O pożytkach fantastyki i grozie futurologii, czyli Lem górą / Kazimierz Babiński

0
260
Życie nie raz dowiodło, że warto ulegać pokusom fantastyki. W jej niezwykłości można bowiem znaleźć przewrotne przesłanki. Z jednej strony obnaża ona pozorność granic nieprzekraczalnych dla człowieka, z drugiej, co paradoksalne – wyzwala go z wszelkich ograniczeń. Bawi, uczy i straszy.
Nauki i pożytki płynące z lektury dzieł klasyków fantastyki mogą czasami skutecznie odwieść od – nie bójmy się tego słowa – onanizmu umysłowego. Zwłaszcza na tak zwanej niwie społeczno-politycznej. Niestety, czytelnictwo tego gatunku literatury popularnej nie jest pasją tych, których być powinno – polityków, choć ich działalność, co paradoksalne, wskazuje właśnie na takie hobby; ba, wprost ugruntowuje ich wizerunek jako pasjonatów, nałogowców i twórców w jednym starających się w tej materii za wszelką cenę dorównać mistrzom.
Groza ogarnia i dreszcz przeszywa na myśl paskudną i natrętną podstępnego zmaterializowania się jakiejś nieprawdopodobnej, szalonej idei. I nie bez podstaw. Już uczony mąż Aristokles, ksywa Platon, uwiarygodniony jako erudyta i tytan intelektu, twierdził, że świat idei, choć nie dany nam bezpośrednio, wszakże jest realny i bardziej nasycony bytem, niż świat materialny, co w przekładzie Szekspira na nasze znaczy, że „więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie niż się ich śni filozofom”; swoją drogą ciekawe, czym więc kierował się Pasteur dowodząc, że muchy nie mogą powstać ze zgniłego mięsa?
Dzisiaj problem nie tkwi, jak się wydaje, w stworzeniu jakiegoś Frankensteina, ale w skutkach, które mogą się okazać nieprzewidywalne i fatalne. Politycy dawno zepchnęli sztukę przewidywania w kręgi ezoteryki i jasnowidzenia, co raz na zawsze uwolniło ich od skomplikowanego procesu myślenia i wyciągania wniosków. Trafnie oddaje to anegdota o człowieku siedzącym na gałęzi drzewa i piłującym ją od strony pnia. Po zbagatelizowaniu ostrzeżenia i upadku obwołał zwracającego mu uwagę prorokiem i jasnowidzem.
Prawie sto lat temu Jarosław Haszek, założyciel w pijanym zwidzie i wódz w jednym knajpianej Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa), zwierzę na wskroś towarzyskie i polityczne, pouczał niczym biblijny prorok: Jeśli urwą wam wasi słuchacze w czasie zgromadzenia ucho, zabierzcie je z sobą i nie starając się dokończyć przemówienia, lećcie szybko do najbliższego lekarza, żeby wam je z powrotem przyszył. Kiedy urwą wam głowę, zostawcie ją w spokoju, ponieważ do polityki nie jest potrzebna (podkreślenie – K. B.).
Z powyższej logii jasno wynika, że polityka jest uprawiana głównie czteroma literami, co jako takie jest zgodne z mądrością ludową, bowiem ta część ciała uchodzi tam za jej, tj. głowy – przepraszam tu z góry wszelkie mniejszości parlamentarne – opozycję. W ten oto prosty sposób dałoby się wytłumaczyć szereg czynności budzących powszechne zniesmaczenie ogółu, a więc wszelkich obstrukcji i nagłych destrukcji, brzydko pachnących odchodów, oczywiście z budżetu, moczenie się (w afery), puszczanie (słów) na wiatr i odwrotnie, robienie komuś koła pióra, pod siebie i wokół siebie, i tym podobnych.
Jak widać, tworzona przezeń w ten sposób fantastyka jest pozbawiona finezji, formy i artystycznych środków wyrazu, i nie może być w żadnym wypadku ani świeża, ani pierwszego gatunku, co najwyżej cienką popłuczyną i nędznym plagiatem po mistrzach. Warto więc z bliska przyjrzeć się jednemu z Frankensteinów: ustawie lustracyjnej.
Pomysłodawcę lustracji, jej teoretyka i patrona w jednym widzę w nieodżałowanym i wielkim Stanisławie Lemie. W opowiadaniu pt. „V (tragedia pralnicza)” wchodzącym w skład „Dzienników gwiazdowych” będących wspomnieniami, czy też relacjami podróżnika Ijona Tichego znalazł się opis lustracji, jej mechanizmu i, co najważniejsze, skutków. Swoją drogą ciekawe, że ówczesna władza (PRL), lustrująca i kontrolująca bezustannie całe społeczeństwo i również własną partię przez okresowe wymiany legitymacji (kto powtórnie jej nie dostał był podejrzany, zawieszony pomiędzy, a nawet skończony i ), nie wykazała dostatecznej czujności i przeoczyła tak ewidentną aluzję do absurdów systemu, do rządzących nim mechanizmów, do tęsknot za pluralizmem, różnorodnością, innością. Widocznie przedkładała „najważniejszą ze sztuk” nad literaturę, czego dowodzi casus „Noża w wodzie”.
Otóż bohater peregrynacji międzyplanetarnych, Ijon Tichy, został zaproszony na międzygalaktyczne posiedzenie plenarne, mniejsza o to, czego, podczas którego znienacka przeprowadzono totalną lustrację uczestników: (. . .) znowu poszła w ruch kontrola. Teraz prześwietlano bez pardonu obradujących i okazało się, że ukrywali pod nieposzlakowanie leżącymi ubraniami części plastykowe, korundowe, nylonowe, kryształowe, na koniec słomkowe. Podobno w jednym z ostatnich rzędów odkryto kogoś z włóczki. Gdy kolejny mówca zeszedł z podium, ujrzałem się sam jak palec pośród olbrzymiej pustej sali. Mówca został prześwietlony i natychmiast wyrzucony za drzwi. Wtedy przewodniczący, ostatni człowiek, który prócz mnie pozostał na sali, podszedł do mego fotela. Jakoś ni stąd, ni zowąd, sam nie wiem jak, wyjąłem mu z ręki kompasik, który zawirował oskarżająco i obrócił się przeciw niemu. Postukałem go palcem w brzuch, a że zadźwięczał, odruchowo ująłem go za kołnierz, wyrzuciłem za drzwi i zostałem takim sposobem sam. Stałem, samotny, w obliczu kilkuset porzuconych teczek, grubych foliałów z aktami, meloników, lasek, kapeluszy, ksiąg w skórę oprawnych i kaloszy. I pochodziwszy sobie jakiś czas po sali, widząc, że nie mam tu nic do roboty, odwróciłem się na pięcie i poszedłem do domu.
Pomijając, że przytoczony opis mógłby być, oczywiście po odpowiedniej redakcji, gotową ustawą lub co najmniej przepisem wykonawczym, warto zwrócić uwagę na wynikające zeń skutki: lustrowani mogliby bez pomocy IPN i włóczenia po sądach lustracyjnych posłać się wzajemnie na szczaw, co na pewno znacznie obniżyłoby koszty jej wdrożenia i wykonywania. Z tego jedynego powodu opowiadam się więc całym sercem i intelektem za projektem Lema pomimo braku odpowiedzi na fundamentalne pytanie: kto miałby zlustrować ostatniego lustratora?
                                                                          Kazimierz Babiński
Pierwodruk: „Forum Pomorskie” 2007, wrzesień-październik

 

Obraz wyróżniający: Stanisław Lem (1966). CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=1256