Opowiadanie-Aleksandra Caban”Ponad przeciętność”Antek stał przy molo obstawiony ze wszystkich stron obrazami. Trochę abstrakcji, trochę smutnych uliczek, dużo melancholii, barw szarych, momentami rozmytych, jakby zza łez widziany świat(…)

0
705

Aleksandra Caban

Ponad przeciętność

Antek stał przy molo obstawiony ze wszystkich stron obrazami. Trochę abstrakcji, trochę smutnych uliczek, dużo melancholii, barw szarych, momentami rozmytych, jakby zza łez widziany świat. Nic z nich, ani w nich nie śmiało się, nic nie wpisywało się w ten wakacyjny klimat dookoła, w te kapiące lody, w te spalone ramiona, w ten zapach rozgrzanego morza i smak gorzkiego piwa na piachu. Były kontrastem, który roztapiał się w słońcu, nim ktokolwiek raczył go spostrzec.

Przykucnął wreszcie zmęczony upałem i zaczął przeliczać wydatki przeszłe i przyszłe. Było krucho. Zalegał z czynszem i groziła mu w ciągu najbliższych godzin eksmisja, jeśli nie ureguluje zaległości, a uregulować nie miał czym. Obrazów nikt nie kupował, a długi, jakie miał u znajomych uniemożliwiały mu zaciągnięcie kolejnych kredytów. Pieniądze – to był jego jedyny i główny problem. Nie interesował się nimi zupełnie, przypominał sobie o nich dopiero wtedy, kiedy na gardle odczuwał chłód nierdzewnej stali. Dla niego świat mógłby ograniczyć się do małego pokoiku, sztalugi, płótna i farb. Resztę miał w głowie, w wyobraźni. Czasem tylko włóczył się nocami by tę wyobraźnię z życiem skonfrontować, ale mało co go dziwiło. Może poza powtarzalnością głupoty ludzkiej. Ona dominowała w wyobrażeniu jego świata, ona i ta cała zgoda na przeciętność; te wszystkie utarte szlaki etatowych karier, hordy wiecznie smutnych, zmęczonych, przestraszonych, podległych ludzi kultywujących hasło: „Żyjemy byle do piątku, byle do świąt, byle do wyjazdu, byle do lata, byle jak”. Nie cierpiał ich razem z ichniejszymi życiami. Zawsze się zastanawiał, po co oni w ogóle żyją, jeśli każdy dzień sprawia im taką trudność, że już o świcie marzą, aby się czym prędzej skończył. Nie znajdywał na to odpowiedzi i chyba największym absurdem był fakt, że maluje właśnie dla nich o nich, maluje ich samych, aby mogli swoimi ślepymi oczami wreszcie dostrzec tę swoją beznadzieję, ale oni odwracali głowy, jakby przeczuwając, że to spojrzenie może zaboleć.

– Artysta plastyk – odezwał się kpiąco facet koło pięćdziesiątki w bawełnianym kapelusiku barwy kremowej na ogorzałej głowie i z czteropakiem piwa w ręku. – Dzień dobry, panu.

Zaczepiał go regularnie, wyśmiewając jego filozofię życia.

– Pan się lepiej stąd zmywa, bo straż miejska już namierza pana na kamerkach – zaśmiał się zgredzio. – Wlepią panu mandacik i na pędzelek zabraknie.

Antek wyprostował się i spojrzał na niego z litością.

– Odpuść pan sobie.

– I kto to mówi – facet ponownie zaśmiał się. – To pan sobie odpuść i weź się wreszcie za karykatury. Może z tego będziesz miał na butelkę zimnej wody, bo jak na razie tylko pocisz się pan, a to niezdrowo na umysł.

– Każdy jest panem swojego losu – warknął Antek bliski wybuchu – i nic panu do tego.

– Oj, myli się pan – odparł facet mentorskim tonem, kręcąc przy tym ze zgorszeniem głową. – Każdy jest tylko panem swojego zła. Reszta należy do Boga i możnych świata. O ile z Bogiem można się dogadać, o tyle ze światem nie. Powinien pan to wiedzieć. Z autopsji.

Wskazał na rozłożone obrazy i roześmiał się. Antek włożył dłonie do kieszeni spodni i zacisnął pięści.

– Dziękuję panu za te serdeczne słowa – powiedział, siląc się, aby jego głos brzmiał obojętnie – ale obawiam się, że musi już pan iść, bo piwo się panu grzeje.

– Miło, że się pan tak troszczysz o mnie, kiedy o siebie nie bardzo – po raz kolejny roześmiał się. – Pan jesteś jeszcze młody, naiwny, zauroczony marzeniami, ale każda młodość w końcu skona w gruzach złudzeń i wtedy wspomnisz pan moje słowa.

– Uprzejmie dziękuję – warknął Antek.

Facet kpiarsko zdjął kapelusik z głowy i nad wyraz głęboko ukłonił się. Kiedy wreszcie odszedł, Antek wypuścił z ulgą powietrze, spocone dłonie wyjął z kieszeni i zaczął zbierać obrazy.

– On ma trochę racji – usłyszał.

Uniósł głowę i zobaczył uśmiechniętego Michała, kolegę i współlokatora, trzymającego pod pachą plik związanych sznurem obrazów.

– Niby w czym? – żachnął się Antek.

– W kwestii pieniędzy – Michał oparł się o latarnię. – Chcesz ich, czy nie chcesz, ale bez nich ani doby nie przeżyjesz. A o spokoju, to już nawet mowy być nie może. A bez spokoju, to z malowaniem, sam wiesz jak jest. Kicha.

– No właśnie o to się rozchodzi – zapalił się Antek. – Ktoś to tak głupio wymyślił, a ludzie to zaakceptowali i tkwią w tym błędnym kole, katując się dla tych miedziaków. A przecież gdyby się na to nie godzić, to by to wszystko runęło i mogłoby być pięknie.

– Ale tak prędko nie runie. A już na pewno nie przed jutrem. Czynsz, termin ostateczny. Masz?

Antek pokręcił przecząco głową.

– A u ciebie jak? Poszło coś?

Michał odsłonił zęby.

– Właśnie pchnąłem tę naguskę na wietrze jakiemuś frajerowi ze wschodu – zaśmiał się. – Z tym, co już wcześniej uzbierałem będzie i na czynsz, i na porządną wódkę. Zbieraj to i idziemy.

Antek związał obrazy sznurem.

– Nie masz pożyczyć? – zapytał nieśmiało.

Michał rozłożył ręce.

– Ale mam coś lepszego.

Wyjął z kieszeni małą karteczkę i podał ją Antkowi. Antek przeczytał na głos nazwisko i nazwę firmy.

– Wiesz, że mnie to wykończy – powiedział, zwracając mu karteczkę.

Michał nie wziął jej.

– Bezdomność też wykończy.

– Nie dam rady.

– Jutro sobota, potem niedziela. Weźmiesz dwie szesnastki i uzbierasz.

– Braknie.

– Grosze – Michał machnął ręką. – Przeniesie na poczet przyszłego miesiąca. Dzwoń.

– Skręca mnie na samą myśl.

– Przelejesz potem emocje na płótno. Dzwoń i idziemy na wódkę.

Antek westchnął ciężko. Spojrzał boleśnie na zapisany na karteczce numer telefonu, wziął plik obrazów pod pachę i poszedł za Michałem.

Słońce powoli budziło się do życia, kiedy siedział w pełnym autobusie jadącym w kierunku przemysłowej części miasta. Ludzie byli zmęczeni, choć dopiero co zdążyli wstać. Wyglądali, jakby mieli odbywać dożywotnią karę w zakładzie o podwyższonym rygorze za coś, czego nie zrobili. Antek odwrócił wzrok i wyjrzał przez brudną od kurzu i palców szybę. Od zawsze obawiał się tego, że życie kiedyś zjednoczy go razem z nimi w tych ich beznadziejnych podróżach. Bał się tego bardziej niż śmierci. Ale teraz starał się nie myśleć o tym, w końcu był jeszcze poza tym tłumem szarych dusz, jeszcze miał w sobie kolor, przecież jechał bardziej jak po przygodę, a nie jak oni, do miejsca kaźni.

Gdy autobus zatrzymał się przed fabryką, ludzie ciężko unieśli swoje ciała. Drzwi otworzyły się z sykiem i cała masa zrezygnowania i beznadziei ruszyła równym krokiem zaganianego stada do zakładu. Antek obserwował ich z przystanku. Nie chciał stać się częścią tej hordy, która budziła w nim litość, a zarazem wstręt. Przeczekał, aż ostatnia osoba zniknie za bramą fabryki i dopiero wtedy ruszył wydeptaną ich nogami ścieżką męki.

W środku starszy mężczyzna ubrany w czarny mundur firmy ochroniarskiej, utykając na jedną nogę, zagrodził mu przejście. Chciał przepustkę. Antek coś burknął niecierpliwie, a następnie przetrzepał teatralnie kieszenie. Wyjął dwa złote.

– Tylko to – rzucił.

Urażony stróż pokręcił głową.

– Zostaw se to pan – warknął – i idź już. A kierownikowi Wiecheckiemu powiedz, że mi flaszkę wisi.

Antek poszedł korytarzem wzdłuż hali produkcyjnej. Był tu kiedyś razem z Michałem, ale całe to otoczenie maszyn i tych ludzi upodobnionych do nich, wywarło wtedy na nim tak potwornie przygnębiające wrażenie, że wyszedł nim kierownik pokazał mu, co i jak ma robić.

Wiechecki, tłusty, malutki, wyłysiały człowieczek w przydużym fartuchu barwy brudnej zieleni wykrzykiwał paskudnie na etatowych pracowników, ponaglając ich do roboty, chociaż ta robota kurzyła im się w dłoniach. Antek zatrzymał się obok niego i czekał, aż ten się wyżyje.

– To ty? – kierownik zauważył go dopiero po kilkuminutowym przeglądzie zasobu przedziwnych przekleństw, których przez całe swoje marne życie zdołał natworzyć. – Dobra, nie ma czasu. Widzisz te skrzynie? Widzisz, to świetnie. Bierzesz skrzynię, stawiasz na blat, otwierasz, sprawdzasz jaki masz detal, szukasz w segregatorze instrukcji i według instrukcji jedziesz. Kapujesz? A, i o wszystkich błędach, wadach, brakach informuj tego głąba przy komputerze. Musi to przepakować. Zresztą wszystko masz w instrukcjach. Czytać umiesz? To dobrze, poradzisz sobie.

Kierownik odszedł, pokrzykując jeszcze na pracowników. Antek rozejrzał się bezradnie po kantorku kontroli jakości wypełnionym szczelnie plastikowymi skrzyniami. Potem zapatrzył się na ludzi, którzy jak jakieś świstaki przekładali prędko coś z opakowania do opakowania i zaraz sobie przypomniał, że jego czeka to samo. Poczuł nieprzyjemny skurcz w podbrzuszu. Coś jakby rozlewało mu się po wnętrznościach i zatruwało go od środka. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło w głowie i musiał chwycić się blatu, aby nie upaść.

– Co ja tu robię? – wyszeptał drżącym głosem, którego nikt prócz jego samego nie mógł usłyszeć. Jeszcze raz obmiótł spojrzeniem tych wszystkich ludzi w fartuchach zasuwających jak roboty jakieś, i nic nikomu nie mówiąc, uciekł z kantorka.

– Czy ty zwariowałeś? – strofował go Michał. – Idioto, to tylko dwa dni. Nikt nie kazał ci się tam zatrudniać na stałe. Miałeś tylko zarobić parę stów.

Antek leżał na materacu w ciemnym rogu przedzielonego na dwie równe części pokoju zawalonego dziesiątkami obrazów – skończonych, rozpoczętych i tych rozpoczętych i już dawno porzuconych.

– Nie mogłem – odparł. – Nie potrafiłem. Coś mi się stało. Miałem wrażenie, że zdradzam sam siebie, że sprowadzam siebie do poziomu robaka.

Michał nerwowo krążył po pokoju.

– Znowu bredzisz.

– Tak to właśnie się zaczyna – mówił Antek. – Raz się ulegnie, raz zgodzi się na cudze reguły i kaput, nie ma człowieka. Są kości i ciało, ale nie ma już duszy, jest wytresowany pajacyk, robocik, trybik zasilający czyjąś kabzę, głupią gospodarkę, która stała się bogiem.

– Zawsze byłeś walnięty nad miarę. Zawsze. Nie powiem, ze mną też jest coś nie tego, ale kiedy trzeba potrafię się spiąć i ugrać, co chcę.

Antek podniósł się. Oparł się plecami o parapet wielkiego rozwartego na oścież okna.

– Na dworzec pójdę, do schroniska – mówił jak w gorączce – skłot znajdę, do zakonu wstąpię, ale nie wytrzymam tej durnej roboty obrażającej najdrobniejszy ułamek intelektu i człowieczeństwa.

– Idioto, czasem trzeba zrobić coś, co trzeba, by potem móc w spokoju robić to, co się kocha.

– Drobne ustępstwa coraz schylają kręgosłup. Ja chcę iść wyprostowany, chcę żyć w zgodzie ze sobą.

– W niezgodzie ze światem.

– Tak. Nie potrafię żyć. Nie nadaję się do tego świata. Nie radzę sobie z rzeczywistością. Masz rację. Nie nadaję. Nie pasuję.

– Przecież wiesz jak jest, z malowania nie wyżyjemy. Można mieć z tego jakiś grosz, kiedy się pofarci, ale to drobniaki. Nie możesz się upierać przy tym, że będziesz malował i tylko malowaniem zarabiał na żarcie, bo zdechniesz nim nowy miesiąc wybije. To nazwiska się sprzedają, nie dzieła. Zapomniałeś o tym?

– Stary, ale ja to wiem – powiedział drżącym głosem. – Ja to wiem, ale ja nie potrafię inaczej. Próbowałem, ale sam widzisz. Mi coś się dzieje. Tak w środku. Ja nie nadaję się.

Antek siadł na materac i skrył głowę między nogami. Michał patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. Wyglądał jak mały dzieciaczek zostawiony pośrodku sklepu przez znudzonych nim rodziców.

– Może ty faktycznie powinieneś do zakonu – odezwał się wreszcie Michał.

Antek uniósł głowę.

– Ja chcę tylko by ludzie się obudzili – odparł. – By zaczęli żyć, robić to, co lubią, dostrzegać to, co naprawdę ważne, a nie tylko pieniądze. Chcę by przestali biec tym torem konsumpcjonizmu, który kończy się nagle dwa metry pod ziemią. Chcę żeby ten przeklęty pieniądz zdechł i żebyśmy wreszcie zaczęli się nawzajem szanować.

– Jeszcze chwila, a zaczniesz marzyć o wojnie.

Naraz rozległo się pukanie do drzwi i obaj zastygli, jakby przez pokój przeleciał piorun.

– No i to by było na tyle – odezwał się Michał.

– Mam dwa złote – rzucił Antek. – Kupię zdrapkę jak ci wszyscy, co śnią o tych białych samochodach. Może wygram. Podobno raz w życiu się wygrywa.

– Śmierć – rzucił wściekle Michał. – Nie ruszaj się stąd. Zapłacę za siebie i powiem, że ciebie nie ma. Że karetka z roboty do szpitala cię zabrała. Niewiele to pomoże, ale o kilka dni odwlecze wyrok.

– Całe życie polega nad odwlekaniu wyroku – mruknął Antek. – To wszystko jest takie śmieszne. To życie i jego sens. Ten cały strach przed śmiercią. Ta ucieczka od niej w przepych i wirtualne zera. Czasem myślę, że to jakiś żart, że to przecież nie może dziać się naprawdę. Może nas w ogóle nie ma?

– Nie pierdol już.

Michał rozsunął kotarę i przeszedł na drugą część pokoju. Antek wstał i podszedł do okna. Wychylił się. Powietrze pachniało śmieciami i stęchlizną muru. Nie wróżyło niczego dobrego. Dołem snuli się ludzie. Przypominali ślimaki, marne mięczakami nieświadome kresu, który czeka ich rychło pod butem intruza.

– Panie Matecki – usłyszał naraz starczy głos podobny do skrzeku żab. – Ja dobrze wiem, że pan tam je. Ja nie je głupia.

Krzyczała coś jeszcze, ale Antek zatkał uszy. Ocknął się dopiero, kiedy dostał w ramię.

– Zabieraj się pan stąd – usłyszał – ino już, bo po policję dzwonię i oskarżę pana o włam.

– Nie ma pani prawa – zaprotestował Michał.

– Daj spokój, pójdę – Antek odwrócił się od okna i rozejrzał nieprzytomnie po pokoju. Michał przestraszył się, gdy zobaczył bladą, okraszoną kroplami potu twarz Antka. – Bety na razie zostawię – rzucił i ruszył w stronę drzwi, wymijając obojętnie przygarbioną właścicielkę mieszkania, która jak nakręcony pajacyk wymachiwała zwiędłą piąstką.

– Nie wygłupiaj się – Michał zastąpił mu drogę. – Jej się zaraz znudzi, za piętnaście minut ma powtórkę serialu.

– Przecież wiesz, że nie leczy się skutku, a przyczynę. W moim przypadku przyczyny nie da się wyleczyć. Szkoda twoich sił na skutki.

– Idioto – Michał chwycił Antka za ramiona i potrząsnął nim. – Idioto, do cholery, obudź się. To tylko kilka stów.

– Dziś kilka, jutro kilkanaście, a za miesiąc kilkaset. Nie ma tu dla mnie miejsca. Biorę, jeśli pozwolisz – chwycił flaszkę wódki, która stała na drewnianej skrzyneczce po jakiś egzotycznych owocach z dyskontu. – Urżnę się jak te wszystkie świstaki. W końcu sobota.

– Idę z tobą.

Antek pokręcił stanowczo głową.

– Nie bój się – powiedział. – Nic sobie nie zrobię.

Machnął flaszką na pożegnanie i wyszedł z mieszkania krokiem przegrańca.

Nocny patrol zatrzymał się przy jednej z jeszcze niezdewastowanych ławek w parku. Spał na niej Antek snem twardym jak hartowana stal i nie wzruszały go nawet coraz głośniejsze grzmoty zbliżające się od zachodu. Pod ławką leżała rozbita flaszka. Ktoś go już wcześniej przeszukał, bo wszystkie podszewki kieszeni miał powyciągane na zewnątrz. Naraz jeden z policjantów szarpnął go za ramię. Był to młody chłopak, wyraźnie znudzony służbą w tę letnią sobotnią noc.

– Wstawaj pan – krzyknął ten drugi; starszy, z lekkim brzuszkiem. – No, raz, raz.

Ten młody telepał nim wciąż i Antek wreszcie obudził się.

– Czego? – burknął.

– Policja – powiedział ten młodszy. – Wstajemy.

Antek nie był skory do wykonywania jakichkolwiek rozkazów i nawet się nie ruszył. W końcu ten młodszy zdenerwował się i szarpnął go tak, że Antek wylądował na ostrym od kamieni chodniku. Najpierw zakręciło mu się w głowie i nie wiedział zupełnie gdzie jest i o co się rozchodzi, ale po chwili podpierając się o ławkę, podniósł się.

– No – krzyknął. – Niech mnie panowie zabiją! No, zabijcie mnie!

Rozłożył ramiona, jakby stal na szczycie góry i czekał na dogodną chwilę, aby rzucić się w przepaść.

– Niech się pan uspokoi – odezwał się ten starszy.

– Zabijcie mnie, do cholery! Zabijcie!

– Uspokój się człowieku – krzyknął ten młodszy, coraz bardziej podirytowany interwencją.

– Zabijcie mnie! Ja się nie nadaję do życia. Zabijcie mnie, pasożyta społecznego. Zabijcie mnie. Nie płacę podatków, nie jestem światu potrzebny. Zabijcie mnie, jestem już zmęczony. No, zabijce, do kurwy nędzy!

Naraz urwał; osunął się na kolana i nieprzytomnie uderzył twarzą o kamienistą nawierzchnię.

– Bierz go – rzucił ten starszy do młodszego. – Zapaćkał się tylko niepotrzebnie i sukę wypaskudzi jakimś hivem.

– To może by go tak? – młodszy skinął głową na ławkę.

– Miesiąc się zaraz kończy – odparł ten starszy – a nam jeszcze paru brakuje. Ten to niezły okaz.

I podnieśli go, chwytając za ręce. Potem ten starszy przez krótkofalówkę wezwał radiowóz.

– Będą za pięć minut – powiedział i spojrzał na zakrwawioną twarz Antka bezwiednie spoczywającą na ramieniu. – Ludziom od tej wódy już się coraz bardziej we łbach pierdoli.

– Więcej chemii dają – mruknął bez przekonania ten młodszy; sam miał ogromną ochotę napić się i spojrzał z tęsknotą na roztrzaskaną pod ławką flaszkę.