje na siedzenie obok mnie, a ja pokazuję mu po kolei, jakie dźwięki wydobywają się z poszczególnych klawiszy. Ty zaczynałeś ze mną podobnie.

Co zagramy? – pyta z fascynacją.

Na początek może ulubiona melodia dziadka. Nazywa się PIEŚŃ.

Pieśń? Jakiś głupi ten tytuł – stwierdza Pawełek, a mnie mimowolnie kręci się łza w oku.

Ja też zawsze mu to powtarzałam.

Potem zaczynam grać i jestem zaskoczona, jak dobrze pamiętam układ nut, nawet nie mając przed sobą twoich zapisków. Muzyka wydobywa się przez otwarte drzwi wyjściowe, w których kilka chwil później pojawia się Michał. Właśnie skończył pracę i wsuwa głowę do środka pomieszczenia. Nie komentuje w żaden sposób mojej gry. No… prawie.

Dobrze was znowu widzieć – mówi, a potem spogląda w moje oczy, kiedy odwracam się w jego kierunku. – Ciebie też, nutko.

 

 

Kilka słów od autora: Katarzyna Rapacz

 

W ubiegłym roku zdobyłam wyróżnienia w dwóch konkursach literackich obejmujących zasięgiem całą Polskę; „Pigmalion fantastyki” oraz „Piórem malowane”, a także drugie miejsce w konkursie wojewódzkim: „Literacki Fenix”. Największym jednak sukcesem jest to, że jestem tutaj i wciąż wznoszę się ponad wyznaczone poprzeczki.

Zaczęłam pisać za sprawą miłości do książek. W wielu z nich odnajdowałam jakąś cząstkę wpływającą na moje życie i to był impuls, przy którym pomyślałam: „Rany, to jest właśnie to, co chcę robić – uwrażliwiać. Nie mogę operować ludzi, bo zbyt boję się krwi, ale mogę odciągnąć ich od własnych problemów, pozwolić na chwilę oddechu!”

Czerpię pomysły z wszystkiego, co mnie otacza. Podchwytuję urywki rozmów, co czasem przeraża moich bliskich, a mimo tego, jeśli należysz do osób odważnych, możesz napisać do mnie tutaj: katrap.wobec@gmail.com – w sprawie tekstów czy zapytań. Tylko uważaj, bo w końcu i Ty możesz znaleźć się w opowiadaniu! 🙂

 

Zapraszam także na moją autorską stronę z opowiadaniami:

https://katarzynarapacz.wordpress.com/

https://www.facebook.com/katrap.opowiadania/ ‘’