Justyna Luszyńska
Moja mama ma metr sześćdziesiąt
Moja mama ma około metra sześćdziesiąt wzrostu, choć pewnie, gdybym jej to powiedziała, kłóciłaby się ze mną, że mierzy PRZYNAJMNIEJ metr sześćdziesiąt pięć (choć to nieprawda). Oczy ma piwne i często robią się z nich małe szparki – gdy się śmieje, a śmieje się często i gdy się denerwuje – co też zdarza jej się nierzadko. Usta są raczej wąskie i tak jak u jej mamy, ich kąciki kierują się delikatnie ku dołowi, ale nie wygląda przez to wcale jak ktoś, kto byłby zły na świat. Nieustannie boli ją kręgosłup, ale kiedy prosimy, by poszła na basen jak zalecał lekarz, mówi, że kostiumu nie ma, kupiła wczoraj, ale za mały, musi schudnąć, ma te dni, i temu podobne. Wymówka się zawsze znajdzie, prawda? Na głowie już od nastu lat nosi balejaż, a po pracy uwielbia gotować i narzekać jak bardzo zmęczyła się tym gotowaniem, które na tamtą chwilę było konieczne (bo nagle poczuła, że jeżeli nie upiecze pasztetu, nie zrobi sałatki i dwóch past do chleba to na pewno umrzemy następnego dnia z głodu).
Moja mama jest niewielkim człowiekiem, jeżeli mowa o wzroście, ale zupełnie inaczej będzie to wyglądać, jeżeli porozmawiamy o niej samej. Można by chociażby zacząć od tego, że jak krzyczy to całe osiedle słyszy, że mój brat zjadł jej ostatnią czekoladkę i jest absurdalnie uparta. Jak sobie ubzdura, że się obraża, to potrafi łazić nadęta tygodniami. I uprzedzę wszelkie pytania: tak, zdarzało się i to nie raz i nie dwa; tak, można zwariować.
Jest pielęgniarką i kiedyś pracowała w szpitalu. Chociaż sama poszłam w zupełnie innym kierunku, to dzięki niej wiem, że ten zawód to ciężki kawałek chleba, ale ona wciąż wspomina lata spędzone na oddziale ortopedycznym z lekkim sentymentem. Narobiła się po łokcie, ale pracowała z ludźmi i pomagała im, a niektórzy z nich okazywali jej za to wdzięczność. I nie mam tutaj na myśli białych kopert i czeków (opanujcie się!), a zwykłą ludzką życzliwość. Teraz, mówi, że jest trochę inaczej – bardziej mechanicznie, gdy ludzie wchodzą na badanie i wychodzą, a ona po trzech sekundach zapomina jak wyglądali. Dobrze, że wciąż trafiają się wyjątki. Często narzeka na swoją pracę, ale szybko przestaje. Narzekanie chyba weszło jej w krew i po prostu od czasu do czasu musi to robić.
Czemu o tym mówię? Mówię o tym, ponieważ moja mama zrobiła kiedyś dla mnie coś wielkiego. I kiedy mówię wielkiego mam na myśli coś, o czym nie chcę mówić głośno, a za co nigdy jej nie podziękowałam jak należy, choć chciałam. Czasem już tak jest, że słowa stają w gardle jak taka ość i nie mają zamiaru iść ani w jedną, ani drugą. Co się robi z ością, która staje w gardle? Ba, oczywiście, że można iść do lekarza, żeby ją wyciągnął. Można też wziąć kawałek chleba – jak zawsze radziła babcia – i połknąć, mając nadzieję, że tę ość przesunie. Brzmi drastycznie? Zazwyczaj kawałek chleba wystarczy, także i w życiu. Tym sposobem słowa lądują z powrotem w żołądku i nie mają szansy ujrzeć światła dziennego. Tak było z moimi słowami, aż do dzisiaj.
Pisarze chyba już tak mają, że lepiej im wychodzi pisanie niż mówienie. Osobiście jestem tragiczna w mówieniu i to do tego stopnia, że czasami sama siebie już nie mogę słuchać. A z pisaniem jest inaczej. Wychodzi spod moich palców jak u niektórych słowa wychodzą z ust – jeszcze zanim zdążą pomyśleć. Tyle, że ja w tym wypadku jestem na wygranej pozycji, ponieważ zawsze mogę coś skreślić, a słowo, które raz padło, będzie trwać w powietrzu jeszcze jakiś czas, niezależnie od tego czy było dobre, czy złe.
Widzicie? Znów owijam w bawełnę, zamiast przejść do meritum. Kilka lat temu nad moim życiem zawisła chmura gradowa, burzowa, śniegowa… Jakby na to nie spojrzeć, słońca zabrakło, a ja stałam pod tą chmurą jak taka sierotka, co to parasola nie umie otworzyć. Wierzcie mi lub nie, ale nie potrafiłam tego wtedy zrobić. Zupełnie jakby ktoś odebrał mi władzę w dłoniach, były bezużyteczne. A chmura nie dawała za wygraną. Deszcz miałam już do kolan, śnieg wywoływał dreszcze, a grad ranił skórę kolejnymi uderzeniami. Skuliłam się więc i leżałam, czekając aż utopię się w tym deszczu, śnieg mnie zamrozi albo grad utłucze. I wtedy nadeszła moja mama. Ta sama kobitka metr sześćdziesiąt w kapeluszu, nie bała się wściekłej chmury, lecz pokazała jej środkowy palec, podniosła mnie, podała parasol i zaprowadziła do domu.
To jedna wielka metafora, która skrywa w sobie prawdę. Dałabym sobie rękę uciąć, że każda matka, która kocha swoje dzieci, prędzej wymodliłaby taką chmurę nad swoją głową, niż pozwoliła, by zasiedliła się nad jej pociechami. Nie było jej łatwo wejść w sam środek burzy, by mi pomóc, ale to zrobiła. Bo moja mama to odważna kobieta, pomimo jej niepozornego wyglądu – gdyby miała chronić tych, których kocha, żadna chmura nie zrobiłaby na niej większego wrażenia. I za to jej dziękuję.
Kilka słów o autorze: Justyna Luszyńska
Autorka książki pod tytułem „Będę czekać całą noc”, która miała swoją premierę w październiku 2016 roku. Laureatka Ogólnopolskiego Konkursu im. Bolesława Prusa organizowanego przez miesięcznik WOBEC, potem stała autorka miesięcznika, redaktor działu prozy, a od niedawna zastępca redaktora naczelnego. Przyznano jej również nagrodę specjalną w ogólnopolskim konkursie o nazwie „Sienkiewiczki” za esej o tematyce miłosnej.
Redaktor koordynator oraz dziennikarz w serwisie EYIA (European Youth Information Agency). Okazjonalnie publikuje swoje teksty w miesięczniku MUTUUS. Jest członkiem jury drugiej edycji Ogólnopolskiego Konkursu na opowiadanie im. Bolesława Prusa. Z wykształcenia zaś jest nauczycielem języka angielskiego.