Dzieci Agamemnona / Jakub Krok

0
934

[Poniższy tekst, którego autorem jest Jakub Krok, został przysłany na konkurs na opowiadanie im. Bolesława Prusa. Zwróciłem na niego uwagę, gdyż bardzo cenię twórczość Eurypidesa, z drugiej strony wiem, że twórczość tragików greckich była już interpretowana z tak wielu punktów widzenia, że wydawało mi się, iż początkujący twórca nie będzie w stanie niczym mnie zaskoczyć.

Tymczasem zdziwiłem się już na etapie „wprowadzenia”. Autor wykazuje się od razu nie tylko znaczną erudycją, ale też już dojrzałą stylistyką. Dlatego też przeproszę Jakuba za drobny do jego wstępu komentarz. Zresztą może już o tym wie, tylko się ze swym czytelnikiem droczy, tragedie Eurypidesa również nie  odwzorowywały mitów, mało tego pisząc jedną tragedię na zamówienie macedońskiego władcy nawet taki mit dopiero stworzył.

Tekst Jakuba trudno zaklasyfikować. Nie jest to opowiadanie, choć dziś ramy gatunkowe w literaturze uległy znacznemu rozmyciu i poszerzeniu… Jakub tworzy bardzo ciekawą konstrukcję. Łączy dialog dramatyczny z opowieścią i wewnętrznymi przemyśleniami bohaterów. Nie wiem czy fragmenty tragedii są autorstwa Jakuba, czy też podaje je za jednym z wielu tłumaczeń (ukazało się ich dość wiele, nie sposób wszystkich spamiętać), nie ma to jednak większego znaczenia. Ważny jest efekt. Dialogi te wspaniale budują nastrój dalszej narracji.

Nie mam zamiaru pisać więcej o tekście Jakuba, niech mówi on sam. Może tylko jeszcze jedna uwaga. Swój tekst Jakub kończy słowami: „A nikt z nas już nigdy nie będzie wolny”. Czyżby odwoływał się do Sartre’a, a może  Ericha Fromma?

Polecam ten tekst czytelnikom WOBEC. Myślę, że być może pojawi się następca Artura Sandauera… w każdym razie cieszy to, że wciąż pojawiają się twórcy, którzy dostrzegają wartość antyku… zwłaszcza tragików greckich.]

 

Dzieci Agamemnona

Obyśmy tylko umarli szlachetnie –
Agamemnona dzieciom tak się godzi.

                         Eurypides „Orestes”

Słowo wprowadzenia

Zaprezentowane w niniejszym tekście interpretacje mitów, jedne z wielu spośród tych, na których bazowało antyczne dramatopisarstwo, stanowią mój subiektywny dobór podyktowany chęcią utworzenia umiarkowanie spójnego, jednolitego w wydźwięku utworu. Jako główna baza posłużyły mi w tym celu Eurypidesowe: „Ifigenia w Aulidzie”, „Elektra” oraz „Orestes”. Nie oznacza to jednak, iż są „Dzieci Agamemnona” pozbawione wpływu dramatów Ajschylosa, Sofoklesa czy Racine`a, których konteksty mogły wślizgnąć się do tekstu, niekiedy nawet wbrew autorskim założeniom. Liczę, że uważny czytelnik spostrzeże te naleciałości. Całe opowiadanie w swej strukturze ma być zbliżone do antycznej trylogii, opartej na regułach, które znalazły znakomite ucieleśnienie w „Orestei”. Wynika to oczywiście z prozaicznego problemu nieosiągalności innych trylogii, które nie przetrwały próby czasu, bądź nie zostały jeszcze odnalezione. Ta sugestia nie oznacza jednak wcale, iż precyzyjnie kroczę w tekście za poszczególnymi regułami, ażeby nie przynieść im uszczerbku. Trylogia stanowi tutaj jedynie ogólną formę, na co wskazuje choćby umieszczenie tekstu w rodzaju epiki. Każdy z rozdziałów opatrzyłem krótkim dialogiem dramatycznym, który ma powierzyć, niewprowadzonemu w europejski krąg kulturowy, czytelnikowi klucz do rozumienia fabuły i stworzenia własnej interpretacji. Jestem świadom, iż klucz ten może się niekiedy okazać niewystarczającym, lecz zdaję się w tym przypadku ufnie na czytelniczą dociekliwość, której ofiarą sam nadzwyczaj często się staję.

Należy nadmienić, że w sposób zamierzony tekst nie jest precyzyjnym odwzorowaniem greckiej mitologii. Nie stanowi jej ilustracji. Nie stronię w nim bowiem od subtelnych wtrąceń i dopowiedzeń własnych, a także od nadawania postaciom nowego kształtu i lekkiej modyfikacji obranych wzorców, które to czynności uznałem za właściwe dla zachowania spójności i sensu całości utworu.

Ifigenia w Jeruzalem

KLITAJMESTRA: Chcesz mi coś powiedzieć?

AGAMEMNON: (milczy)

KLITAJMESTRA: Chcesz mi coś powiedzieć?

AGAMEMNON: Nie rozumiem…

KLITAJMESTRA: Oboje wiemy, że rozumiesz.

AGAMEMNON: Dlaczego się nie cieszysz?

KLITAJMESTRA: Dlaczego powinnam?

AGAMEMNON: Nasza córka bierze ślub!

KLITAJMESTRA: (milczy)

AGAMEMNON: Dlaczego nie odpowiadasz?!

KLITAJMESTRA: Myślę, że sam dobrze o tym wiesz.

AGAMEMNON: Powiesz mi, gdzie ona jest?

KILTAJMESTRA: Rozmawiałam z Arkasem.

AGAMEMNON: (milczy)

KLITAJMESTRA: Teraz ty nie masz nic do powiedzenia.

AGAMEMNON: (milczy)

KLITAJMESTRA: Śmiało, wyznaj mi swoje zamiary.

AGAMEMNON: To nie tak, jak…

KLITAJMESTRA: Nie tak, jak myślę? Ach, tak. Z pewnością masz rację. To nigdy nie jest tak, jak myślę.

AGAMEMNON: Ale ja…

KLITAJMESTRA: Co jest ważniejsze od życia twojej córki?

AGAMEMNON: (milczy)

KLITAJMESTRA: Wojna? Wojna dla rozwiązłej kobiety, z którą w zaślepieniu związał się twój brat? Jeśli potrzeba wam wiatru, poświęćcie Hermionę!

AGAMEMNON: Kalchas mówi…

KLITAJMESTRA: Dlaczego nie powiedziałeś Menelaosowi, że jeśli chce płynąć musi poświęcić własną córkę?!

AGAMEMNON: Nie możemy jej poświęcić…

KLITAJMESTRA: Tak, dlaczego?

AGAMEMNON: Artemida domaga się Ifigenii…

KLITAJMESTRA: I jesteś gotów ją dla niej zabić?

AGAMEMNON: Nie, nie jestem. Ale nie mogę tego nie zrobić.

KLITAJMESTRA: Nie… To ty wydałeś na nią ten sąd. Chciałeś chwały, chciałeś pokierować się tym, czego pragnąłby lud. Nie możesz pytać ludu o życie człowieka, bo każdy podejmuje decyzje korzystne jedynie dla siebie. Dlaczego więcej ci w głowie ojczyzny, niż rodziny? Czy zastanowiłeś się nad tym?

AGAMEMNON: (milczy)

KLITAJMESTRA: Więc?

AGAMEMNON: Syn Laertesa wie.

KLITAJMESTRA: (milczy)

AGAMEMNON: Nie mogę się wycofać.

KLITAJMESTRA: (milczy)

AGAMEMNON: Rozumiesz, kobieto?

KLITAJMESTRA: (milczy)

AGAMEMNON: Jeśli jej nie oddam… Nawet nie chcę myśleć o tym, co się wtedy stanie.

KLITAJMESTRA: Ona nie może zginąć.

AGAMEMNON: Niestety musi.

KLITAJMESTRA: Jak możesz…

AGAMEMNON: Jest już za późno. Jak zawsze za późno. Nic się nie da zrobić.

KLITAJMESTRA: Ty… Przestałeś być ojcem, jesteś obcym człowiekiem, jesteś mordercą!

AGAMEMNON: Nie mogę pozwolić, by moja córka stanęła nad honorem mej ojczyzny. Nawet ona…

Tę chwilę może nazwać przebudzeniem. Otwiera oczy, natychmiast przechwycone przez bezlitosne, oślepiające promienie słońca, które zbliża się powoli ku horyzontowi. Wokół tłum, ryk, krzyk, wrzask, skandowanie tysięcy męskich głosów. I już w oddali majaczy sylwetka Kalchasa, sylwetka ofiary, sylwetka śmierci, sylwetka wybawienia. I że tylko te kroki, dla takiej sprawy, dla honoru, chwały i zwycięstwa. I wystarczy jedno życie, jedno życie, dla odzyskania wielkiej czci.

Rusza, a wokół blask i nagle jeszcze większy gwar, radość, entuzjazm. I choć próbuje się ukryć, schować i opuszcza głowę, nie wyzwala się od tego okropnego, dojmującego poczucia samotności, i nie o ten sąd nawet chodzi, nawet nie o ojca, nie o żal matki i tęsknotę, ale tę chwilę, że to ona, i nie chce tego w istocie. Ziemia pod jej stopami chrzęści, choć ona wcale nie może tego słyszeć, drży, jakby rada bogów zebrała się, by oglądać jej ofiarę. Ona w cierpieniu, lecz będzie lepiej, będzie lepiej, jest pewna, że będzie już tylko lepiej i wszyscy będą szczęśliwi, a ona jest gotowa poświęcić się dla nich, żeby podrażnić i zniszczyć grzechy tego świata. Z tyłu został Achilles, nie ma cienia Eryfili. Wszyscy ci ludzie w jednej chwili topią się w doczesności, która zupełnie traci sens, i ona wstydzi się tego, pełna obaw, iż popada w pychę, ale to nie pycha, to zagubienie w rzeczywistości nagle nadające jej cel. To ona jest Ifigenią, to ona może coś uczynić, to ona, to ona! I podnosi jej to głowę, podnosi jej to ducha, popycha ją całą i upewnia w tej słuszności, która przed chwilą kruszyła się jeszcze, jak cienkie szklane naczynie. Kalchas ugnie się przed nią, nie ona się ugnie przed Kalchasem, to ona siłę daje swoje życie poświęcając, to jej moc, jej ciało, jej wolność. Tak bardzo wyprzeć, wyprzeć myśl, że nie ma odwrotu i decyzji nie da się zmienić, chwila stężała, utwardziła się, zastygła. Rozmyły się wszelkie drogi ucieczki, wszelkie niewidzialne ścieżki, to ona w centrum, ona na samym środku, na łasce prażącego słońca, w upale idzie ku śmierci. I wtedy nagle ta śmierć wreszcie zaczyna ją dotykać, pot występuje na całe ciało już nie tylko z temperatury, ze strachu. Nabiera pewności, że to nie chluba, że Artemida wyrzeka się jej, opuszcza ją, obojętnym jest jej czyjś los. Ale traci bezpieczeństwo anonimowości, już nie tylko tłum wskazuje ją łapczywie palcami, niemal pcha się do niej, próbuje ją zgnieść, zmiażdżyć, to bogini. I nie chodzi tu o los kogokolwiek, ale o nią samą – Ifigenię. I znów powraca do głowy wspomnienie radości, marzeń o ślubie, o weselu, o oczekiwaniu na koniec wojny, ale nie, nie, to ona pierwsza odda swą krew, jej ciało zastygnie na wieki. To ona będzie martwa. Nie zazna tęsknoty, nie zazna radości, nie zazna miłości, musi wystarczyć ta krótka chwila, ten jeden dzień u boku niedoszłego męża, i teraz już rozumie jego nienawiść do jej ojca, już rozumie wściekłość, żal, sama zaczyna go boleśnie odczuwać. Wszystkie te przytłumione do tej pory wydarzenia w jednej chwili wydobywają się na wierzch, domagają się uwagi, zgniatają jeszcze bardziej od tego napierającego tłumu, od tych nawoływań, krzyków, nad którymi nagle odnosi triumf cierpienie rodzące się we wnętrzu, rozsadzające od środka. I łzy ciekną po twarzy Ifigenii, łzy spóźnione, łzy zawsze nie na czas, które nie zmiękczyły serca ojca, które wzmogły litość lamentującej matki. Pragnie się obrócić i powiedzieć jej tylko, jak bardzo ją kocha, jak bardzo pragnie choć na chwilę znów znaleźć się w jej ramionach, poczuć ciepło, miłość, troskę, lecz ścieżka się zamknęła, zaciska się nieustannie, gna ją do przodu. Znów opuszcza głowę, nie jest w stanie, nie może znieść tego nacisku, słońce pali jej twarz. I znów wraca usilnie do tej ojczyzny, do jej honoru, do jego pogwałcenia, ale to już tylko insynuacja, to zupełnie nieistotne, nieważne, odległe i banalne. Kalchas na ołtarzu staje się coraz wyraźniejszy, coraz bardziej jasny, klarowny. Z jego dłoni wyłania się długi nóż. Ifigenia marzy o tym, żeby się cofnąć i stara się ponownie obudzić w sobie odwagę, śmiałość, pragnie sprawiać wrażenie zadzierzystej, nieustraszonej, nie martwiącej się nadchodzącym końcem. I to nie brzmi w jej ustach, a więcej, nie brzmi w jej głowie, ten głuchy koniec, śmierć, pożegnanie, rozwiązanie. Wszystko wokół dezintegruje się, milknie, zanika, pozostaje Kalchas, ku któremu wspina się i wspina po zboczu wzgórza zwieńczonego ołtarzem. Czy on się uśmiecha? Nie, to jej zresztą nawet nie interesuje, czy cieszy go, czy martwi jej los, zanika matka, zanika ojciec, zanika mały, nieświadomy Orestes, Elektra, cała ta Helena, z którą chyba nawet nigdy nie rozmawiała. I nagle znikąd rodzi się w Ifigenii pytanie co na to wuj Menelaos? Czy stwierdził, że jej śmierć jest tego warta? Warta kobiety, która go zdradziła? Brnie dalej, brnie bez ustanku, pędzi przed siebie, a może zwalnia, już nie czuje swoich stóp. Oczy zachodzą jej mrokiem, który nie chce się usunąć, jest nieprzenikalny, i każe jej iść na oślep, bezwiednie, przed siebie, wciąż w tym samym kierunku, na własną rzeź. I może to nawet samobójstwo, sama tego nie wie, choć wciąż tyłu głowy trzyma się kurczowo myśl o ojczyźnie o jej imieniu, honorze, reputacji i splendorze. Nagle ścieżka prostuje się, kończy się wspinaczka, Ifigenia zatrzymuje się i otwiera kurczowo zaciśnięte oczy, na których reakcje i ruchy nie ma już wpływu. Przed nią Kalchas, nieuśmiechnięty, niezasmucony, gotowy, zdecydowany, pewny. Skandowanie przybiera coraz większego rozmiaru, tłum się burzy, faluje, pragnie jej ofiary, rozpaczliwie pragnie zobaczyć ją martwą, poczuć wiatr na swojej twarzy. Niechaj krew tryśnie na te oblicza, niechaj spływa bez ustanku, niechaj wiatr niesie ją po bezdrożach Hellady. I uderza ją wtem gorąca, paląca fala świadomości, że już się dokonało, że to już tylko ruch ręki, jeden gest, jedno pochylenie, jeden krok i koniec. Kładzie się martwiejąc na kamienie ołtarza, czuje na sobie spojrzenie Kalchasa, jego obojętność, jego pasywność, i jest pewna, że on również tego chce, tylko ujrzeć ją martwą, broczącą w tafli ciemnej, gęstej krwi. I leżąc znów zaciska oczy Ifigenia, w strachu i rozpaczy i słabym, skrzeczącym głosem, nie przypominającym zupełnie jej głosu, rzeknie:

– Pragnę.

I obraca się Kalchas, wrzeszczy tłum roztarty na tej jałowej, wrzącej ziemi, skuwają ją słoneczne promienie, robi jej się zimno, już nie wie, czy się poci, wszystko jest suche i mokre zarazem. Czuje, czuje, jak Kalchas przykłada gąbkę do jej ust, łaknie tego nieprzyjemnego cierpkiego smaku nagrzanego octu, bo staje się on jedyną nadzieją, jedynym co do niej trafia, co pozwala trwać. Jednak odbiera jej i to, ostatni płomyk, ostatnią szansę. Krzyczy Ifigenia tonem rozpaczliwym i przeszywającym:

– Dokonało się!

I wie, dobrze wie, że właśnie zamiera w niej życie, że tak się to kończy, że nie ma już nic więcej, nie ma już nic dalej. Cichną w niej emocje, u schyłku balansuje na krawędzi, zostaje już tylko Hellada, jej serce, jej cześć, jej przyszłość. Kalchas wraża nóż, przebija się do jej serca i teraz to ona jest obojętna, na ból, na śmierć, na wszystkich tych ludzi, którzy czekają na dole. Tryska na Kalchasa krew i woda, oblewają go obfitym strumieniem. Kość jej niezłamana, nie ma żeber, krew i woda, woda i krew, patrzy wieszcz na tą, którą przebił dla narodowej sprawy, dla Menelaosa, dla spalenia Troi. Gwałtownym porywem uderza w niego chłodny wiatr, statki kołyszą się w porcie, wypełniają się ludźmi, idą w morze. Cisza zapada w Jeruzalem, zamiera gwar i tłok.

I samotna Klitajmestra wspina się po zboczu, by pochować zimne ciało swojej Ifigenii.

Przynęta Elektry

APOLLO: Musisz już iść.

ORESTES: (milczy)

APOLLO: Idź!

ORESTES: Ale ja nie wiem, nie dam rady…

APOLLO: Musisz. Twój bóg ci rozkazuje.

ORESTES: Febie, nie mogę zabić własnej matki!

APOLLO: Ona zabiła ci ojca!

ORESTES: (milczy)

APOLLO: Więc?

ORESTES: A Erynie? Co z nimi?

APOLLO: Ty martwisz się eryniami! Orestesie, obcy człowiek rządzi twoim domem, podstępnie zabiwszy największego z Greków! Twojego ojca!

ORESTES: Zabiję go, ale…

APOLLO: To twoja matka, pod nieobecność Agamemnona, wprowadziła go do domu! I ona równą ponosi winę, niewierna mężowi!

ORESTES: Nie mogę!

APOLLO: Wobec tego zostań tutaj, nie wracaj z wygnania, daj Elektrze żyć w pasterskim domu…

ORESTES: Gdzie?

APOLLO: Ajgistos na to ją skazał, w obawie przed prawym potomkiem, który pragnąłby odebrać co jego. Dla ciebie również szykuje śmierć bojąc się twej tęsknoty do ojca. A Klitajmestra? Patrzy, słucha, nie reaguje. Zezwala mu na wszystko. Jemu, intruzowi w domu pana Myken!

ORESTES: (milczy)

APOLLO: Już rozumiem, za nic bierzesz gwałt na honorze swej rodziny.

ORESTES: (milczy)

APOLLO: Pójdziesz tam, jak ci rozkażę.

ORESTES: Pójdę zabić Ajgistosa.

APOLLO: I swą niewierną matkę.

ORESTES: (milczy)

APOLLO: Orestesie! Gdzie twoja zaciekłość i odwaga?!

ORESTES: (milczy)

Na głowie niosłaś dzban. Za horyzontem zachodziło słońce. Ostre kamienie kłuły cię w stopy, gdy szłaś nabrać wody, której cię pozbawiono. By dać świadectwo swej niedoli. Pracowałaś całe dnie w przygnębiającej parności licząc, że kiedyś nadejdzie moment odkupienia. Chata była ci pałacem, a ty jej królową. Poddane ci mrówki i pajęczaki nie słuchały, pomimo nawoływań. Siedziałaś na kamieniu, który był twym tronem, a skronie brały na siebie nową koronę – srogi wiatr odbierający smak każdej przyjemności. Trwałaś lata w roli władczyni pustkowi i jałowych ziem – godna politowania, żałosna. A czas kurczył się i rozdymał definiowany jedynie nierównym pragnieniem nadejścia jednego z zapewne nieżyjących wędrowców. A nadzieja gasła i gasła, zamazywała się spowita mgłą niespełnienia. Przechadzałaś się samotnie pośród skał i karłowatych roślin bliskich wykluczonym ze społeczności wyrzutkom. W ich towarzystwie byłaś sobą. Marzącą wśród martwiejących krzewów o przybraniu dawnej maski, o przywróceniu chwały swego rodu. Próbowałaś wspomnieć ojca, który rozpływał się przygnieciony ciężarem czasu. Zacierała się granica między tym, co teraz, a tym, co kiedyś. Tym, co nigdy i tym, co zawsze. Orestes powracał w dniu śmierci Agamemnona. Orestes nigdy nie nadchodził. Orestes umierał zabity przez Ajgista. Orestes umierał w ramionach Klitajmestry. Umierał w twoich ramionach.

Nie zostawili ci nic poza krwią, która wciąż płynęła w twoich żyłach. Mogłaś snuć marzenia o zemście, wierząc, że kiedyś nadejdzie odpowiednia chwila. Że runie wątły fundament zwyrodniałej władzy i wstąpisz na tron, który wreszcie trafi do predestynowanych. Twój brat zamieniał się nagle w pozbawione człowieczeństwa narzędzie, środek do osiągnięcia celu, miecz, który ty musiałaś pchnąć. Przestawał być członkiem rodziny, przestawał być dzieckiem Agamemnona i byłaś już tylko ty i twoja władza. Pałac, tron, wojna. Wielki odwet za osiem lat skazania. Wielka zemsta za katorgę i los pustelnika.

Ktoś idzie. Słyszysz krzyk i już wiesz, że to nie teraz, bo jeszcze nigdy nic nie wynikło, toteż nadal nie wynika. Podnosisz się z trudem zirytowana wieśniakiem, który wziął cię za żonę obdarowany przez dwójkę morderców. Nienawidzisz go, nienawidzisz jego domu, nienawidzisz jego pracy, lecz poślubiona pozorujesz miłość. Znów ten sam targający odzieniem wiatr, ta sama niestałość, ten sam rutynowy marsz – z dołu do góry, z góry do dołu. Z dziury na szczyt, który cały czas umyka. Brniesz niczym Syzyf, lecz nie trzymasz kamienia. Widzisz szczyt i nie cofasz się w pogoni za straconą szansą. Ciągniesz dalej, przyspieszasz, biegniesz, lecz droga wciąż się wydłuża. Wszystko co istotne jawi się jako nieuchwytne, nieosiągalne.

Przed drzwiami dwaj wędrowcy. Pragniesz odejść, to ludzie matki. Czyhają na dogodny moment. Szansę do położenia kresu niechcianemu problemowi. Do zgładzenia wyrzutka. Mówią coś uśmiechając się promieniście, a twój mąż łapie się za głowę, trzęsie się, rzuca się w twoją stronę. Czy nadchodzi zmiana? Stajesz przed nimi, jednak zaciekawiona. Snują opowieść o swym przybyciu, o znoju, trudzie, różnorakich perypetiach. Co ich niesie? Informacja. Jaka? Orestes żyje.

Orestes żyje. Orestes żyje i pragnie powrócić zaprzysiągłszy pomstę i odwet mordercom swego ojca. Przybyli wchodzą, jedzą, piją, lecz coś w nich nieswojego, nieautentycznego, jak gdyby grali role, które wcale nie należą do nich… Nieświadomi swej niewiarygodności konsumują i wciąż opowiadają, toczą językami nieistotne zdarzenia. I wiesz już, że jest wśród nich, że przybył. Że bogowie usłyszeli twoje modły. Że to koniec i nowy początek. Czas przełomu i starego ładu. To on, Orestes. Wytrzeszcza oczy nieudolnie naśladując wysłannika. Blisko jego brwi majaczy blizna, to ta, której w twojej obecności nabawił się jeszcze w atrydowym domu. I rzucasz mu się w ramiona! Cóż za teatr, cóż za kuriozalna gra pozorów! On ci wierzy, gdy ty jemu grającemu nie uwierzyłaś! Jaka wspaniała zamiana ról, gdy teraz raduje się twoją tęsknotą, wierzy w twoją miłość i nie dostrzega, że przestał istnieć. W jednej chwili bez jego wiedzy zamiera w nim życie, hamują dalekosiężne perspektywy, wszystko sprowadza się do godzin, minut, sekund. Teraz będzie ci służył.

A więc przyjeżdża się mścić! Jakże ciekawe, jakże niespodziewane… Chcesz mu pomóc, oczywiście, chcesz mu pomóc! Niech wie, że nie jest sam w tej walce! Niech łudzi się, że wyjdzie z tego cało, że będzie mu dane żyć w radości i spokoju. Jaka beztroska jest jego twarz, kiedy wypada podjudzony, gotowy do działania… Jaki dziecinny, gotowy na wszystko w imię chwały swego ojca… Czy go poznał? Nie. Nikt go nie znał oprócz martwej Ifigenii… Widzisz, jak Orestes zamierza się ftyjskim toporem i łamie toporem kręgosłup Ajgista. Obróconego tyłem, bezbronnego… Raduje się ojczyzna, oto wraca Orestes! Raduje się Orestes, oto wraca ojczyzna! Tyranobójca! Pierwszy wśród sprawiedliwych…

…niechętny zadać śmiertelny cios swej matce. Nacierasz na niego, atakujesz, tytułujesz tchórzem. Nie zabije matki, która bestialsko zarżnęła ojca… Cóż za syn, co taką przewinę wyrzuca z pamięci, cóż za mąż, co nie bierze odwetu za haniebne czyny? Cóż za człowiek, który nie słucha boskich wyroczni? Nadchodzi już Klitajmestra otoczona bogatym orszakiem. Nadchodzi niechętna, niekonkretna, bez ducha. Wytacza się na wozie otoczona tłumem umizgujących się Trojanek. Jak nisko upaść musi człowiek i honor stracić, by tak rozpaczliwie domagać się łaski… Klitajmestro, strzeż się, gdyż nadszedł dzień sądu! Bój się, bowiem obcą się stałaś w nieswoim królestwie. Nic nie warte twe sługi, gdyś intruzem na obcej ziemi. Uciekaj, jeśli żyć pragniesz. Umknij, ponieważ szans nie dostaniesz na odkupienie. W tej chacie cierpienie czeka i podła śmierć. Wkroczywszy, nigdy z niej nie wyjdziesz.

Przyglądasz się matce wsuwającej się do gnijącej rudery. Jeszcze tylko jedna chwila i staniesz twarzą w twarz z finałem swoich skrytych marzeń. Na twoim obliczu wykwita delikatny uśmiech. Do twoich uszu dochodzą krzyki i błagania. Litości! Znakomite! Czym jest litość, jak nią nagradzać wobec największych zbrodni? Litość to kłamstwo, litość to ułuda, litość to zdrada usankcjonowanej prawdy. Nie ma już nic oprócz pary zwłok. Jaka klamra… Jakie piękne rozwiązanie… Cała akcja nabiera coraz większego sensu, rozumiesz jej symetrię, jej pełny kształt. Orestes zatacza się wynurzając się z chaty. Mętnym wzrokiem przygląda się karmazynowym dłoniom. Ogląda niezmywalną skazę. Nieusuwalne piętno. Matkobójca! Jaka wspaniała etykieta. Widzisz jak dochodzi do niego, że również dał się wciągnąć w niepowstrzymane koło, stały, zataczając się krąg powtórzeń, odwetów i zbrodni. Że drzwi zamykają się, kiedy miały się otworzyć. Jakiż bezdenny głupiec! Naiwny, infantylny prostak! Kto jeszcze wierzy, że uwolni się od prawdy?

Cóż to za światło? Skąd ta jasność? Na niebie formuje się nieprzejrzysta, rozmyta struktura, a w niej dwie nieostre postaci. Kastor, Polideukes? Wyrok? Wyrok?! Wpadasz w szał, wrzeszczysz w niebogłosy. Opuścić Argos za udział w morderstwie! Wy nieobiektywni parszywcy! Wy zdrajcy! Jak możecie nakazywać odejście z Argos?! Gdybyś mogła, wydarłabyś swe serce. Krwawiące, wciąż pulsujące położyłabyś przed nimi. Niechaj widzą. Niechaj czują. Pragniesz odejść i już myślisz o skarpie, która zwieńczy sens twych działań samobójczym czynem. Już, tylko chwilę. To tam, to tam.

Coś cię zatrzymuje. Bogowie ciągną cię skutą niewidzialnymi łańcuchami w stronę lepszego życia. Jakże pragnęłabyś, by choć raz dali ci zdecydować. Byś choć raz mogła powziąć postanowienie. Dlaczego tak usilnie hamują twój sprzeciw? Dlaczego boją się chęci wyzwolenia? Dlaczego?

Nie ma cię, gdy bierzesz nowy ślub. Nie ma cię, gdy obejmujesz nowy dom. Nie ma cię rankiem, nie ma cię nocą. Nie ma cię i już nigdy nie będzie. Niczym wykastrowana leżysz na marmurowych posadzkach słaba i bezsilna. Otoczona służbą przywdziewasz złote szaty i drogocenne pierścienie. Poddajesz się woli wszechobecnych oczekiwań. Jesteś taka, jakiej chcą. Jesteś Elektrą bez chęci i tożsamości. Elektrą – domowym psem. Elektrą na zawołanie. Elektrą na wysyłki.

Elektrą, która, nawet jeśli usilnie pragnie, nie przypomni sobie imienia swego ojca.

Sąd nad Orestesem

TYNDAREOS: Dlaczego z nim rozmawiasz?

MENELAOS: To syn mojego brata.

TYNDAREOS: Morderca mojej córki.

MENELAOS: Muszę go wysłuchać.

TYNDAREOS: Popełnił zbrodnię. Morderstwo musimy karać śmiercią.

MENELAOS: Jesteś taki pewny, bo ofiarą był ktoś z twoich.

TYNDAREOS: Nie można się sprzeciwiać prawu!

MENELAOS: To jeszcze nie sprzeciw.

TYNDAREOS: Pragnąłbyś gloryfikować matkobójców?

MENELAOS: Mścił swojego ojca.

TYNDAREOS: Jakim kosztem!

MENELAOS: (milczy)

TYNDAREOS: Kto potrafiłby stanąć nad rodzicem i pchnąć w niego nóż?! Chcę, żeby moja córka była otoczona chwałą, jako zmarła pani Argos. Będę podburzał każdego, żeby krzyczał za ukamieniowaniem tych dwojga. Wyrodnego rodzeństwa łotrów.

MENELAOS: (milczy)

TYNDAREOS: Chcesz wyrazić sprzeciw?

MENELAOS: (milczy)

TYNDAREOS: Ilu żywych wróciło z tobą z Troi? Ilu będzie walczyć po twojej stronie?

MENELAOS: Nie możesz…

TYNDAREOS: Mogę wszystko.

MENELAOS: Przestań!

TYNDAREOS: Nie chcesz mu pomóc. Zasłużył na nieszczęście.

MENELAOS: Ja…

TYNDAREOS: Nie chcesz mu pomóc.

MENELAOS: Przecież nie zasłużyli na taki los! Są młodzi!

TYNDAREOS: Tak? Wypuścisz na wolność każdego z młodych morderców?

MENELAOS: Przecież nie mogę ich zostawić…

TYNDAREOS: Czy są winni?

MENELAOS: (milczy)

TYNDAREOS: Czy są winni?

MENELAOS: Są.

TYNDAREOS: Czy należy ich ukarać?

MENELAOS: Należy.

TYNDAREOS: Cieszę się z naszej zgody.

Tłum wściekłych Argejczyków podnosi krzyk.

Wy zdrajcy, wy zdrajcy mojego ojca, wy zdrajcy mojego rodu, wy zdrajcy tradycji. Zabijcie mnie, a to na was osiądzie skaza. Zabijcie mnie, a nie ja będę potępionym. Jak ja was nienawidzę. Jak nie cierpię waszej obłudy, waszej pustości, co idziecie za pustym głosem anonimowych krasomówców, co idziecie za tchórzliwymi oszustami, co idziecie za żądnymi zemsty kłamcami. A to ja jestem waszym królem.

Wy, którzy chłoniecie obłudę nieszczerego herolda, patrzcie na moją twarz. Którzy głusi jesteście na wołania zasłużonych, możnych, wielkich. Lekceważeniem obejmujecie głos Diomedesa. Wygnajcie mnie, a spotka was radość! Wypędźcie mnie, a obiecam wam przebaczenie. Lecz nie, teraz oczy wasze ślepo wpatrzone w człowieka miłego, który wciąga was w otchłań nieszczęścia… Jak zaufać tłumom, jak?! Gdzie sąd wyda wyrok uczciwy, obiektywny, niezmanipulowany?! Podłóżcie nas pod kamienie, wiedząc, że to nie moja wina. Że to nie mój pomysł. Że to nie moje pragnienie. Kocham cię mamo! Kocham cię mamo! Kocham cię mamo, przepraszam za nakaz Loksjasza! Jak ja jestem wściekły, jak ja chciałem ci przebaczyć! I ty Elektro, ty, która nęciłaś, nęciłaś i moją ręką pchnęłaś matkę do Hadesu. Czym jestem winien?! Ty, Tyndareju, co twoja córka pożogę sprowadziła na Greków! Ileż w was destrukcji, gdy pożądacie zagłady! Każesz zgromadzonym zabić! Sam uczyń to, pierś wystawiam, abyś zgładził swego wnuka! Ja, który pomściłem mego ojca, który ocaliłem honor rodziny, który wiodłem nienaganny żywot z myślą wrogą dla tej, która splamiła łoże swego męża. O tym, który będąc obcym zamknął drzwi mego domu tytułując się królem i zdradziecko dźgnął największego wśród Greków! Uratuj mnie ojcze, kiedy wznoszę do ciebie modły! Ocal mnie przed tłumem, przed szalbierstwem, ucałuj mnie, bym uchronił ten dom od zbrodni! Już raz stałem na posadzce krwawej łaźni patrząc na swe ofiary. Niech mi przebaczą!

Nie mogę patrzeć na te smoliste węże wijące się dokoła, w przekrwione zapadłe oczy! Tak, oszalałem! Nie mogę więcej, nie przyjmę niczego, zostawcie mnie! Tylko ty Pyladesie, który rozumiesz mnie w moim cierpieniu i darzysz współczuciem, tylko ty, który bronisz wartości, na której zbudowano nasze państwo. Ja zabiłem matkę broniąc nie tylko siebie, ale i was, choć gotów byłem jej przebaczyć! Czy pragniecie zniszczyć wszelką moralność, czy pragniecie utopić mordercę kobiety, która zabiła swego męża?!

To ty Menelaosie, to ty! Przez ciebie zostałem skazany! Dla twojej obłudnej żony umierała moja siostra! Ty wyparłeś się nas, zdradziłeś cześć mojego ojca, który dziesięć lat ramię w ramię z tobą stał pod murami Ilionu! To twój brak wkładu, to twoja wygoda, twój komfort! Boisz się o koronę?! Boisz się greckiego szału za to, że nie ukarałeś żony?! Gdzie ukryłeś tą, która uciekła od ciebie dla innego?! W pałacu! W moim domu! Zamorduję ją! Ja ją zabiję, żeby zemścić się na tobie! Już nic mnie nie pogrąży bardziej skoro mam umrzeć, skoro rodacy skazują mnie na śmierć! Odzyskam honor, niech pamiętają mnie, jako tego, który zgładził najbardziej niewierną! Oddaliśmy ci wszystko Menelaosie! Pozwoliliśmy umrzeć Ifigenii, której nigdy nie poznałem! A ty pozwalasz, żeby ginęły dzieci twojego brata! Nie masz sił?! Poświęć życie, bo dla ciebie było ono poświęcone! Teraz ja wchodzę do mojego domu i błagam o życie twoją żonę, wiedząc, że mnie skazano. Teraz to ona straci życie, tylko by cię ukarać. Patrz, jak Pylades wybija twe sługi trojańskie, niczym wielki Ajas nieustraszony w starciu z wrogiem. Nie zamykaj oczu, bo teraz odbieram ci miłość. Odbieram ci sens. Odbieram ci radość, nadzieję, szczęście i kierunek. Wzbiera w tobie żal? Tak we mnie zebrał, gdy skonał mój ojciec. Porzuciłeś rodzinę Menelaju, niech bogowie dadzą ci nagrodę. Byłeś dla mnie jedyną szansą na ocalenie, na ucieczkę i życie.

Od sześciu dni tylko sen koi mój ból, tylko te ulotne majaki przeżywam bez cierpienia i nic już nie pamiętam, poza tą jedną chwilą, w której składałem matkę do grobu. Pamiętam chłód jej ciała, jej kamienną twarz. Ten moment, w którym dopadła mnie niemoc, dopadł mnie szał, kiedy przestałem być tym, kim byłem. I jedno jest wybawienie, tylko w Loksjaszu. Do ciebie się zwracam boski Apollonie. Działałem na twój rozkaz, który mnożył siłę mojej woli. To, co uczyniłem, jest w połowie twoim czynem. Gdzie jesteś? Gdzie jesteś? Gdzie jesteś?! Ty kłamco… Nawet ty umywasz ręce… Nawet ty nie przyznajesz się do swojego udziału… Znikasz po tym, jak dokonałem tego w twoim imieniu. Teraz nikt mi nie ufa, każdy patrzy na mnie przez palce, nie chce ze mną rozmawiać. Nienawidzą mnie, a ja ich kochałem. Wydali na mnie wyrok, a ty pozostajesz niewinny. Ilu jeszcze wciągniesz w tę grę? Ilu jeszcze będziesz mamił i oszukiwał. Wstrętny łgarzu… Uczyniłeś mnie chorym, odwróciłeś wzrok, gdy zapadłem w gorączkę, a przed moimi oczami stanęły trzy eumenidy. Nie wrócisz? Nie wracaj. Nie chcę już twojej pomocy. Nie chcę już twojego ratunku. Umrę tak, jak mój ojciec. Umrę, jak moja matka. A razem ze mną umrze moja siostra. Tego chciałeś, prawda? To w waszych boskich sercach kotłuje się najcięższa wina, bo kierujecie ruchami tych, którzy nie mogą się wam sprzeciwić. Trzymacie na nas dowody, szantażujecie nas, a my niczym owieczki wykonujemy wasze rozkazy. Nie mamy wyboru. A po wszystkim wypieracie się nas, nie reagujecie na nasze prośby, wołania. Jesteśmy trybami w machinie waszych intryg i potrzeb. Jednorazowymi rękawiczkami, które ściągacie po dokonaniu zbrodni nie pozostawiając odcisków palców. A to my kończymy w koszu. Nie proszę cię już o litość. Proszę cię, żebyś mnie zostawił. Żebyś już nigdy do mnie nie wracał. Żebyś już nigdy się do mnie nie odzywał. Pozwól mi przeprowadzić teraz własną rzeź, która i tak nie może wpłynąć na wyrok, który na mnie wydano.

Idzie Menelaos. Teraz objęła cię wściekłość i skrucha? Teraz odczułeś żal, sprawiłem ci przykrość? Spójrz na balustrady tego muru, na którym pod ostrzem noża trzymam twoją córkę. Spójrz mi w oczy i powiedz, że odważysz się zrobić jeszcze jeden krok. Zaryglowałem bramy, nie oddam się w twoje ręce. Czy widzisz twarz Hermiony? Czy widzisz łzy w jej oczach? Zobacz w jej policzkach policzki Ifigenii. Zobacz w niej swoją bratanicę. Zobacz w niej Klitajmestrę. Zobacz w niej Helenę. W jej obliczu umieść te wszystkie, które ginęły z twojego powodu, ponieważ tylko ona pozostała żywa. Nie na długo. Stań obok mnie Pyladesie, pokaż mu swoje ręce. Posmakowałem krwi i już wiem, jaką daje rozkosz. Nie zmyję jej, będę nosił na swych rękach, żeby każdy mógł wspomnieć moje zbrodnie. Teraz odczuwam dumę, teraz odczuwam szczęście! Niech giną wyrodne matki ze swymi córkami! Niech zapanuje wielki sąd nad nami wszystkimi! Skoro ważycie się skazywać, sami poddajcie się pod ocenę! To ja przed wami stoję! To ja! To ja, Orestes, matkobójca, zbrodniarz, morderca, mściciel, potwór, oprawca, porzucony przez wszystkich dla ich partykularnych korzyści! Ten, dla którego nadszedł dzień szczerej, niepohamowanej zemsty! Na waszych oczach przedkładam śmierć nad piękno życia! Nie lękam się już więcej użyć miecza! Nie boję się wyegzekwować tego co moje! Teraz wszyscy jesteście w mojej mocy! Po lewej mej ręce ta, która jest mi siostrą, a po prawej ten, który jest mi niczym brat. Żyje twoja Helena. Żyje zabrana przez bogów. Żyje i patrzy na ciebie stojąc u boku swych braci. Miałeś w swoim łożu córkę Zeusa, a teraz możesz stracić również jej córkę. Nie zabiorą jej bogowie. Będzie martwa. Nieodwracalnie, niczym kamień, już nie wróci. I znaj mój smutek, że nie przebiłem mieczem twojej żony, bo tego pragnę najbardziej. Żeby bogowie przestali otaczać protekcją tych, którzy burzą, mącą, gardzą, nastawiają jednych przeciwko drugim. Żeby wreszcie nagrodzili tych, którzy domagają się uczciwości i prawdy.

Widzę, że schodzi tu Apollon, którego wykląłem. Widzę jego niewzruszony wyraz twarzy. Widzę jego obojętność. Widzę skruchę Menelaosa. Widzę nadzieję w oczach Hermiony, której nie chcę oddać wolności. Widzę jak odchodzi Menelaj zmuszony do porzucenia odwetu. Widzę, jak Loksjasz pozwala mi być wolnym. Widzę radość mojej siostry. Widzę ulgę Pyladesa. Widzę szczęście Hermiony, która idzie za mnie. Widzę, jak Spartanie odpływają do Sparty. Widzę, że oddano mi mój dom. Widzę, że Apollon wrócił. Widzę to znów, jakby od początku, nie mogę uwierzyć. Widzę porządek. Widzę spokój. Widzę rutynę i normalność.

Nie widzę tylko jednego. Oporu. Nikt nie podjął wiążącej decyzji. Nikt nie zrealizował wyroku. Pragnę umrzeć, pragnę odejść, niech wyzwolą mnie od tej ingerencji. Wbrew prawu, wbrew postanowieniom. Dlaczego wszyscy się poddali? Dajcie mi wyjść, otwórzcie mi drzwi, pozwólcie mi zniknąć, uciec… Żebyśmy nie musieli znów czekać na werdykt despotycznej woli. Żebyśmy mogli zrobić coś sami… Nie. Nie. Nie. Nie widzę w was nadziei, rozpierzchliście się, schowaliście się w mrowiskach. Czujecie się bezpiecznie, a oni was kontrolują. Naginają was do swoich planów. Uciekam. Uciekam. To ostatnia szansa, lecz to niemożliwe. Loksjasz mnie zatrzymuje. Muszę tu zostać, muszę ożenić się z Hermioną, muszę dać się uniewinnić i pozostać wśród was. A nikt z nas już nigdy nie będzie wolny.

                                                                             Jakub Krok

Obraz wyróżniający:  Głowa Agamemnona, detal z attyckiej oinochoe czarnowfigurowej, VI w. p.n.e. Autorstwa Taleides Painter – Marie-Lan Nguyen (User:Jastrow), 2006, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=1512835