Moja cela / Łukasz Siewert

0
663

Leżałem na swojej pryczy, twardej i drewnianej. Nie miałem żadnych koców, czy poduszek. Próbowałem spać, ale nie mogłem. Znów spędziłem bezsenną noc. Znów był ranek i pierwsze promienie słońca oślepiały mnie. Trochę mnie to zdziwiło, bo zawsze myślałem, że okno mojej celi było po stronie zachodniej. Zresztą trochę to dziwne, że nazywam tę celę swoją, bo przecież chciałbym z niej uciec. Już nawet nie pamiętam, jak długo tu jestem ani dlaczego. Dni zlewają się ze sobą, a ja wciąż tkwię tutaj, nie wiedząc nic.

Zewsząd otacza mnie cisza, tak dotkliwa, tak nieprzyjemna, że marzę tylko, by czasem usłyszeć śpiew ptaków, ale nie… Nic takiego się nie dzieje. Ta cisza powoli mnie zabija, jest jak powolna, lecz bolesna tortura, jakby ktoś chciał, żeby milczenie mnie zniszczyło.

Drzwi otworzyły się, skrzypiąc okropnie. To jedyny dźwięk, który słyszę w swojej celi. Znów po mnie przyszli. Dwóch mężczyzn o potężnych sylwetkach, ubrani w czarne mundury z maskami, skrawającymi ich prawdziwe oblicze. Choć nie widziałem ich twarzy, czułem, że są uśmiechnięci. Czułem, że cieszą się na myśl, iż znów będą mnie torturować. Mój ból sprawiał im ogromną satysfakcję.

Jak co dnia, za każdym razem, gdy przychodzili, wstawałem i bez słowa sprzeciwu, szedłem za nimi. Znów prowadzili mnie ciemnymi i wąskimi korytarzami, gdzie zawsze pachniało kawą. Znowu zaprowadzili mnie do pokoju z krzesłem. Usiadłem na nim, a oni natychmiast przywiązali mi ręce i nogi do drewnianego krzesła.

Założyli mi gogle VR, ich najbardziej wyśmienita tortura. Nie sprawiała bólu fizycznego, lecz gorszy, psychiczny. Oglądałem tam obrazy, które wypalały się w moim umyśle, które nawiedzały mnie w czasie długich, samotnych wieczorów w mojej celi. Już dawno straciłem wolę walki. Nie stawiałem oporu, gdy mocno przywiązywali moje ręce. Nie zaprotestowałem, gdy założyli mi gogle ciasno na oczy. Czułem, jak krew pulsuje w mojej głowie i nagle przestałem czuć cokolwiek.

Znów znalazłem się w tej historii, znów wyświetlali mi tę samą opowieść, którą przeżywałem tysiące razy, już nawet przestałem liczyć, ile. Skoro oglądałem ją tyle razy, nie powinna więc wzbudzać we mnie emocji, ale nie… Wciąż przeżywałem ją na nowo, zupełnie, jakbym widział ją po raz pierwszy. Odciskała swe piętno w mojej głowie, niczym farmer znaczący rozżarzonym prętem swe zwierzęta. Czułem to ciepło, jak gdyby moja głowa miała eksplodować, a ja? Nie mogłem tego powstrzymać…

Stałem znów na dobrze znanej mi plaży. Lazurowa woda, łagodnie podmywała złocisty piasek. Nawet krakanie mew nie było tak uciążliwe, jak zwykle. Gdybym nie odwiedzał tego miejsca co dzień, pomyślałbym, że trafiłem do raju, jednakże teraz już wiem, że to piekło. Morze, jak zwykle było zbyt spokojne, a łagodna bryza, wcale mnie nie uspokajała. Przeciwnie wręcz budziła we mnie niepokój, bowiem wiedziałem, że jest to cisza przed burzą.

– Hej! – zawołał ktoś nagle.

Nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, że to mnie wołano, bowiem i tak byliśmy tutaj sami. Odwróciłem się, gotów na wszystko.

– Już się bałam, że nie przyjdziesz – rzekła dziewczyna.

Na imię miała Justyna. Była przeciętnego wzrostu, lecz wciąż trochę niższa ode mnie. Jej krótkie włosy skąpane w słońcu, wydawały się jaśniejsze niż zwykle. Była w tym samym wieku, co ja. Znaliśmy się od pierwszej klasy podstawówki i choć czasem się kłóciliśmy, rozumieliśmy się bez słów. Wreszcie nasza przyjaźń wkroczyła na wyższy poziom i odważyłem się zaprosić ją na randkę. Tak oto skończyliśmy w tym miejscu.

– Spokojnie, nigdzie ci przecież nie ucieknę. – Uśmiechnąłem się.

– No, nie wiem… – zamyśliła się, lecz szybko wybuchła śmiechem. – Gotowy?

– Tak! – odparłem aż nadto entuzjastycznie, po czym wskazałem na leżący obok mnie plecak.

– Świetnie! To gdzie chciałbyś pojechać?

– Zawsze podobała mi się Norwegia, co sądzisz?

– Wszędzie, byle jak najdalej od moich rodziców. – Westchnęła.

Justyna nigdy nie miała łatwego życia, a ja, jako że byłem jej najbliższy, zdołałem poznać choć trochę jej rodziców. To właśnie oni byli powodem, że dziś, w jej osiemnaste urodziny postanowiliśmy rozpocząć nowe życie, z dala od nich, w nowym miejscu.

Chwyciłem swój bagaż. Justyna zaprowadziła mnie na parking, jeszcze pusty o tej porze dnia. Stał tam czerwony samochód rocznik dwa tysiące szósty. Śmiało mogę powiedzieć, że był to prawdziwy grat, który aż dziw, że jeszcze jeździł. Dość często musiałem coś w nim naprawiać. Modliłem się więc teraz w duchu, żeby udało nam się nim gdziekolwiek dojechać. Chociaż nawet nie to było ważne, liczyło się bowiem, że spędzam ten czas z moją ukochaną. Już nie mogłem się doczekać tych wszystkich wspólnych chwil. Gdy zajęliśmy miejsca w samochodzie, zapytałem:

– Gotowa?

– Gotowa – odpowiedziała i ucałowała mój policzek.

Zrobiło mi się ciepło na serduszku, lecz z drugiej strony zmieszałem się lekko. Wciąż nie przywykłem do tych wszystkich czułości. Justyna przekręciła kluczyk i samochód zaterkotał. Wszystkie moje dotychczasowe myśli gdzieś umknęły, a ja poczułem zew przygody.

Podróż mijała nam raczej spokojnie. Śmialiśmy się i snuliśmy różnorakie plany na przyszłość. Zrobiliśmy nawet listę rzeczy, których chcielibyśmy spróbować, czy też miejsc, które pragnęliśmy odwiedzić. Jak wspominam ten czas, to właśnie jazda samochodem była najlepszym czasem tej wyprawy. Czemu to wszystko się zmieniło?

Wreszcie poczułem się zmęczony. Ziewnąłem raz, może dwa. Justyna nigdy nie była mistrzynią kierownicy, ale umiała jeździć na tyle dobrze, że mogłem trochę odpocząć. Zamknąłem więc oczy i rozłożywszy się wygodnie w fotelu, spróbowałem zasnąć. Nie mogłem jednak, bowiem warkot silnika był nie do zniesienia. Ciągle tylko ten terkot i szum.

Nagle zaczęliśmy zwalniać. Nic sobie z tego nie robiłem, może mijaliśmy jakiś zakręt? Może zrobił się korek? Nie wiem. Wciąż z zamkniętymi oczami oddawałem się próbom snu. Po kilku chwilach zatrzymaliśmy się.

– Stało się coś? – spytałem, nie otwierając oczu.

– Nie wiem, może się przegrzał? – skomentowała, jakby miała do mnie pretensje.

– A zatankowałaś? – spytałem, wciąż nie unosząc powiek.

– Zatankowałaś – wymamrotała pod nosem. – Oczywiście, że… nie? Nie było czasu – dodała po kilku głębokich wdechach.

Wtedy dopiero spojrzałem na nią wzrokiem tak pustym, że aż sam do dziś zastanawiam się, co chciałem w ten sposób jej przekazać.

– No to trzeba będzie zorientować się, gdzie jest najbliższa stacja – powiedziałem bardziej do siebie, aniżeli do niej, lecz mimo to usłyszała mnie.

Już chwyciłem klamkę… już otwierałem drzwi… już wystawiałem nogę poza samochód, gdy wtem Justyna wyciągnęła z torebki telefon. Gdyby nie moja szybka reakcja… Wolę nie myśleć, co by się wtedy mogło stać… Wyrwałem jej ten przeklęty przedmiot.

– Co ty robisz?! – warknąłem. – Tyle razy mówiłem, zero telefonów.

– Wyluzuj! – odburknęła. – Za dużo filmów, czy co?!

Starałem się oddychać spokojnie. Wdech… I wydech… Wdech…

– Gdybyś go włączyła mogliby nas namierzyć, a nie chcesz, by twoi rodzice nas znaleźli, prawda? – rzekłem. – Prawda?!

Justyna kiwając głową, zgodziła się ze mną.

– Świetnie! – Klasnąłem w dłonie. – W torbie mam mapę.

– Mapę… – prychnęła pod nosem. – Pewnie już nieaktualną.

Puściłem jej uwagę mimo uszu i wysiadłem. Ona została w środku; a ja, muszę przyznać, bałem się zostawić ją samą, gdyż mogłaby wykorzystać okazję. Często ukradkiem spoglądałem, czy aby na pewno nie próbuje włączyć tego kilkucalowego ustrojstwa. Patrząc na to po raz któryś, wciąż dziwiło mnie, że w takiej chwili nie potrafiłem okazać jej zaufania. Zachowałem się, jak prawdziwy buc.

Sprawdziłem mapy dokładnie, a może tylko mi się tak zdawało. Jedyne co pamiętam to ten skąpany w blasku słońca telefon. To on władał mymi myślami.

– Nie mam dobrych wieści – zacząłem, gramoląc się z powrotem do samochodu. – Najbliższa stacja jest trzy kilometry stąd… Nie dotrzemy tam przed zmrokiem.

Na te słowa uraczyła mnie lodowatym wzrokiem, takim, jakiego jeszcze nigdy, a znamy się prawie całe życie, nie widziałem. Gdy tylko patrzyłem w te oczy, ciarki przechodziły moje ciało, a włosy stawały dęba.

– Jesteś pewien, że mapa jest aktualna? Jeśli nie, zawsze mogę sprawdzić na telefonie – oznajmiła po dłużej chwili.

– Jestem absolutnie pewien – potwierdziłem, choć w głębi duszy próbowałem przekonać również i siebie. – Powinnaś się przespać, obudzę cię rano.

Tego dnia raczej już nie rozmawialiśmy. Ona ułożyła się, jak najwygodniej na tylnych siedzeniach, ja zaś na przednim fotelu. Każdy z nas próbował zasnąć, bo cóż mieliśmy robić innego? Dość często łapałem ją, jak spoglądała na mnie kątem oka, jak gdyby próbowała upewnić się, że śpię. Ja wtedy ignorowałem te spojrzenia, ale czy dobrze robiłem?

Nazajutrz obudziłem się przed Justyną. Nawet nie spostrzegłem, kiedy zasnąłem, ale musiało być to po Justynie, bowiem inaczej, a jestem tego absolutnie pewien, nie pozwoliłby sobie, chociażby na przymróżenie jednego oka. Musiałem… Nie! Chciałem mieć pewność, że nie użyje telefonu, podczas gdy ja będę spać.

Rzuciłem okiem na tył samochodu. Chyba tylko pozbycie się, dręczącego me myśli, elektronicznego ustrojstwa, zwróciłoby mi spokój ducha. Tak! Tak właśnie muszę uczynić – pozbyć się tego dziadostwa. Starając się za mocno nie ruszać, wzrokiem poszukałem urządzenia, lecz jedynie na co natrafiłem to na śpiącą dziewczynę. Wyglądała tak słodko, gdy spała. Piękna, jak królewna i taka niewinna. Widząc ją, skarciłem sam siebie, że próbowałem pozbyć się telefonu. Coś ścisnęło mój żołądek, a na samą myśl o tym, co przed chwilą chciałem zrobić, zbierało mi się na wymioty.

Gdy Justyna obudziła się ruszyliśmy żwawym krokiem ku najbliższej stacji. Choć próbowałem nawiązać rozmowę ze swoją współtowarzyszką, nie wydawała się chętna. Próbowałem wszystkiego. Raz nawet powiedziałem:

– Mam nadzieję, że będziemy omijać bagna… Bo słyszałem, że chodzenie po nich wciąga. – Parsknąłem śmiechem.

– Wow… – Justyna wywróciła oczami. – Jesteś z siebie dumny?

– Nie, nie… To miało być śmieszne… – zmieszałem się.

Ona nic więcej nie powiedziała. Skarciła mnie tylko wzrokiem i poszła dalej. Już więcej nie próbowałem się odezwać. Jej gromowładny wzrok tak mocno utkwił mi się w pamięci, że do dziś dręczy mnie w snach.

Szliśmy dalej przez pole, a że był środek lata pola te mieniły się złotą pszenicą, skąpaną w blasku słońca. W tle przygrywał nam cichy szum wody. Normalnie, poczułbym się, jakbym był nad morzem, lecz brakowało mi jedynie sosnowych lasów, które pachniałyby intensywnie. Mimo to w tym miejscu była pewna doza romantyczności. Pomyślałem, że może to być całkiem niezłe miejsce na piknik, lecz nie byłem nań przygotowany. Szkoda… Może jeszcze kiedyś tu wrócimy? Raczej sam w to nie wierzyłem.

Najwidoczniej magia tegoż miejsca udzieliła się nie tylko mi. Na twarzy Justyny pojawił się bowiem uśmiech, a jej kroki stały się lżejsze, jak gdyby ktoś odjął wszystkie jej troski. Miała w sobie teraz coś z dziecięcej radości. Zafascynowała się każdym kłosem pszenicy i pewien jestem, że gdyby teraz przeleciałby obok niej motyl, pognałaby za nim, próbując go złapać, chichocząc przy tym radośnie.

Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej rzece. Patrząc z brzegu zdawało się, że jesteśmy w malowniczej dolinie. Przeważały tu rozległe pagórki i łąki. Jedynie przy brzegu rosło kilka krzewów. Skryłem się w ich cieniu, a natychmiast poczułem lekki podmuch wiatru. Niestety nie było owego cienia dużo, toteż gdy wiatr ochładzał mą twarz, słońce grzało moje nogi. Tymczasem Justyna przyklękła na brzegu i zanurzywszy swe dłonie w ciepłej wodzie, opłukiwała swoją twarz. Liczyła na orzeźwienie, lecz nie dało jej to porządnego efektu. Pomimo tego uśmiech nie znikał z jej twarzy.

Przyglądałem jej się uważnie, szukając jakieś porady, jak samemu cieszyć się tak, jak ona, lecz wszystkie moje myśli prędzej, czy później spoczywały na jej telefonie. Był niewielkich rozmiarów, ale był wielkim zagrożeniem. Szkoda, że Justyna tego nie widziała.

Teraz miałem okazję po niego sięgnąć. Odstawiła swą torebkę na bok. Była zajęta przeglądaniem się w wodzie, więc dostrzec raczej mnie nie mogła. Jakiś głos z tyłu głowy podpowiadał mi, że lepszej szansy już nie będzie. Ja nie chciałem tego robić. Naprawdę! Mój umysł jednak nie przestawał mącić mych myśli. Uległem wreszcie… Tak po prostu… Wstałem i bezszelestnym krokiem podszedłem do jej torebki. Ukradkiem patrzyłem na Justynę, czy aby na pewno nie widzi. Rozpiąłem zamek delikatnie. Sięgnąłem ręką do środka. Szukam… Szukam… Mam! Oglądam się na dziewczynę, czy nie widzi… Nie, nie widzi… Czuję się bezpiecznie. Cofam rękę wraz z telefonem i nagle…

– Co ty wyprawiasz?! – spytała z rządzą krwi w oczach. Wyrwała mi torebkę z rąk, a wraz z nią, powód tego wszystkiego.

– Ja… No… Um… – Podrapałem się po karku. – Chciałem tylko chusteczkę – skłamałem, bo co innego miałem zrobić?

– Masz mnie za idiotkę?! – oburzyła się.

– Nie! Oczywiście, że nie!

– Chciałeś zabrać telefon, przyznaj się!

Zrobiłem skruszoną minę.

– Ja… No… Chciałem… No tylko być pewien… że no… go nie użyjesz – wydukałem.

– Nie ufasz mi?! Po tych wszystkich latach?! Uciekam z tobą! By być szczęśliwą! By uciec od rodziców!… To był błąd.

– Nieprawda! To ja popełniłem błąd… Nie powinienem był tego robić… Justyna, przepraszam…

– To był błąd… – powtarzała. – To był błąd!

Spróbowałem ją przytulić, lecz nie pozwoliła mi. Ilekroć zbliżałem się do niej, ona uciekała.

– Justyna! Ja cię… Ja cię… – nie mogłem jednak dokończyć tego zdania i po dziś to mnie prześladuje.

– Daruj sobie! – Machnęła ręką, by mnie uciszyć, po czym odeszła.

– Wolisz wrócić do rodziców?! – krzyknąłem za nią. – Po tym wszystkim, co ci zrobili?!

– Robisz dokładnie to samo, co oni! Kontrolujesz mnie! – odkrzyknęła, nawet na mnie nie patrząc. – Mam tego dość! Nie idź za mną!

Odeszła, tak po prostu… odeszła. Ja głupi zostałem sam. Ja głupi pozwoliłem jej odejść. Ja głupi wpatrywałem się, jak mnie opuszcza i nie zaprotestowałem. Gdy zniknęła za horyzontem, nigdy więcej jej już nie ujrzałem. Nawet nie wiem, gdzie teraz jest? Czy jest bezpieczna? Szczęśliwa? Nie wiem nic… Dlaczego do tego dopuściłem? Czemu ją wtedy zostawiłem? Czemu za nią nie pobiegłem? Czemu jej nie zatrzymałem? Czemu? Czemu? Czemu?!

Zdjęto mi okulary VR i zaprowadzono z powrotem do celi – tej zimnej i pustej. Zostawiono mnie w niej na pastwę moich myśli, które niczym tysiąc jadowitych węży, kąsały mnie, nie po to by zabić, lecz abym cierpiał. Po długiej z nimi batalii, zasnąłem.

Nie był to sen dobry, raczej lekki z obawy przed dniem jutrzejszym. Z jednej strony sen był dla mnie wybawieniem, gdyż wreszcie na chwilę mogłem odetchnąć od tych wszystkich dręczących mnie myśli, z drugiej strony spałem z przeświadczeniem, że gdy się obudzę, wszystko zacznie się na nowo.

Następny dzień był jednak inny. Obudził mnie świergot ptaków. Ich cicha melodia działa kojąco. Skupiłem na niej wszystkie swe myśli, chciałem ją poczuć całym sobą, pozwolić, by mnie przeniknęła. Czułem, jak wewnątrz mnie wszystko się uspokaja. Moje myśli stawały się coraz mniej wyraźne. Pytania mnie dręczące, jakby przestały mieć znaczenie i nagle to wszystko znikło.

Zgrzyt zawiasów musiał spłoszyć ptaki; mnie zaś postawił na równe nogi. Tak, jak zwykle przyszło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Wiedziałem co ma się stać, więc czekałem, aż wreszcie to nastąpi, lecz owi mężczyźni weszli do mej celi i stali. Ja, taki bezbronny, poddany ich woli, a oni? Oni tym razem nie robili sobie z tego nic. Z początku nie rozumiałem, o co im chodzi, ale z czasem wszystko stało się jasne.

Po jakiś pięciu minutach dołączył do nich trzeci mężczyzna. Wyglądał identyczne. Ta sama postura, maska, skrawająca jego oblicze. Byli, niczym trójka braci, albo raczej klony. Przyglądałem się im pobieżnie. Nie bardzo mnie interesowało ich zachowanie. Mówiłem sobie, że to zaraz minie, że szybko sobie pójdą, a ja znów zostanę sam. A może nie pójdą? Może znaleźli nową torturę? Ale po co? Jaki był tego sens?

Owi mężczyźni ściągnęli jedynie swe maski, a ja nareszcie mogłem poznać prawdę. Wreszcie miałem poznać, kto wyrządził mi te wszystkie krzywdy, przez kogo tyle cierpiałem. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem samego siebie. Mieli moją twarz. Widząc ich oblicza, a właściwie swoje, nagle wszystko nabrało sensu…

                                                    Łukasz Siewert