„DOM NA DESZCZOWEJ ALEI” Marty Marczewskiej oraz kilka uwag o konkursie na opowiadanie im. Bolesława Prusa

0
456

Uważałam się, za roztropną kobietę. Nigdy nie należałam do wrażliwych osób. Być może źle to określiłam – byłam wrażliwa, ale nie przewrażliwiona, jak większość kobiet w moim otoczeniu. Pochodziłam ze średnio zamożnej angielskiej rodziny, odkąd pamiętam, pobierałam lekcje języków i literatury. Wyszłam za mąż w rozsądnym wieku za dobrego człowieka. Nasz ślub odbył się oczywiście w kaplicy kościelnej i to w niej spędziłam całkiem sporą część mojego życia. Żyłam, poruszałam się i byłam w religii chrześcijańskiej. Oprócz tego nie lubiłam marnować czasu na strojenie się, szczególnie upodobałam sobie zakładanie spodni zamiast sukien, nie akceptowałam lenistwa i nie zawracałam sobie głowy wymysłami i mrzonkami o ile nie były zadane do przeczytania na zajęcia. Logika nie towarzyszyła mi jednak zawsze. Od czasu do czasu przenikał mnie paraliżujący strach. Lekarze nie wykryli u mnie oznak kataleptycznych, a uczestnictwo we Mszy Świętej odrzuciło teorie o opętaniu przez złego ducha. Wciąż jednak przeszywające mnie poczucia pustki i potępienia nie ustępowały. Tak jakbym wszystkie furtki dla Złego miała zamknięte, oprócz jednej, malutkiej. Zapomnianej. Po pewnym niemiłym incydencie postanowiłam opuścić rodzinne miasto. Na pomoc przyszła mi wieść o śmierci jednego z przodków Edgara, który to w swym testamencie oddał swoją posiadłość w ręce jego rodziny. Uznałam to za coś na kształt przeznaczenia i czym prędzej udałam się z mężem do Domu na Deszczowej Alei.

1.

Walia, 1995

Mąż pozdrowił mnie pogodnym kiwnięciem głowy kilka sekund po zatrzymaniu wozu. Byliśmy na miejscu. Wyszedł na deszcz, chcąc ręcznie otworzyć bramę, a ja przeniosłam się na miejsce kierowcy, aby wjechać na podjazd. Rękawem koszuli przetarłam zaparowaną szybę. Niewiele jednak mogłam dostrzec przez gęstą mgłę, która, jak na złość, unosiła się akurat przed Domem i wokół niego. Być może ciągnęła się wśród, mijanego przez nas wcześniej, lasu, zawijała między drzewami, pozostawiając wilgotne pocałunki na korze ich pni i tylko przez półmrok, jaki tam panował, jej nie zauważyłam. Ostre, nieprzyjemne skrzypnięcie wysokiej kutej bramy dało mi znać, kiedy ruszyć. Nie bardzo wiedziałam, jak poruszać się w szarej miazmatycznej chmurze, ale udało mi się zaparkować w bezpiecznej odległości od czegokolwiek, co mogło znajdować się na posesji.

Sięgnęłam po imbryk z kawą, którą raczyłam się także podczas jazdy i nalałam już letnią ciecz do filiżanki. Ściskałam ją oburącz, gdy wychodziłam na podjazd, jakby mogła mnie obronić przed wszystkim, co miało się zaraz wydarzyć. Jakbym nieświadomie umieściła w niej wysokie wartości, takie jak odwaga czy poczucie bezpieczeństwa.

– Nie zamierzam nieść wszystkich – mój jakże uroczy mąż przypomniał o swojej obecności.

Stał przy bagażniku i wyjmował nasze torby. Uspokoiłam go, że zaraz mu pomogę. Poczułam przemożną chęć rozejrzenia się. Dom wyłaniał się zza mgły niczym Carmilla przed Laurą. Z zewnątrz przypominał wiktoriańskie dworki, o których czytywałam. Nie były one w rozmiarach gotyckich zamków, a jednak biły wielkością zwykłe jednorodzinne budynki, jakby… – odwróciłam się, spoglądając na wysoką bramę z czarnego metalu, która jeszcze stała otwarta – czułam się jak w powieściach grozy rodem z osiemnastego wieku. Przyglądałam się mężowi, jak zasuwa bramę, tym samym oficjalnie odgradzając nas od reszty świata. Przeszyło mnie coś w rodzaju klaustrofobii.

Nie mogłam też oprzeć się wrażeniu, że Dom nas obserwował. Niemo i spokojnie. Jakby czekał tu na nas i bez znaczenia było mu te kilka minut dalszych oczekiwań, skoro już i tak staliśmy na jego ganku. Tym spojrzeniem przyciągał, magnetyzował, jak drapieżnik – wabił swoje ofiary, by finalnie zespoić nas ze sobą, uwięzić na zawsze w złowieszczym połknięciu.

– Gin, proszę – to był Edgar. Z powrotem stał przy samochodzie i prosił o pomoc w rozpakowywaniu. Jego trzeźwy głos wydawał się wręcz zbyt realny w porównaniu z otaczającą nas scenerią, za to pozwolił mi otrząsnąć się ze skrajnych uczuć, jakie mną zawładnęły.

Westchnęłam, zaciągając się wilgotnym powietrzem i raz jeszcze spojrzałam przed siebie. Nie chciałam tego Domu. Nie chciałam tam wchodzić ani mieszkać. Opanowałam się jednak i przyjrzałam ciemnemu drewnu, które zastępowało otynkowanie. Okna z zasłonami nie pozwalały zdradzić, co znajdowało się w środku. Jednak zakładałam, że heban był motywem przewodnim tej budowli. Ceglane schodki prowadzące do schowanych w cieniu drzwi miały na sobie sporo trawy i zwiędłych kwiatów, które zapewne przywiódł wiatr.

Wciąż badając wzrokiem Dom przede mną, okalający go gęsty las i całą ponurą aurę tego miejsca, momentalnie – w zupełnej sprzeczności ze wcześniejszymi odczuciami – spadły na mnie wyrzuty sumienia, że uprzedziłam się do budowli. Miejsce nagle wydało mi się piękne, aż zaczęłam żałować, że wcześniej do niego nie należałam, że nie było m o j e. Żałowałam, że nie byłam zespojona z tym Domem. Że to nie mój, dorastający z biegiem lat, głos słyszały tutejsze lasy. Porzuciłam te niepotrzebne rozterki. Właściwy ludziom fatalizm jest jednym z największych przekleństw naszego istnienia.

Wreszcie, zdałam sobie sprawę, że stoję w gęstej mgle, w deszczu, z filiżanką kawy w rękach, ale jeszcze przez chwilę pozwalałam moknąć moim ubraniom, w istocie upajając się
słodką niewiadomą, jaką było wnętrze budynku przede mną. Aż zrehabilitowałam się, by wyciągnąć kilka toreb z bagażnika i dołączyć do męża czekającego już w środku.

Nie rozczarowałam się. Gdy weszłam głębiej, oprócz charakterystycznego dla starych domów zapachu wilgoci i stęchłego drewna, rzuciły mi się w oczy dębowe schody, których upiorne skrzypienie można było usłyszeć przez samo przyglądanie się im. Podłoga musiała zostać zachowana w podobnym stanie, jednak była przykryta dywanami. Sprane i ciemne ciągnęły się w głąb pomieszczenia, subtelnie zapraszając do wejścia dalej. Dom okazał się o
wiele większy niż przypuszczałam. Skierowałam się w stronę salonu, pełnego starych rzeźbionych mebli. Śnieżnobiałe narzuty zakrywały prawdopodobnie sofę i stół, co przywodziło na myśl przeróżne gotyckie historie. Stojąc wśród przykrytych mebli, przypomniała mi się jedna z nich. Poczułam się niemal jak główna bohaterka, szukająca włamywacza, czy też, jak mówiły jej dzieci, hałasującego ducha. Minęłam przedsionek, rzucając cień na sąsiednią ścianę. Przyglądałam się mu, aż coś odlepiło się od ściany i przemknęło mi przed oczami. Ćma. Przeleciała na brudnych popielatych skrzydłach tuż przed moją twarzą, a ja odprowadzałam ją wzrokiem, aż nie zniknęła w jednym z licznych cieni tego Domu.

– Sypialnie są na górze – usłyszałam tenor Edgara. Musiał znajdować się w kuchni albo w jadalni. Jeżeli ową mieliśmy.

Miałam wrażenie, że wprowadzaliśmy się do czyjegoś domu.

Bo tak właśnie było.

– Jest lodówka? – słowa same wypadły mi z ust. Jak mogłam się spodziewać, wprawiłam go
tylko w zakłopotanie. – Pytam, czy widziałeś tam lodówkę – wskazałam na pokój, z którego
wracał. Pół sekundy później zrozumiał moje wątpliwości.

– Tak, Ginny. Mamy lodówkę. O to się nie martw – wyglądał, jakbym go niesamowicie rozbawiła. – Jeśli chcesz wiedzieć, mamy także kanalizację i elektryczność – zaczął wymieniać, a na potwierdzenie swoich słów spróbował zapalić światło w przedpokoju, ale przełącznik nie zadziałał. – No, przynajmniej te dwa pierwsze.

Posłałam mu sarkastyczny uśmiech.

Jeszcze raz wystawiliśmy się na deszcz, biorąc kolejne bagaże. Postawiłam kartonowe pudła przed schodami, zauważając przy tym jakiś niczym nieprzykryty mebel. Był to wysoki na około metra stolik o okrągłej górze. Wyglądał na ręcznie rzeźbiony. Przejechałam po drewnie opuszkami palców, chcąc zbadać jego powierzchnię, ale starłam tylko warstwę kurzu. Mimo półmroku panującego w tym miejscu – mąż musiał znaleźć skrzynkę z prądem
prędzej czy później – mojej uwadze nie umknęło to, jak piękne tu były ściany. Ciemnobeżowe ze złotymi akcentami, jeszcze w starym stylu. Żadnej farby – wszystko powyklejano tapetami. Podążyłam wzrokiem za kolejną ćmą, a moim oczom ukazał się wielki okrąg malowideł sufitowych. Przypominały te z muzeów czy pałaców królewskich. Chociaż dopiero tu weszłam, już nie mogłam wytrzymać piętna niespodzianek, które na nas czekały. Na nas. Odwróciłam się do mężczyzny, który znalazł się z powrotem przy mnie, wnosząc kartony z rzeczami do kuchni.

– Myślisz, że są ręcznie malowane? – wskazałam na moje odkrycie na suficie i jeszcze raz się mu przyjrzałam. W tym momencie blade światło towarzyszące nam przez całą drogę samochodem dotychczas nie dostające się do pomieszczenia musiało jakoś przedrzeć się przez zasłony w oknach, dzięki czemu mogłam dostrzec zamysł autora. Przedstawiał sceny biblijne. Nie było to jednak ukazanie Adama i Ewy w raju ani wizja stworzenia Adama. Ktoś
postarał się o nieco rzadziej malowane sceny. Patrzyłam właśnie na kuszenie Jezusa na pustyni. Szatan wyróżniał się węglowo czarnymi skrzydłami nietoperza, które miał dumnie rozpostarte, a piękny jasny Jezus wyraźnie kazał mu odejść. Scena obok musiała być jedną ze starotestamentowych ofiar; ciemny ogień żarzył się i połykał baranka. Inna scena ukazywała coś jeszcze mniej powszechnego. Tłum ludzi, pewnie Izraelitów, a przed nimi jeden mężczyzna z surową miną wskazujący na martwego, ale jeszcze krwawiącego człowieka. Po chwili zrozumiałam, że musiał być to Noe mówiący do Izraelitów o zakazie spożywania mięsa wraz z krwią, z Księgi Rodzaju. Nie mogłam się uwolnić z wrażenia, jakie wywarła na mnie idealnie purpurowa farba przedstawiająca krew.

– Ach to! – nagła ekspresja głosu Edgara sprawiła, że zadrżałam. – Tak. Moja babka – zastanowił się. – Właściwie, to moja prababka, wspominała chyba kiedyś o tym mamie. To jest, mojej mamie – to był dopiero początek opowieści, a mój oświecony mąż już zdołał się w niej pogubić. – Wspominała jej jakie dziwne fantazje miała jej siostra. Jest tu kilka nieskończonych… tych malowideł. Darren, mój pra wuj, nie pozwalał ciotce wydawać tylu pieniędzy na rzeczy, których nikt nie ogląda, nawet on sam. W każdym razie nie wiem, na co składały się te… wizje i czy wszystkie są skończone.

Ten wygląda na skończony – zauważyłam. – Dość osobliwy wybór scen, ale trzeba przyznać, że są one skończone.

– Tak. Rzeczywiście – zgodził się ze mną. – Pewnie, kiedy Darren, później, po śmierci Esmé, zamieszkał tu sam, kazał to dokończyć.

– Dziwne – mruknęłam w konsternacji.

– Hm? – zdawał się nieskupiony, rozglądał się po pomieszczeniu, jakby czegoś szukał.

– Powiedziałeś, że zamieszkał tu po jej śmieci, czyli nie mieszkali tu wcześniej razem? Nigdy?

– Chyba nie. Nie wiem – wzruszył ramionami, o mało nie upuszczając trzymanego kartonu. – Nie sądzę, by mieszkał tu długo sam. Miał chyba w końcu sprzedać całą posiadłość, ale podobno moja ciotka była zbyt zakochana w tym miejscu. Z tego, co o niej słyszałem, nie należała do zdecydowanych osób, a to z kolei udzieliło się z pewnością mojej matce… – cień
melancholijnego uśmiechu pojawił się na jego spokojnej twarzy. – Odwiedzała Dom tylko co
jakiś czas. Moja pra ciotka – wysilił się, próbując raz jeszcze przypomnieć sobie jej imię. – Esmé! – uradowany potarł czoło i tym razem byłam pewna, że wypuści z rąk wszystko, co trzymał, ale jakimś cudem udało mu się złapać równowagę. – Nie potrafiła się z nim rozstać. Podobno znalazła go przypadkiem na jakiejś aukcji i nie mogła spać, póki go nie kupili. Ale nie były to klimaty Darrena. Nienawidził tego Domu. Mimo to z uszanowania do zmarłej żony nie sprzedał go. Jak z resztą widać – westchnął nie bardzo zainteresowany całą historią. – Okay, Gin – to chyba znaczyło, że rozmowa jest zakończona. – Pootwieraj okna, potwornie tu duszno. Ja zajmę się kuchnią, a potem resztą rzeczy z samochodu – posłał mi pokrzepiający uśmiech i ruszył w stronę wyjścia. Patrzyłam za nim, aż zamknął za sobą drzwi wejściowe, tym samym znikając mi z pola widzenia.

2.

W końcu odważyłam się wejść po schodach na piętro. Było jeszcze sporo pokoi do zwiedzenia na parterze, ale nie potrafiłam powstrzymać ciekawości przed tym, co mogło znajdować się wyżej. Nie zabezpieczone cementem drewno uginało się pod moimi stopami, sprawiając, że igiełki strachu kuły mnie gdzieś z tyłu głowy. Wytrwale powtarzałam sobie, że Dom nie był aż tak stary, by schody stały się niebezpieczne.

Wspinając się po szerokich, acz skrzypiących stopniach zostawiałam za sobą szare ponure światło towarzyszące deszczowi, a wchodziłam w coraz gęstszą ciemność. Musiałam poświecić sobie zapałką, by zauważyć ostatnie schodki. Przede mną rozciągał się korytarz dorównujący wielkości temu na parterze. W ciemności dostrzegłam cztery pary drzwi. Tylko
jedne, najdalsze, nie były zamknięte. Do reszty nie miałam dostępu przez brak kluczy w przystosowanych do tego dziurkach pod srebrnymi ozdobnymi klamkami. Zaciekawiona przeszłam przez próg. Musiało być to coś w rodzaju pokoju bawialnego, z uwagi na bujane
krzesło, regalik z książkami i piękną nieprzykrytą niczym sofę. Nie widziałam nigdzie zabawek czy gier planszowych, znalazłam tylko stare pudło do szachów. Patrząc na rzeźbione figurki, poczułam ukucie żalu, że nigdy nie nauczyłam się grać. Niespodziewanie uderzył we mnie powiew wiatru. Był tak silny, że rozwiał mi włosy wcześniej uplecione w luźny kok. Na nagłe trzaśnięcie drzwiami wypuściłam z rąk znalezisko, przez co figurki porozrzucały się po całym pomieszczeniu.

Przeciąg. Musiałam zapomnieć, że otworzyłam okno.

Lekko poddenerwowana nagłym hukiem szybko pozbierałam pionki i wyszłam z pokoju, kontynuując swoją podróż. Niemałym zdziwieniem było to, że schody ciągnęły się dalej. Nawet nie przypuszczałam, że Dom mógłby mieć kolejne piętro. Pełna zachwytu, na powrót zaczęłam się wspinać po skrzypiących stopniach. Stojąc na ostatnim, zatrzymałam się. Poczułam, jakby ktoś położył mi rękę na ramieniu. Zadrżałam i wyszarpałam się, o mało nie
spadając ze schodów. Ale nikogo nie było. Jęknęłam przerażona swoją rozwijającą się paranoją i weszłam na korytarz, wciąż nerwowo rozglądając się za sobą. Naliczyłam kolejne
cztery pary ciemnych drzwi, każde stojące w równej odległości. Zza wszystkich wysuwały się cieniutkie strugi światła. W pośpiechu skierowałam się ku najbliższym. Weszłam do pomieszczenia i od razu zauważyłam, że z uwagi na ostatnie piętro, pokoje miały charakterystyczne poddaszowe ścięcia. Wszędzie poniewierały się stare książki i meble.

Światło z owalnego, pokrytego witrażem okna, mieszało się z pyłkami kurzu i padało na podłogę, tworząc na niej kolorowy odblask. Podeszłam do pięknej rzeźbionej komody z mosiężnymi gałkami. Stał na niej, pod kocem kurzu, odtwarzacz winylowy z misterną tubą. Próbowałam otworzyć pierwszą szufladę mebla, ale nawet nie drgnęła. Żadna z nich. Bardziej zaciekawiona niż podirytowana rozglądałam się za kolejną rzeczą, której mogłabym poświęcić swoją uwagę. Tuż za mną czekał regał pełen książek. Przełknęłam poczucie obrzydzenia wywołanego ich utrzymaniem i sięgnęłam po tą w zdobionej oprawie.
Kichnęłam, zapewne za sprawą kurzu, mimo to otworzyłam ją. Okazała się książką kucharską. Z uśmiechem przewracałam delikatne kartki. Odłożyłam znalezisko i przyjrzałam się reszcie książek. Moją uwagę przykuła jedna, znajdująca się na najwyższej półce. Mimo mojego wzrostu musiałam stanąć na palcach, by jej dosięgnąć. Tym razem bardziej uważałam, jednak kurz i tak podrażnił mój węch. W podnieceniu nie byłam w stanie odczytać odręcznego pisma, ale oczarowało mnie wszystko w, bodajże, dzienniku, jaki trzymałam. Wyblakły bordowy kolor jego oprawy i ciemnozłote zdobienia na niej, a także czarny tusz na pożółkłych stronach, nieprzyzwoicie mnie urzekły. Dopóki nie zauważyłam osobliwej ryciny między notatkami. Obraz przedstawiał mężczyznę wyciągniętego nad kobietą, całującego jej szyję. Skupiona, ze wstrzymanym oddechem, wzdrygnęłam się na odgłos szurania. W rogu po mojej prawej stronie coś przebiegło. Na myśl przyszedł mi obraz szczurów, więc – oczywiście zabierając ze sobą swoje odkrycie, a także obiecując sobie wrócić do tego pokoju – natychmiast wyszłam na korytarz, zamknąwszy za sobą drzwi. Powinnam powiedzieć Edgarowi, że chyba mamy małych lokatorów, ale zostawiłam to sobie na później. Nie chciałam jeszcze psuć atmosfery fascynacji, jaka mnie ogarnęła. Mosiężnym kluczykiem zakluczyłam drzwi od pokoju, z którego wyszłam i ruszyłam dalej na poszukiwania.

Odkryłam kolejny zagracony pokój. Ten jeszcze bardziej przypominał wcześniej wspomnianą historię o duchach. Wszystkie meble, tak jak w salonie pode mną, przykryte były bladymi prześcieradłami. Tym razem nic nie wyniosłam, za to pośpiesznie wróciłam na
korytarz. Może to skutek uboczny adrenaliny, a może wypiłam za dużo kawy, ale przestałam czuć się na siłach na spotkanie kolejnych szczurów bądź czegoś podobnego.

Jakiś nagły niepokój osłabił moją chęć eksplorowania Domu. Próbowałam go ignorować, ale nie dawał za wygraną. Tak jakby mój organizm wiedział o czekającym mnie niebezpieczeństwie i tylko mój duch był tego nieświadomy. Usłyszałam trzaśnięcie frontowych drzwi. Pozwoliło mi to przypomnieć sobie, że nie byłam tu sama. Stojąc pośrodku korytarza, po raz drugi tego dnia, owinęło mnie poczucie klaustrofobii. Ironicznie, męczył mnie nieznośny strach przed małą przestrzenią w tym wielkim, pustym Domu.

Kolejne drzwi prowadziły do pokoju z dwuosobowym łóżkiem na środku. Jakimś sposobem, zaledwie przechodząc przez próg, odetchnęłam i poczułam, utracony w pierwszym pokoju, wewnętrzny spokój. Inne drzwi należały do osobnej łazienki. Ostatnie z tego piętra były zamknięte i bez klucza.

Już z bagażami weszłam do, właśnie ochrzczonego moim, pokoju. Pozwoliłam sobie docenić wystrój, szczególnie że tu także nie oszczędzono, podobnych do tych na dole, zdobień. Plafon rozciągał się wokół małego żyrandola i nie do końca byłam pewna, co przedstawiał, ale uznałam, że będę mieć czas by to ustalić, podczas cowieczornego błądzenia wzrokiem po suficie, które od jakiegoś czasu stało się moim nawykiem. Pokój nie był pusty. Na środku stało, wcześniej wspomniane, dwuosobowe łóżko jedyne przykryte płachtą, którą musiałam odsłonić, by przyjrzeć się malowidłu lasu na wezgłowiu z prawie czarnego drewna. Tuż obok niego stała komoda, byłam pewna, że identyczna z tą widzianą we wcześniejszym pokoju. Sprawdziłam, tu wszystkie szuflady się otwierały. Bliżej mnie trochę miejsca zajmował, z pewnością niewymownie ciężki, rzeźbiony sekretarzyk z tej samej epoki co reszta Domu. Tuż nad nim znajdowało się okno dachowe z witrażem granatowego nieba i świecącego bielą księżyca. W rogu pokoju przyglądało mi się zakurzone i chyba postarzane lustro, a przynajmniej miałam nadzieję, że nie było na tyle stare, by fraktura samoistnie odpadała w niektórych miejscach, a tym samym – że będę w stanie je wyczyścić, tak, by stało się użyteczne. Nieodłączny elegancki dywan rozciągał się na podłodze. Szary z ciemnymi detalami, dość starty, przez co zyskiwał na uroku, rozświetlał pomieszczenie o ciemnych brązowych ścianach. Gdy się do niego schyliłam, mocniej poczułam zapach stęchlizny. Westchnęłam. Było sporo pracy przede mną, ale jak na razie podziwiałam surowy wystrój pomieszczenia. Wstałam i przejechałam dłonią po grubych brązowych zasłonach ze złotymi akcentami. Bóg jeden wie przez ile lat, nieprane, wsiąkały kurz w swoją frakturę. Wygląda na to, że wielkie sprzątanie z samego rana mnie nie ominie, jednak musiałam jakoś przetrwać dzisiejszą noc. Zebrałam ciężki materiał, by wpuścić trochę światła do pomieszczenia. Zważając na to, że zaczynało zmierzchać, nie dało to zbyt wiele. Zrobiłam krok ku wysokiemu oknu. Lekko się z nim siłując, otworzyłam je na oścież. Widok drzew z naprzeciwka przypomniał mi koszmar z poprzedniej nocy. Poczułam zimno prześlizgujące się po kręgach mojego kręgosłupa. Pięło się po każdej najmniejszej kosteczce, zostawiając chłód po swoich lodowatych palcach. Ostatkami silnej woli odrzuciłam to wrażenie i postanowiłam zająć się rozpakowywaniem.

3.

W ciągu godziny od naszego przyjazdu zdążyłam zetrzeć kurze w naszym pokoju – musiałam wiecznie przypominać sobie, że już nigdy nie będę liczbą pojedynczą – zmyć podłogę, a także pozbierać szmatką wszelkie pajęczyny. Rozpakowałam większość rzeczy z
toreb, ale kartonowe pudła wciąż czekały, aż się nimi zajmę. Oprócz żyrandola w pokoju była jeszcze stara lampa z kloszem bez żarówki przy łóżku. Ze względu na to, że coraz bardziej się ściemniało, a elektryczność jeszcze nie działała, musiałam zapalić kilka świeczek z mojej licznej kolekcji. Przez małe płomienie poustawiane w wielu częściach pomieszczenia, na ścianach, poddaszowych skrzywieniach i suficie tworzyły się przeróżne cienie. Tańczyły w swoim płomiennym korowodzie do wieczornej ciszy.

Podskoczyłam, gdy coś stuknęło za mną. Naraz się opanowałam zażenowana tym, jak łatwo było mnie przestraszyć.

– Mam dobrą i złą wiadomość – oznajmił Edgar stojący w drzwiach mojego pokoju.

Uniosłam brew.

– Edgarze Williamie Drablow, nigdy więcej mnie tak nie strasz – syknęłam, ukrywając strach pod złością.

Przeprosił szybko i postąpił krok w moją stronę.

– Znalazłem skrzynkę elektryczną – uciął, dając mi czas na pochwalenie jego odkrycia. Czekając na, wcześniej zapowiedzianą, złą wiadomość, nie skorzystałam z tej sposobności.

– Mimo to prąd będzie dopiero rano.

– Rano? – postanowiłam się upewnić. Była ósma wieczorem. Błagam.

– Tak. Człowiek z centrali mówił, że najpierw muszę pojawić się osobiście, podpisać parę dokumentów i dopiero potem wszystko włączą. Ten Dom stał tu pusty, bez prądu mnóstwo czasu – zamilkł na chwilę i westchnął. – Mam nadzieję, że rozumiesz… Nie damy rady ocieplić wszystkich pokoi, dlatego – krótko rozejrzał się po pomieszczeniu. – Cieszy mnie to, że już wybrałaś nam sypialnię.

Posłałam mu pewny uśmiech, przełykając gorycz spania w jednym pokoju. Jak już jednak zdążyłam się nauczyć, w małżeństwie nie było miejsca na egotyzm.

Mój mąż ponownie westchnął i spojrzał na mnie znacząco.

– Co takiego? – miałam serdecznie dosyć jego zakłopotanej postawy.

– Wiesz, co to oznacza?

Nie domyśliłam się, ale jego ton zdradzał, że nie będzie to nic dobrego. Na przekór sobie, jemu, a może i sytuacji, wzruszyłam ramionami.

– Brak ogrzewania.

Tylko tego było mi trzeba.

4.

Łazienkę utrzymano w równie starym stylu. Wysokie, wąskie lustro w ciemnej drewnianej ramie, podobne do tego z sypialni, stało w kącie. Starałam się w nie nie patrzeć. Jedynie płomień świecy w moim ręku oświetlał panującą wokoło ciemność. Gdybym spojrzała w lustro, mogłabym zobaczyć wyłącznie niewyraźne kształty, a moja wyobraźnia nie pozostałaby im dłużna. Jeśli bym była mniej uważna, mogłabym praktycznie wpaść na wolnostojącą wannę pośrodku pomieszczenia. Tuż przy niej, o ścianę opierała się komoda z
czterema wąskimi szufladkami. Muszla klozetowa, umywalka i prysznic, rzeczywiście odbiegały trochę od reszty Domu, nie były bowiem z osiemnastego wieku, ale ktoś postarał
się, by przedstawiały się elegancko. A przynajmniej tyle mogłam dostrzec w warunkach, w jakich się znajdowałam. Nie zapominajmy o nieodłącznym oknie z widokiem na las, który teraz wydawał się tylko ciemną masą za szybą.

Krzyknęłam i z przerażenia przyparłam plecy do ściany, słysząc nagłe charczenie za sobą. Było donośne i okropne, nie do przypisania żadnej z istot żywych. Aż kątem oka zrozumiałam, co właśnie miało miejsce. Całe szczęście, że odstawiłam świeczkę na komodę, bo z pewnością wypuściłabym ją z rąk – z kranu umywalki szaleńczo leciała woda, jakby ktoś odkręcił kurek do końca. Po jakimś czasie dziwaczne zjawisko się skończyło i nastała ogłuszająca cisza. Nie ruszałam się z miejsca, wsłuchując się w bębnienie tętna krwi w uszach. Gdy strach opadł, zanotowałam w głowie, że muszę wspomnieć Edgarowi o naprawie rur.

Mimo że pomieszczenie było równie urzekające, jak cały ten Dom, jeszcze nie czułam się w nim dobrze. Intuicyjnie wyczuwałam coś, co nie było nam przyjazne. Czułam to i widziałam oczami umysłu jak znaki dymne – zapach popiołu na wietrze.

Odchyliłam zatęchłą zasłonę prysznica, stawiając czoła temu, co mogłam spotkać za nią. Nie było mowy o kąpieli w wannie – lodowata woda zdawała się do zniesienia tylko pod szybkim prysznicem. Tuż nad głową mignął mi jakiś ciemny owad i całą sobą modliłam się, by znów była to tylko ćma. A nie, broń Boże, jakiś sześcionogi bezkręgowiec.

– Dobrze. Poradzisz sobie – mruknęłam zachęcająco, odkręcając jeden z kurków. Ku mojemu zdziwieniu ze słuchawki zaczęła lecieć brudna gęsta ciecz. Zacisnęłam usta z obrzydzenia i się odsunęłam. Cóż. Musiałam przeczekać. Magia starych domów, jak mniemam.

Już w łóżku, w chłodnej pościeli, zmówiłam dziesiątkę różańca i podziękowałam za bezpieczną podróż. Podziękowałam też za intuicję męża, który spakował materac, bo ten tutaj nie nadawał się już do niczego. W przeciwieństwie do łóżka, które musiało mieć przynajmniej osiemdziesiąt lat, a było mocne i stabilne. Bądź co bądź, nie było tak źle. Przez chwilę mogłam poczuć się jak w opowieściach z młodości matki. Zdmuchnęłam świeczkę przy łóżku, nie było jednak mowy o zaśnięciu. Mimo tego, że mąż spał tuż przy mnie, wciąż znajdowałam się w zupełnie nowym miejscu. Zapach wilgoci i starych mebli niósł się po całym Domu, przypominając mi o tym, jak długo musiał stać pusty. Łóżko skrzypiało, przy wykonaniu większego ruchu, a świsty wiatru przedostawały się przez nieszczelne okna Domu i wpadały do środka, jakby nie zaprzestając swojej zabawy, odbijały się od ścian, tworząc nieprzyjemne dźwięki. Przynajmniej miałam nadzieję, że to był wiatr. W dość brutalny sposób dowiedziałam się, że mieliśmy blaszane dachówki – gdybym chciała, mogłabym zliczyć każdą spadającą kroplę deszczu. Z myślą, że będę musiała się do tego przyzwyczaić, rozpoczęłam nocne przekręcanie się z boku na bok w desperackiej próbie zaśnięcia.

5.

W środku nocy, gdy księżyc śmiało wpuszczał swoje srebrne światło przez okna na Deszczowej Alei, obudziło mnie skrzypienie. Z początku byłam pewna, że należało do łóżka, na którym spałam. Zaraz zrozumiałam, że nie mogło – nie poczyniłam przecież żadnego ruchu, który miałby wysilać drewno pode mną. Wyszukałam ręką ramienia męża, ale pogładziłam tylko zimne już prześcieradło. Nie pozwalając sobie na strach, wstałam i zaczęłam rozglądać się za zapałkami. Jak na złość żadna nie chciała się rozpalić. Ponownie usłyszałam dźwięk uginanego drewna.

– Edgar? – szepnęłam. – Przestań mnie straszyć! – nie skończyłam mówić, a przeszył mnie lodowaty powiew. Byłam pewna, że zamykałam okno na noc, jednak ruszyłam to sprawdzić. W chwili, gdy udało mi się rozpalić jedną z zapałek, zauważyłam ciemną postać za oknem, na podwórku. O mało nie krzyknęłam, gdy rozpoznałam męża. W jednym ręku trzymał rozpalony świecznik. Wyglądał, jakby szukał czegoś w lesie przed nim. Zwęziłam oczy, ale nie dostrzegłam żadnego zwierzęcia.

Krew odpłynęła mi z twarzy, a serce podeszło do gardła, gdy zrozumiałam, że odgłosy, które słyszałam, nie należały do mojego męża. A więc do kogo?, wołały moje myśli, ale nie potrafiłam się ruszyć, by to sprawdzić. Ktoś musiał być na schodach! Tak, teraz wiedziałam na pewno, że to skrzypienie schodów. Czekałam przed oknem z parzącą już moje palce zapałką. Ten ból mnie trochę pobudził i zapaliłam kolejną.

Nie powstrzymałam głuchego jęknięcia, widząc blade palce powoli zaciskające się na przymkniętych drzwiach od sypialni. Zanim się zorientowałam, postać znalazła się tuż przy mnie. Przemierzyła całą szerokość pokoju w mniej niż pół sekundy, zmuszając moje oczy do zamrugania. Przerażeniu towarzyszył bunt sprzeciwu – nic złego nie mogło mnie tu znaleźć, nie w tym pokoju, nie w jedynym bezpiecznym pokoju!

Zdążyłam jeszcze dostrzec skrzywienie w uśmiechu wyjątkowo sinych warg, które zaraz potem zdmuchnęły trzymaną przeze mnie zapałkę.

                                                       Marta Marczewska

[Publikowane powyżej opowiadanie pani Marty Marczewskiej brało udział w V edycji Konkursu na opowiadanie im. Bolesława Prusa. Czytając je po raz pierwszy, od razu włączyłem je do pliku warte uwagi, mało tego oznaczyłem je gwiazdką. Dojrzały warsztat literacki, wyobraźnia… wiele innych elementów wskazujących na niewątpliwe zdolności literackie autorki. Ciekawiły mnie też źródła inspiracji… Skąd taki pomysł i tak duża znajomość pewnych realiów?

Na konkurs wpłynęło ponad pięćset opowiadań, to nie otrzymało nagrody, nie przyznaliśmy mu nawet wyróżnienia. Może błąd, wszelkie decyzje są subiektywne, kryteria niejednoznaczne… Pomińmy jednak kwestię nagród. Mamy nadzieję, że pewnym wyróżnieniem będzie ta publikacja. Mamy też nadzieję, że to nie jedyne opowiadanie tej autorki i że w przyszłości powstanie ich jeszcze wiele…

Tym razem ogłaszając VI edycję Konkursu na opowiadanie im. Bolesława Prusa zmieniliśmy nieco zasady oceniania. Jurorami będą również uczestnicy konkursu. Myślimy, że w ten sposób zwiększymy obiektywność przyznawanych nagród i wyróżnień, nie te jednak są najważniejsze. Ogłaszając nasz konkurs chcemy przede wszystkim pobudzić kreatywność młodzieży, wpłynąć na wzrost ich zainteresowania literaturą. Tak w sposób bierny – czytelnictwo, jak i czynny – przez uprawianie twórczości literackiej. Chcemy też dać przyszłym twórcom możliwość zaistnienia… Stąd propozycja publikacji nadsyłanych opowiadań na łamach portali Miesięcznik WOBEC i Miesięcznik KREATYWNI. Zapraszamy również do dyskusji na temat samego konkursu, czy poszczególnych opowiadań. Może dzięki temu uda nam się nasz konkurs jeszcze rozbudować.

                          Piotr Kotlarz (WOBEC) oraz Jan Jackowicz Korczyński (KREATYWNI)]

 

Obraz wyróżniający: Ruessdale (1868, High Victorian, Glebe PointNowa Południowa Walia). Autorstwa William – https://www.flickr.com/photos/69965207@N03/6874978491/in/photostream/, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=23871938