Zbliża się koniec kwietnia, za oknami prawie zima. W każdym razie wczoraj padał śnieg, a dziś za oknem widzę szron. Od kilku dni jest zimno, porywisty wiatr, opady. Każdy „gołym okiem” dostrzegł, że tegoroczna zima była chłodniejsza od poprzednich (niektórzy wieszczyli nawet kolejną „zimę stulecia”), takaż zapowiada się i wiosna. Minął jej już ponad miesiąc, a meteorolodzy przewidują chłody co najmniej do połowy maja. Wszystko wskazuje na to, że średnia temperatura bieżącego roku będzie niższa niż była w dwóch latach poprzednich.
Naukowcy jak zwykle (najczęściej z fusów) wciąż tworzą nowe teorie. Na przykład naukowcy z Instytutu Fizyki Rosyjskiej Akademii Nauk już w 2012 roku twierdzili, że już trwa globalne ochłodzenie. Prognozowali, że po szczytowych temperaturach z roku 2005 średnia temperatura na naszej planecie obniżyła się o 0,3 stopnia i wróciła do poziomu z lat 1996-97. Do 2015 roku ma obniżyć się o 0,15 stopnia i sięgnąć poziomów z początku lat 80-tych XX wieku[1].
Tego rodzaju prognoz pojawia się bardzo wiele. Wynikają one – w mojej ocenie – z nadmiernego zaufania do statystyki, skłonności naszego umysłu, by różne zjawiska ujmować cyklicznie. Tymczasem już dotychczasowe wiedza na temat zmian klimatycznych w dziejach naszej planety wskazuje, że odnośnie klimatu możemy mówić nie tyle o cykliczności, co o zmienności. Zmiany bowiem nie następowały nigdy regularnie, w określonych cyklach.
Mało tego, ponieważ zmian tych było bardzo wiele, obserwując je możemy dostrzec pewne związki. Do ochłodzeń (a nawet tzw. epok lodowcowych) dochodziło zawsze po wielkich kataklizmach: wybuchach stratowulkanów (o sile od 8 VEI do 6 VEI lub kumulacji mniejszych wybuchów) lub uderzeń dużych asteroid. Czasami kataklizmy te łączyły się.
Ponieważ zmiany takie następowały od miliardów lat, trudno określić jaka byłaby temperatura Ziemi, gdyby do takich kataklizmów nie dochodziło. Prawdopodobnie jednak nieco wyższa od dzisiejszej (może o 1-2 stopnie Celsjusza).
Od czasów starożytnych obserwujemy też to, że za zmiany klimatyczne obciążają się ludzie, choć jak w wypadku chorób zakaźnych długo woleliśmy winić za te kataklizmy Bogów. W jednym i drugim wypadku mamy do czynienia nie tyle z nauką, co z formami myślenia magicznego.
Ponieważ wraz z ociepleniem w atmosferze rośnie ilość dwutlenku węgla, niektórzy naukowcy szybko stworzyli teorię „efektu cieplarnianego”. Ich zdaniem, to wytwarzany przez człowieka dwutlenek węgla przyczynia się do ocieplenia naszego klimatu i w przyszłości czeka nas klęska klimatyczna. Uważają oni, że podniesie się poziom mórz i oceanów, zalane zostaną wybrzeża, czeka nas głód i zniszczenie.
Ponieważ teorie takie to woda na młyn wielu lobby przemysłowych (poszukujących innych źródeł energii), teorie takie wspierane są przez media. Ostatnio znalazłem nawet informację wspierającą start-up z Islandii, którego twórcy będą przetwarzać dwutlenek węgla w węgiel. Proces taki jest oczywiście możliwy. Czy jednak ma sens ekonomiczny? Czy nie lepiej np. wydatkować te środki na poszerzenie lasu na Saharze, czyli zamieniać dwutlenek węgla w drewno. W ten sposób tworzymy (poszerzamy) środowisko dla zwierząt, a przy tym drewno może być eksploatowane.
Człowiek stając w obliczu zmian klimatycznych zazwyczaj początkowo okazywał się bezradnym. Dochodziło do regresu cywilizacyjnego wielu społeczeństw (np. Majów). Z czasem jednak próbowano sobie z tym radzić. Wprowadzano irygację, akwedukty itp. Radzimy sobie, choć może zbyt wolno, z tymi problemami i obecnie. Np. w naszym kraju planuje się zwiększyć retencję wody, budujemy tamy by zabezpieczyć się przed powodziami itp.).
Oczywiście nie mamy i długo jeszcze nie będziemy mieć realnego wpływu na zmiany klimatyczne. Rozwój cywilizacyjny być może pozwoli nam w przyszłości uchronić się przed kolejnym upadkiem wielkiej asteroidy, raczej nie dojdzie do wybuchu wielkiego stratowulkanu (możemy zauważyć, że w ciągu ostatnich trzech milionów lat ich siła jednak spada). Nie mając wpływu, musimy, tak jak nasi przodkowie, dostosowywać się do zachodzących zmian. Co, dysponując dziś znacznie większą wiedzą i techniką, zresztą czynimy.
Odnośnie do przewidywania zmian klimatycznych powinniśmy jednak odejść od teorii matematycznych (matematyka może być tu tylko narzędziem), a przejść do myślenia przyczynowo-skutkowego. Zmiany klimatyczne, ich przyczyny, to proces niezwykle złożony. Badając je musimy uwzględniać bardzo wiele zmiennych. Od stopnia zanieczyszczenia stratosfery, przez aktualną wielkość lodowców, przebieg prądów oceanicznych. Wszystko to z sobą się łączy i wciąż się zmienia. Każdy wybuch wulkanu wpływa na zanieczyszczenie stratosfery (tylko wulkany są w stanie te zanieczyszczenia tam dostarczyć). Zanieczyszczenia nie obejmują całości stratosfery, powodują to, że promienie słoneczne nagrzewają w różnym stopniu wody oceanów na określonym obszarze. Konieczne jest badanie związanych z tym dalszych ruchów powietrza, połączenie tego z aktualnym kształtem lodowców, znalezienie wzajemnych zależności.
Jak pisałem już wcześniej, na wpływ wulkanów i prądów oceanicznych wskazywał już Beniamin Franklin. To dziwne, że ludziom tak trudno podjąć, kontynuować, tak oczywiste badania w tym kierunku.
Tak, przed nauką stoją wielkie wyzwania. Prędzej, czy później zostaną podjęte. By jednak doszło do tego jak najszybciej, musimy ośmieszać takich „badaczy” jak wspomniani powyżej naukowcy z Akademii…, którzy „wieszczą z fusów” (liczb). Takich, którzy twierdzą, że za zmiany klimatyczne odpowiada jeden element (np. dwutlenek węgla i wydumany „efekt cieplarniany”), czy choćby działalność człowieka.
Ekologia, poszukiwanie tanich i czystych źródeł energii (jak choćby wodór) jest godne z wszech miar wsparcia. Spaliny, dymy z kominów zatruwają nasze środowisko, skracają nasze życie. Łączenie tych procesów z klimatem jest jednak, moim zdaniem, nieuprawnione.
Piotr Kotlarz
[1] Wojciech Jakóbik, Portal Europa Bezpieczeństwo Energia, Rosjanie wróżą globalne ochłodzenie/ www.cire.pl/item,62879,1,1,8,0,199608,0,rosjanie-wroza-globalne-ochlodzenie.html, 15.05.2012r. 12:30
Obraz wyróżniający: Obraz Aline Dassel z Pixabay