Odejście / Piotr Kotlarz

0
302
Brama nr 2 Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980.

 

 

 

                                                                                             Motto
                                                                         nie mogę pogodzić się
                                                                        ze „śmiercią Iwana Ilicza”.

Siedzieli wokół stolika i grali w karty. Stolik stał w bibliotece. Potrzebowali ciszy i spokoju. Obok w salonie pozostali członkowie rodziny toczyli rozmowy przy stole. Biblioteka, salon, trzy sypialnie, duża kuchnia, dwie łazienki… Dom Zygmunta był duży i trzeba przyznać urządzony z gustem. Piękny dom, lecz Zygmunta już nie było. Przy kartach spotkali się dwaj jego bracia i kuzyn (ksiądz, nauczyciel i lekarz), jak w dowcipie o wiejskiej inteligencji. Należeli jednak do jednej tylko rodziny. Kibicował im ojciec braci, dziś już na emeryturze i wujek Łukasz. Jedna z wielu rodzin dużego miasta.

Wczoraj byli na pogrzebie, później na stypie. Dziś spotkali się ponownie, by wspomnieć zmarłego, by wykazać, że wciąż są razem, by otrząsnąć się po wydarzeniach ostatnich dni.

Zmarłym był trzeci brat Joachima (nauczyciela) i Pawła (księdza), Zygmunt.

Preferans, bo w niego właśnie grali, jest grą odrobinę podobną do brydża. Mniej kart, bo tylko trzydzieści dwie, mniej graczy, bo tylko trzech (czasami gra się we czterech, wówczas czwarty na zmianę pauzuje) i ciut inna licytacja. Pik, trefl, karo, kier, nul. Licytuje się planowaną ilość wziętych lew, lub planowanego nula. W tym ostatnim przypadku trzeba grać tak by nie wziąć żadnej lewy. Można grać na zapis. Dość skomplikowany, jako że trzeba zapisywać wszystkie wylicytowane gry i wpadki. Wpaść może nie tylko rozgrywający, ale i pozostali gracze, którzy przystępując do rozgrywki zobowiązani są do wzięcia odpowiedniej liczby lew. Grać też można bezpośrednio na pieniądze. Wówczas na środku stołu stawia się dwa talerze. Na dolnym gracze kładą ustaloną kwotę, stawkę, górny talerz służy do wpłacania za wpadki, czyli nie wzięte lewy. Nasi gracze grali na pieniądze. Gra była dla nich próbą ucieczki, zapomnienia o celu tego spotkania. Bo mimo tego, iż spotkali się by uczcić pamięć swego brata, kuzyna, syna itp., to tak naprawdę chcieli wyprzeć ze swej świadomości pamięć o śmierci.

Stawki były średnie. Nie za wysokie i nie za niskie. Jedna dziesiąta średniej krajowej. Tyle by odczuć stratę, ale by i nie załamać się z jej powodu.

Brat zmarłego, Joachim, przegrywał. Kilka wpadek i do „kur’ wpłacił już znacznie więcej niż wynosiła pula. Ostatnio jego zarobki nie były zbyt duże, pracował w sferze budżetowej, a społeczeństwo nasze jakoś wciąż nie potrafiło dostrzec wagi pracy nauczyciela. Przegrana wyprowadzała go z równowagi, bolała go strata każdych pieniędzy. Przypomniał sobie jednak, że z ubezpieczalni dostanie pieniądze w związku ze śmiercią Zygmunta i to go nieco uspokoiło.

Zysk z powodu śmierci brata? Szybko odrzucił tę myśl. Jak tak można? Starał się wyprzeć ją z siebie, a ona wracała natrętnie. Karta wciąż mu nie szła. Kochał brata, przed jego śmiercią często myślał, dlaczego to on a nie ja? Ja już swoje dzieci odchowałem, a Krzysztof, syn Zygmunta, ma dopiero piętnaście lat. Gdyby to było możliwe zamieniłby się z nim. Nie można jednak paktować ze śmiercią. Jego myśli były wówczas szczere, wierzył, że gdyby było to możliwe tak właśnie by zrobił, a teraz taka myśl… Spojrzał na pozostałych graczy. Jakie to szczęście, że oni nie mogą znać jego myśli. Ciekawe, co oni sądzili o zmarłym. Czy i w nich w zetknięciu ze śmiercią ujawniła się druga strona ich osobowości? Zło?

Paweł był księdzem. Drogi jego i pozostałych braci rozeszły się już dość dawno. Spotykali się teraz tylko w czasie ważnych spotkań rodzinnych, a i wówczas mało ze sobą rozmawiali. Najczęściej zaraz po posiłku uciekali na neutralny grunt – grali w karty. Dziś Pawłowi karta szła znakomicie i stąd jego dobry humor. Z racji swej profesji ze śmiercią spotykał się znacznie częściej. Śmierć Zygmunta przyjął bardzo spokojnie. Nie zastanawiał się nad nią zresztą za wiele. Był hedonistą. Uważał, że ważne jest tylko to, by żyć przyjemnie i przyzwoicie. Potrafił, tak przynajmniej o sobie sądził, zachować się w każdej sytuacji. Wczoraj po prostu wygłosił jeszcze jedną mowę pogrzebową i jak zwykle, był o tym przekonany, potrafił wzruszyć zebranych. Później krótko zabawił na stypie i wrócił do swoich spraw. Dziś przybył na to rodzinne spotkanie, bo uważał, że tak wypada, bo według niego należało to do jego obowiązków, bo tak trzeba. Poświecił swój wolny czas, który mógł przecież spędzić z Moniką. Sięgnął po stojącą obok na małym stoliczku butelkę i rozlał wódkę do kieliszków.

– Wypijmy za pamięć o zmarłym. Jaka szkoda, jaka szkoda…

Wcale nie był obłudnym. Dobro i zło. Jedno i drugie istnieje niezależnie od siebie. Bywa, że to co jedne społeczności uznają za dobro, inne mogą uznawać za zło. Wolność wyboru? Jedni z nas znają swoją naturę doskonale, znają swe możliwości zarówno w jednym, jak i drugim kierunku i dokonują wyborów świadomie, drudzy wybierają dobro bo tak wypada, bo tak zostali wychowani, a może nawet dlatego, że to się „opłaca”. Niektórzy czasami świadomie, a czasami na skutek jakichś zapomnianych przeżyć z dzieciństwa wybierają zło.

W każdym z nas toczy się nieustanna walka.

Wszyscy byli świadkami śmierci Zygmunta, Obserwowali jego zmagania z chorobą, grę ze śmiercią i ból przez ponad pół roku, widzieli ostatnie dni przeraźliwych męczarni i śmierć. Zygmunt nie poddawał się do końca. Z wielką skrupulatnością stosował się do zaleceń lekarzy, a gdy z postępem choroby przestał im ufać, poszukiwał nadziei u innych. W pokoju, w którym umierał wciąż włączony był telewizor, z taśmy video przemawiał Kaszpirowski. Nauka pomóc nie mogła, to może on pomoże. Zygmunt do końca chciał żyć, do końca walczył, zmagał się z – jak czasami mawiał – panią Śmiercią.

Gdy spoglądamy na śmierć bliskiej nam osoby, czy nie pojawia się w nas myśl, że to co dotyczy naszego brata, siostry, kuzyna… nas nie dotyczy, że nam się to zdarzyć nie powinno, nie może? Ile w wypadku gdy śmierć dotknie kogoś z naszych bliskich, obok żalu i współczucia, jest w nas strachu przed śmiercią każdego z nas, przed własną śmiercią? W dzisiejszym świecie śmierć została zepchnięta gdzieś na margines życia społecznego, na co dzień o niej zapominamy. Pamięć o niej powraca najczęściej tylko raz w roku, gdy wraz z tłumami innych w święto zmarłych odwiedzamy groby naszych bliskich na cmentarzach, znajdujących się najczęściej na peryferiach naszych miast. Tak, również i wówczas, gdy jak teraz, dotknie kogoś z naszych bliskich.

Joachim uważał, że śmierć jest czymś naturalnym. Wszyscy musimy umrzeć. Szkoda tylko, że Zygmunt musiał odejść tak wcześnie. Joachim nie bał się śmierci, był na nią przygotowany. Zastanawiał się nawet nad tym, czy na miejscu Zygmunta tak kurczowo trzymałby się życia?

Paweł ze śmiercią spotykał się znacznie częściej, a mimo to bał się jej. Bał się, mimo że uprawiany zawód, profesja, powinna dawać mu wytłumaczenie i nadzieję. Łączymy się z Bogiem, sąd ostateczny, później życie wieczne. Lepsze, wspanialsze życie.

Życie po życiu. Drażnił go Joachim i Zygmunt, którzy nie przyjmowali jego wiary. Teraz Zygmunt stoi przed Bogiem. Bóg jest miłosierny – wybaczy mu. Paweł wierzył w życie pozagrobowe, a bał się śmierci. Strach ten jednak nie za bardzo mu doskwierał, został zepchnięty dość głęboko do jego podświadomości. Pogoń za radościami życia doczesnego, mimo że za najważniejsze uważał przecież przyszłe, nie dawała mu zbyt wiele czasu na rozmyślania o śmierci. Nie dostrzegał też swej niekonsekwencji, tak jak nie dostrzegał, nie starał się zrozumieć innych, tak też nie znał i siebie. Nie znał swej natury, nie zdążył jej poznać i chyba nigdy już nie pozna.

Kuzyn Leszek wobec ostatnich wydarzeń był znacznie spokojniejszy. Był lekarzem na statku i właśnie wrócił z rejsu. Nie wiedział wcześniej o chorobie Zygmunta, dopiero po przybyciu do domu od żony dowiedział się o jego śmierci, o pogrzebie. Szkoda chłopa… pomyślał. Właściwie to się nie znali. Ot takie sobie zdawkowe wypowiedzi w czasie rodzinnych spotkań, na ślubach lub pogrzebach. Szkoda Zygmunta, ale przecież wszyscy musimy odejść – myślał. Nie zaprzątał sobie tą sprawą szczególnie głowy. Miał inne problemy. Iwona, jego żona, chce rozwodu. Nie może się na to zgodzić, mają przecież dwoje dzieci. Głowa boli od rozmyślań, a tu jeszcze do tego ten pogrzeb i konieczność rodzinnych spotkań. Dobrze, że chociaż karta idzie mu jako tako. Kto ma szczęście w kartach… Zygmunt zostawił syna i żonę. Jak oni sobie poradzą? Może trzeba będzie pomóc? Jutro porozmawiam z żoną ostatecznie, albo wóz, albo przewóz. Najgorsza jest ciągła niepewność – postanowił.

Grali do czwartej nad ranem. Karta zmienną jest i wygrał Joachim. Niewiele, ale jednak. Zmęczeni gracze, kibice i pozostała rodzina wrócili do swoich domów, do swoich spraw.

Gdzieś w podświadomości zaginął jego krzyk, gdy po raz pierwszy ujrzał światło. W podświadomości zaginęły pierwsze obrazy i pierwsze błędy na drodze poznania. Prawdę o sobie, o najwcześniejszym okresie swego życia, zbudował znacznie później na podstawie skąpych informacji, skąpych faktów, o których usłyszał w rozmowach różnych świadków tamtych odległych przecież wydarzeń. Wzbogacały je obserwacje z okresu narodzin i wzrostu własnego dziecka. Cóż wiedzieć mógł jednak o swym tak wczesnym bólu, strachu, radości, rozpaczy lub szczęściu.? Czy potrzebował zresztą tej wiedzy? Każdy dzień przynosi nowe uczucia, nową prawdę, nową wiedzę.

Niektórzy mogliby doszukiwać się w tym symbolu, jakiegoś znaku. Zygmunt później traktował to normalnie. Bo i cóż z tego, że urodził się właśnie w roku, w którym zakończyła się wojna. Fakt ten wprawdzie wpłynął dość znacząco na losy jego rodziny, na jego przyszłość, lecz przecież zawsze są jakieś fakty, które decydują o naszym losie. Gdyby nie wojna i jej skutki, rodzina Zygmunta zapewne pozostałaby w jednej z wsi niedaleko Lublina. Odległość od Lublina podkreślam specjalnie, gdyż dzięki temu jego ojciec mógł w młodości dorabiać w tym mieście jako pomocnik murarza. Maleńkie gospodarstwo z trudem wystarczało na utrzymanie rozrastającej się rodziny. Już przed wojną czworo dzieci. Niestety wojna, a właściwie niedostatek z nią związany, przyczyniły się do śmierci dwóch córek. Zygmunt, piąte z kolei dziecko w rodzinie podlubelskiego chłopa, urodził się jeszcze w starym rodzinnym domu. Dwa miesiące później rodzina ruszyła na północny zachód, na „ziemie odzyskane”. Ruszyła szukać swego szczęścia, a przynajmniej poprawy swego losu.

Znaleźli gospodarstwo niedaleko Gdańska. Murowany dom, nawet szklarnie, wokół jednak woda. Niemcy uciekając zalali okoliczne tereny. Kilkumiesięczne dziecko nic nie wiedziało o zmaganiach rodziców z żywiołem, z ziemią, z niedostatkiem. Pierś matki była zawsze ciepła i pełna. Rodzice powoli odbudowali gospodarstwo i wreszcie przyszedł długo oczekiwany dostatek. Bo czyż nie jest dostatkiem pełen stół, nakarmione i ubrane dzieci. Paweł i Joachim chodzili już do szkoły, Zygmunt zostawał sam. Różnica wieku miała dość istotny wpływ na ich kontakty. W chwili narodzin Zygmunta Paweł miał już sześć, a Joachim siedem lat. Joachim z Pawłem z sentymentem wspominali tamten okres, Zygmunt, wówczas jeszcze zbyt mały, niczego nie pamiętał. Ojciec, który już raz zdecydował się na opuszczenie rodzinnego domu nigdy już nie mógł znaleźć swego miejsca. Po czterech latach pobytu na nowym gospodarstwie, zdecydował się na przeniesienie do Gdańska. Zrujnowane miasto potrzebowało murarzy. W jakiś sposób dziwnym zrządzeniem losu spełniały się jego marzenia. Zobaczyć morze i zamieszkać w mieście. Cóż z tego, że miasto, które miało być spełnieniem tamtych marzeń było jeszcze stosem ruin. Mając siedem lat również Zygmunt mógł spełnić swoje pierwsze marzenie, poszedł do szkoły. Marzył o tym od dawna. Może chodziło o chęć zbliżenia się do starszych braci, współuczestniczenia w ich życiu, a może uważał szkołę za źródło wiedzy? To przecież dzięki niej, tak sądził, starsi bracia potrafili, patrząc na niego z pobłażaniem, odpowiadać na jego pytania. Wstawał zawsz wcześniej od nich i spoglądając na stojący na kredensie zegar budził ich.

– Wstawajcie, już czas. Już siódma! Nie zdążycie! Musimy zdążyć do szkoły.

Później, gdy w szkole pojawiły się problemy, walki z kolegami, brak zrozumienia ze strony dorosłych i, jak mu się wydawało, brak akceptacji, on również przestał lubić szkołę. Skończyły się ponaglania braci, przyszła szkolna codzienność. Zaliczał kolejne okresy i lata. Pilnował tylko, by nie stracić roku i uciekał w książki, w lektury. Mijały lata. Ojciec pracował prawie całymi dniami, mama również musiała podjąć pracę. Rodzina była dość liczna, a zarobki niskie. Matka została ekspedientką w sklepie chemicznym, później, gdy ojciec postanowił zająć się handlem, w ich własnym stoisku na hali.

Paweł skończywszy siódmą klasę postanowił, że zostanie księdzem. Liceum, matura, seminarium. Taką drogę sobie wytyczył. Od dawna zresztą był ministrantem. Zygmunt był zbyt młodym, by zastanawiać się wówczas nad decyzją Pawła. Tak chce, jego sprawa, mnie to przecież nie dotyczy, myślał. Jego czas pytań zasadniczych miał przyjść znacznie później.

Niewiele wspomnień zostało w umyśle Zygmunta z okresu szkoły podstawowej. Jakieś uliczne burdy. Twarz wymalowana kredą przez kierownika szkoły, nauczyciela matematyki. Wszedł na daszek budynku gospodarczego stojącego obok szkoły, wymalowanie twarzy miało być za to przewinienie karą. Gra w palanta, później w palantówkę, na placu przed szkołą, sprzedawana makulatura, butelki… strzępy wydarzeń. Właściwie bez znaczenia.

Tam gdzie dziś stoi budynek NOT-u i hotel był pusty plac któregoś dnia zajechały cyrkowe wozy.

-Cyrk! Cyrk Przyjechał!

Pobiegli tam po lekcjach. Stoją wozy, jacyś ludzie ustawiają wielki namiot.

– Patrzcie, w tamtym wozie w klatce są lwy.

– Patrzcie, tam stoją słonie.

– Mama kupiła bilety. Jutro tu przyjdę – powiedział któryś z kolegów Zygmunta.

– Co się gapicie pętaki? Nie przeszkadzać gówniarze. A może chcecie pomóc? Mam darmowe bilety.

Kilku z nich, wraz z Zygmuntem, zostało. Ustawiali płoty, bolały ręce. Jak szybko mijał czas. Namiot już stoi, przychodzą pierwsi widzowie… za chwilę przedstawienie.

– Gdzie jest ten pan, co nam obiecał?

Zygmunt niepokoił się coraz bardziej. Ojca nie było od kilku dni w domu. Problemy w pracy, milicja, oskarżenia… jakieś nadużycia. Jeśli teraz nie wejdę, nie mam szans na to, by przyjść tu z mamą – myślał. O, jest!

– Proszę pana, proszę pana. To my.

– Widzę. Chodźcie.

Żonglerka, akrobacje, lwy, psy i słonie. Boże, jaki ten klaun jest śmieszny. Wypieki na twarzy i łzy radości. Zapomnieli o czasie. Gdy spektakl się skończył na dworze było już ciemno. Była już dziewiąta. Dopiero teraz przypomniał sobie o domu, o matce. Boże, ona o niczym nie wie. Strach przed karą i rozpacz z powodu wyrządzonej jej przykrości.

– Jak mogłeś? Tyle godzin cię szukałam. Jak mogłeś?

Matka płacze. Bije go w twarz. Tak bardzo się o niego bała.

– Jak mogłeś?

Położył się spać bez kolacji. Mama miała rację, ale przecież nie zabrałaby mnie do cyrku. Dlaczego mnie uderzyła? Dlaczego? Długo nie mógł zasnąć. Jacy wspaniali ludzie są w cyrku, jacy odważni, jak chciałby być z nimi, uciec z domu i być z nimi.

Następnego dnia znów szkoła. Po szkole mama z Joachimem i Pawłem poszli do cyrku, Zygmunt – za karę – został w domu.

I tak dzień po dniu. Radość miesza się z goryczą. Wielkie dziecięce dramaty, wielkie dziecięce tajemnice. Schowek za cegłą wyjmowaną z zabytkowego obronnego muru. Szklane kulki i kalejdoskop. Gry i zabawy. Zimą budowanie śnieżnego schronu. Nie igloo, lecz schronu. Ostatnia wojna zostawiła ślady w umysłach dzieci, które bardzo często bawiły się w wojnę. Ta,ta,ta… zabity. Byłeś zabity, dlaczego wstajesz. Jeździli na Westerplatte i na Stogi. Tam były bunkry, można było też znaleźć jakieś łuski a nawet naboje i pociski. Bogdan, kolega z klasy Zygmunta, znalazł nawet prawdziwy karabin. Szkoda tylko, że tak zardzewiały. Rok później, rozbierając pocisk Bogdan stracił prawą rękę i oko.

Obrzydzenie. Czegóż chce ten mężczyzna w skórzanym płaszczu? Dwunastoletni chłopiec składający już od kilku miesięcy ofiarę na ołtarzu Onana zaczepiony na ulicy. Trybuny stadionu zawodów żużlowych. Tylko oni. Chłopiec i mężczyzna, którego ręka wędruje w okolice chłopięcego krocza. Strach, podniecenie i upokorzenie. Dokąd uciec? Nikogo wokół nie ma. Później dwadzieścia złotych wydane na cukierki i grę. Później strach, by nie spotkać już tego mężczyzny, którego twarz szybko wyleciała z jego pamięci. Przypuszczalnie uratowała go duża wyobraźnia i lektury… o incydencie prawie zapomniał.

Znów w objęciach Onana. Wystarczyło zdjęcie z żurnalu, erotyczny fragment książki, jakieś skojarzenie. Łazienka, strych, piwnica – chwile samotności, chwile marzeń, chwile rozpoznawania swego pożądania.

Dlaczego opisuję młodość naszego bohatera? Dlaczego sięgam do intymnych jej zakątków? Buduję jego postać z własnych doświadczeń, ze znanych mi doświadczeń mych bliskich, gdzieś tam w umyśle plączą się też bohaterowie innych utworów, czy artykułów z prasy. Przez chwilę zastanawiam się nad tym, na ile Zygmunt tworzył się sam, a na ile naśladował innych? Doświadczenia dziecięce Zygmunta były bardzo podobne do doświadczeń jego rówieśników. Bawił się ucząc i uczył się bawiąc. Nie chcę przedstawiać świata pokazując go oczami dziecka, jak czyni to wielu współczesnych pisarzy. Nie interesują mnie literackie chwyty, w moim odczuciu zresztą dalekie od prawdy. Świadomość, samoświadomość, te zdobywamy i kształtujemy przez całe życie. Świadomość? Kiedy Zygmunt zrozumiał sens tego słowa po raz pierwszy? Czy wiemy w jakim momencie życia uzyskujemy samoświadomość? Ile lat minęło od chwili, gdy Zygmunt po raz pierwszy zobaczył własną rękę, a później rozróżnił palec, do chwili, gdy po raz pierwszy zadał sobie pytanie: co ja tu robię? Co robią inni, podobni do mnie? Poznał siłę kłamstwa, poznał później jego słabość. Wreszcie, kiedy po raz pierwszy stwierdził, że skoro nie potrafi oszukać samego siebie, to po cóż oszukiwać innych. Jesteśmy przy tym aż tak podobni, prawie jednakowi, a jednocześnie aż tak różni. Tak różni, że miedzy niektórymi z nas jest wręcz przepaść. Czasami wystarczą drobne różnice anatomiczne, biologiczne, psychiczne, jakieś wydarzenia z życia, splot okoliczności, by ktoś ukształtował się aż tak odmiennie. Mijają lata i bywa, że czasami trudno jest się porozumieć nawet z własnym bratem. Dzieciństwo jest okresem, za którym wielu z nas tęskni, oddalibyśmy wolność, siłę, rozum, by wrócić do lat szczęścia, beztroski, bezpieczeństwa… zapominamy jednak, że obraz ten jest tylko ułudą, że jest nieprawdziwy, gdyż natura naszych umysłów jest taka, że przykre wspomnienia ukrył on najczęściej bardzo głęboko.

Młodość. Zygmunt zdał do liceum. Inny budynek już poza centrum miasta. Stary budynek, gdzieniegdzie nadkruszone tynki, a może nawet ślady po kulach. Pokolenie Zygmunta miało szczęście, młodzież urodzona kilka, kilkanaście lat później nie poznała już przedwojennych nauczycieli, nieliczni, którzy przetrwali wojnę, w latach siedemdziesiątych już przechodzili na emerytury lub – takie już jest to życie – odchodzili na zawsze. Roczniki Zygmunta mogły jeszcze spotkać właśnie tych nielicznych, tych którzy mogli przekazać wiedzę o przedwojennym świecie wartości.

Znacznie później, wiele lat później, gdy leżał już w szpitalu, gdy wiedział już o swej chorobie, Zygmunt próbował przypomnieć sobie ten czas. Niewiele pamiętał, minęło przecież aż trzydzieści lat. To bardzo długo. Niewiele pamiętał, a jednak czuł, wiedział, że wówczas wydarzyło się bardzo wiele, że to właśnie wówczas wytyczył granice siebie.

Zima, kulig, konie ciągną sanie. Śmiech, radość. Zygmunt zauroczony bielą, zapomniawszy się w przygodzie, gubi czapkę. Wspaniały śnieg, jak dobrze lepią się śnieżne kulki, piękne błękitne niebo, słońce i ośnieżone drzewa. Jak ślicznie na tej bieli odznaczają się rude włosy Joli.

Odmrożone uszy, gorączka, przeziębienie.

W liceum pierwsza platoniczna miłość, wielka przyjaźń, zdrada. Wszystko wówczas wydawało się wielkie i ważne.

Odwiedziny u Pawła w seminarium. Grupa Pawła przygotowała przedstawienie. Piłat i Chrystus. Spektakl bardzo sugestywny, Zygmunt nie mógł jednak skupić się na jego treści. Myślał o swym bracie. Dlaczego Paweł wybrał taką drogę? Przecież celem życia jest zachowanie gatunku, prokreacja, jak to uczenie określał. Czy Paweł nigdy nie będzie mógł kochać kobiety? Zygmunt, o ile mógł sobie to dokładnie przypomnieć, wiarę utracił już w siódmej klasie. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy bóg jest, czy go nie ma? Nie obchodzi mnie to – mówił. Bóg jest dla mnie terminem bez desygnatu – twierdził kilka lat później, już w czasie studiów. Później dyskutując z Pawłem pytał:

– Dlaczego nauczając religii stosujecie metodę wpajania wiedzy religijnej, a nie jej ujawniania?

Z drugiej strony pamiętał, że jadąc kiedyś tramwajem na jakieś zajęcia na uniwersytecie rozmyślał o siedzącej przed nim zakonnicy. Początkowo objawił się w nim bunt, dlaczego odeszła od społeczeństwa? Później pomyślał jednak o tym, że wiele zakonnic poświęca się właśnie pracy dla społeczeństwa, w szpitalach, w domach dziecka. Może idea jest obłudna, ale ich poświęcenie się innym, obłudnym nie jest. Ich praca często wypływa ze szlachetnych intencji. I jeszcze jedno, czy mam prawo powiedzieć drugiemu człowiekowi, że się myli? Czy mam prawo kogokolwiek odciągać od jego wiary? A może to ja się mylę? – myślał. Później, znacznie później, podobne pytanie postawił w odniesieniu do ludzi w jakiś sposób chorych. Czy mamy prawo odbierać komukolwiek nadzieję.

– Jak chcesz żyć bez boga? – pytał Paweł – Według jakich zasad?

– Ludzkich – odpowiadał – wystarczą mi zasady wprowadzane przez ludzi. Wprowadziliście wiele śmiesznych ograniczeń by zdobyć władzę, by trzymać ludzi w strachu. W jednych religiach zakazuje się spożywania pewnych gatunków mięsa, w innych pewnych napojów, można zakazać seksu a nawet zmaz. Wszystko po to by panować.

– A życie wieczne? – pytał dalej Paweł.

– Nie interesuje mnie. Umarłbym po raz drugi z nudów. Ja kocham życie. Kocham życie tu, na ziemi.

– Nie bluźnij, nie bluźnij. Zobaczysz, że jeszcze i ty wrócisz do Boga. Zobaczysz.

Zygmunt na to już nie odpowiedział. Jak zresztą można odpowiedzieć na takie stwierdzenie? Życie pokaże. Nie wiedział jeszcze, że nastąpi to tak szybko.

Początkowo chciałem przedstawić życie Zygmunta kierując się porządkiem chronologicznym, postanowiłem jednak wprowadzić pewne zmiany. Chorując, często zresztą w gorączce Zygmunt myślał o swej przeszłości chaotycznie. Jego bliscy wspominali go zwracając uwagę raczej na pewne wydarzenia niż czas gdy miały miejsce, a ja muszę się teraz cofnąć do czasu o kilka lat wcześniejszego, gdyż zapomniałem wspomnieć o dość ważnym w jego życiu wydarzeniu. Było to późną jesienią 1956 roku, Zygmunt miał jedenaście lat. Właśnie wówczas otrzymał od ojca wspaniały prezent. Duże, ciepłe, z jednym złamanym uchem, psisko. Towarzysz długich spacerów, niezapomniany przyjaciel.

Rok 1956 w pamięci ogółu społeczeństwa naszego kraju został zakodowany jako jeden z ważnych punktów, przełomów na drodze do naszej demokracji. Dla Zygmunta był to po prostu rok, w którym otrzymał psa. Przyjaciela na całą młodość. Psa dzięki, któremu poznał później Jolę, swą przyszłą żonę. Nastąpiło to jednak dopiero, jak już wspomniałem później, dziesięć lat później.

W pierwszej klasie liceum poznał Iwonę. zafascynowała go swą urodą i postawą, dużymi pięknymi oczami, z których przebijał jakiś smutek. Nieśmiałość nie pozwoliła mu jednak na to, by nawiązać z nią bliższy kontakt. Cztery lata w jednej klasie, zaledwie kilka ławek od siebie. Ileż marzeń można wiązać z jedną osobą… i nic… przeminęło. Po maturze nie spotkali się już wiecej. Iwona wyjechała wraz z rodzicami do Warszawy, ojciec jej był oficerem w wojsku. W siedemdziesiątym pierwszym roku, podczas zjazdu absolwentów, Zygmunt dowiedział się, że Iwona w 1968 roku wraz z rodzicami opuściła Polskę. Tak, historia naprawdę często wkracza w nasze życie.

Niezręcznie to sformułowałem. Powinienem napisać raczej tak: wydarzenia polityczno-społeczne, które później trafiły na karty historii, odciskały swe piętno na losach jednostek. Będące wynikiem industrializmu powstawanie państw narodowych doprowadziło do podziału społeczności żyjącej nad Wisłą. Żydzi znaleźli swą ojczyznę daleko stąd. Drogi Zygmunta i Iwony już się nie zetknęły… Uf, znów niezręcznie… jeszcze dalej od prawdy. Pseudonaukowy żargon. Jak jednak w kilku słowach wyrazić aż tak wielki problem. Podział losów dwóch żyjących przez setki lat wspólnie, może tylko obok siebie społeczeństw. To temat nie tylko na jakiś tam akapit, nawet całą książkę. Myślę, że nawet setki, czy tysiące dzieł nie będą w stanie tego wyrazić…

Muszę teraz na chwilę przerwać opowieść o Zygmuncie i zastanowić się nad czasem. Einstein odkrył prawo jego względności, wszyscy znamy jego subiektywność. Jak bardzo dłużyły się nam sekundy, minuty oczekiwania na lekcyjny dzwonek, zakończenie często jakże nudnej lekcji i jak szybko minęło osiemnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat naszego życia… Jak dłużył się czas Zygmunta w poczekalni sali porodowej, gdy oczekiwał na poród swego dziecka i jak szybko minął mu czas kolejnego urlopu.

Chcę opowiedzieć o umieraniu, o odejściu Zygmunta, ale by to osiągnąć, by w pełni zrozumieć jego przemyślenia z jego ostatnich dni, uznałem za konieczne ukazanie wielu wydarzeń z jego życia. Czy to jednak jest możliwe? Jakie fakty z jego życia wybrać? Które były najważniejsze? Jakie odczucia? Czy widok gór, gdy stojąc u ich podnóża dostrzegał ich szczyty ginące w chmurach, czy spojrzenie w dół, gdy po długiej wspinaczce właśnie dotarł na ich szczyt? A może najważniejszy był strach, gdy spojrzał w głąb kamieniołomu, a może zachwyt nad bielą krokusa, który zakwitł nagle obwieszczając wiosnę? Był jeszcze świat marzeń, fikcji i snów. W świecie tym Zygmunt był piratem, gangsterem, policjantem, żużlowcem, bokserem lekarzem… Tysiące urojonych przygód. Czy one są rzeczywiście nieważne? Zabrakłoby czasu, by spisać wszystkie marzenia Zygmunta.

Czas biegł nieubłaganie. Zygmunt skończył liceum i zdał na studia. W drugim roku studiów spacerując z psem po napoleońskich fortach poznał Jolę – swą przyszłą żonę. Ona też miała psa, też lubiła spacery i jak się okazało, też studiowała na politechnice.

– Sunia! Sunia do nogi!

– Proszę się nie obawiać, pani pies to suka, Atos nic jej nie zrobi.

– Tak ale…

– Całe szczęście. Pies musi jednak być posłusznym – powiedział Zygmunt i przypiął Atosowi smycz. Jednocześnie obserwował właścicielkę suki. Trudno powiedzieć, że byłą szczególnie ładna… tak właśnie myślał… miała jednak coś w sobie. Średniego wzrostu, długie jasne włosy i duże piwne oczy. Zgrabne nogi.

– Dlaczego Atos? Czy lubi pan Dumasa? – spytała.

– On ma już dziewięć lat, kiedyś lubiłem…

– Czy myśmy się nie widzieli na uczelni?

Oboje studiowali na politechnice, Jola była o rok od Zygmunta młodsza. Trzy lata później pobrali się. Często chodzili ze swymi psami na spacer na Forty, tam mogli bez obawy spuścić je ze smyczy. Mimo, że tereny te były oddalone zaledwie o kilkadziesiąt metrów od głównego dworca, mało kto tam się wybierał. Zarośnięte ścieżki, zarośnięte i częściowo zniszczone schody i barierki. Widać było, że przed wojną były to tereny spacerowe, podobnie zresztą jak i wzgórza wokół Wrzeszcza, Oliwy i Sopotu. Pod koniec lat sześćdziesiątych można było dostrzec już tylko ślady przedwojennej gospodarności mieszkańców tych terenów. Jak wiele musi minąć czasu, by kolejne społeczności mogły przejąć zwyczaje poprzednich pokoleń. Zniszczonych wojną, tych, których już nie ma. Wówczas jakoś mieszkańcom chciało się dbać o te miejsca, potrafili z nich korzystać. Powojenna, socjalistyczna akcyjność, potrafiła wybudować nowe obiekty, jak się jednak okazuje, znacznie trudniej jest o nie dbać, trudniej też dbać o dorobek przeszłości. Schizofreniczny stosunek do własności powodował, że zapomniano o tym, że własność jest obowiązkiem, wymaga nieustannej pielęgnacji.

Rok po ślubie pierwsze dziecko. Wcześniak, niestety umarł zaledwie po dwóch tygodniach. Śmierć dziecka i problemy w pracy (Zygmunt odmówił wstąpienia do Partii) wywołały w ich małżeństwie kryzys. Tym ostrzejszy, że z powodu braku własnego mieszkania mieszkali wówczas u rodziców Joli. Oboje byli wspaniali, rozumieli ich sytuację, ale… dwie rodziny na sześdziesięciu czterech metrach… Zygmunt opuścił wspólny dom. Zamieszkał w hotelu robotniczym, wstąpił do Partii, pojawiła się perspektywa wyjazdu do Libii.

W grudniu siedemdziesiątego roku załatwiając formalności wyjechał do Warszawy. Będąc w Ministerstwie dowiedział się o wydarzeniach na Wybrzeżu, w Gdańsku. Nikt nie wiedział dokładnie jakie są ofiary. Boże, co z Jolą? Co u rodziców? Chciał wracać, pociągi nie kursowały, telefon milczał.

Wrócił do Gdańska trzy dni później. Po wszystkim. Spoglądał na wypalone wnętrze dworca, spalony gmach Komitetu, wybite w sklepach szyby. Na ulicach śnieg. Gdzie pójść, do rodziców, do hotelu, czy do żony? Spacerował ulicami Głównego Miasta. Teraz stały tu domy, ileż jednak pamiętał miejsc, gdzie kiedyś bawił się wśród ruin. Przygnębiający szary dzień, niewielu przechodniów i do tego widok potłuczonego szkła na tle brudnego śniegu. Dotarł do Motławy, Na Wyspie Spichrzów wciąż ruiny, zawrócił dopiero przy Bramie Żuławskiej. Udał się do żony.

– Jesteś, Boże, tak się bałam.

– Byłem w Warszawie. Nawet nie wiem, co się tu działo. Nie pozwolono mi wrócić, nie mogłem nawet zadzwonić. Co u was? Czy wiesz coś o moich rodzicach, braciach?

Rodzina Zygmunta przeszła przez wydarzenia bezboleśnie. Ojciec na jakiś czas zamknął sklep, a później nieco spadły obroty. Drobne kłopoty finansowe, to wszystko. Paweł wiadomo, w kościele, a Joachim kilka lat wcześniej przeniósł się z powodów mieszkaniowych w olsztyńskie i podobnie jak Zygmunt był w czasie tych tzw. „wydarzeń” poza Gdańskiem.

Grudzień pogodził Zygmunta z żoną, przekreślił jednak jego plany związane z wyjazdem do Libii. Wśród kolegów z pracy rozniosła się plotka. Widziano go podobno, jak w grudniu wynosił futra ze sklepu przy ulicy Garncarskiej, za Komitetem. Mówiono, że uczestniczył w zamieszkach. Na nic zdały się tłumaczenia, wyjaśnienia, że przecież nawet nie był wówczas  w Gdańsku. Plotka zrobiła swoje, możliwość wyjazdu została przekreślona, co gorsze, autorem plotki okazał się bliski przyjaciel Zygmunta, Marek Ch.

Lata siedemdziesiąte były dla Zygmunta i jego żony pasmem szczęścia. W siedemdziesiątym piątym otrzymali wreszcie spółdzielcze mieszkanie, a rok później urodził się ich syn, Krzysztof. W siedemdziesiątym siódmym Zygmunt wyjechał na kontrakt do Iraku.

Z tym „pasmem szczęścia” odrobinę przesadziłem. Przecież to w siedemdziesiątym ósmym umarła matka Zygmunta. Śmierć dotknęła go bezpośrednio po raz drugi. Bardzo kochał matkę, a nawet nie mógł być na jej pogrzebie. Był w Iraku. Samotne wieczory skłaniały do rozmyślań. Czymże jest życie? Jakiż sens ma ta walka? Jednak życie matki miało sens, przecież pozostaliśmy my, jej dzieci, są wnuki. Zresztą każde życie ma sens. Nawet życie złoczyńcy jest ważne, choćby jaklo negatywny przykład. Ludzie marginesu, którym poplątały się drogi. Zygmunt wierzył w życie. Kochał je.

Kontrakt w Iraku (był tam do osiemdziesiątego roku) znacznie poprawił ich sytuację materialną. Za pięć tysięcy dolarów (wówczas wystarczało tylko tyle) kupili dom pod miastem, wystarczyło jeszcze na samochód (duży Fiat), zostały też drobne oszczędności. Nikt wówczas jeszcze nie wiedział, że nadciąga kryzys. Czerwiec i lipiec osiemdziesiątego roku – strajki w Lublinie – i wreszcie sierpień. W Gdańsku i w całej Polsce.

Zygmunt był wówczas na zaległym z powodu kontraktów urlopie. Kilka razy przychodził w pobliże stoczniowej bramy, widział też czołgi wracające z ćwiczeń do koszar przy ulicy Słowackiego we Wrzeszczu. Wciąż pamiętał o Grudniu i tak jak wszyscy przeżywał emocje tamtych dni. Tempo życia stawało się z dnia na dzień coraz szybsze. Wydarzenie goniło wydarzenie.

Porozumienia sierpniowe, powstanie „Solidarności”, strajki, zmiany ekip rządzących, znów strajki. Inflacja, pustoszejące sklepy, kolejki, strajki. Po urlopie wrócił do pracy. Atmosfera nieznośna, był przecież członkiem Partii, działacze nowego związku nie chcieli mu tego zapomnieć. Niektórzy z nich dopiero po sierpniu rzucili legitymacje, kiedyś nawet działali w Partii aktywniej niż on, ale on był na kontrakcie, dorobił się… tego darować nie można. Do „Solidarności” nie wstąpił, w maju osiemdziesiątego pierwszego roku, zrezygnował z pracy w przedsiębiorstwie i wziął w ajencję sklep z artykułami elektrycznymi. Żona bała się tej decyzji, ale gdy zobaczyła, jak bardzo wzrosły ich dochody zaakceptowała ją, sama zrezygnowała z pracy i postanowiła poświęcić się domowi i dziecku.

Krzysiu miał już pięć lat. W kraju coraz większa anarchizacja życia, coraz częstsze strajki. Wreszcie trzynastego grudnia… słynne przemówienie Jaruzelskiego – stan wojenny. Z okna sklepu (z tyłu budynku Komitetu Wojewódzkiego) Zygmunt obserwował walki demonstrantów (głównie młodzieży, uczniów) z milicją. Któregoś dnia przypadkowy kamień wybił szybę wystawową w jego sklepie, a mimo wszystko wydarzenia te działy się jakby obok niego. Miały niewątpliwy wpływ i na jego życie, ale jakoś nie potrafił się zaangażować. |Owszem bał się, był zły z powodu wybitej szyby, martwił się o los dzieci z kamieniami, obserwował.., któregoś dnia dostrzegł stojących w aż dwóch bramach starszych panów, którzy z ukrycia zagrzewali młodzież do wystąpień. Kim byli? Kimże w końcu był on? Jaki mógł mieć realny wpływ na to, co się działo? – myślał.

Obserwował, ale wiedział, że życie musi toczyć się dalej, że trzeba żyć, budować, tworzyć, że zniszczenie niczego dobrego przynieść nie może. W jego ocenie wszelkie rewolucje przynosiły tylko zło. Nie, nigdy nie udzielę poparcia żadnej rewolucji – mawiał.

Dziennik Zygmunta:

20.07.80

– W Lublinie strajki. Jakże często wobec spraw doraźnych, myślenie o ludzkiej egzystencji wydaje się śmieszne.

21.07.80

– W Lublinie spokój. Robotnicy wywalczyli podwyżki. Ustępstwa rządu mogą jednak skłonić innych do walki. Ważne, ze ma ona przebieg w miarę spokojny. Siła opozycji wzrasta, jest to krok w stronę demokracji…

17.0880

– Strajki [w Gdańsku] przeciągają się. Kryzys pogłębia się. Nie można pogarszać sytuacji w nieskończoność, polityka podwyżek ma krótkie nogi. Jak jednak wyjść z kryzysu? Rząd stosuje politykę prośby i delikatnej groźby…

18.08.80

– Idąc z Jolą ul. Słowackiego widzieliśmy wracające do jednostki czołgi. Myślę, że nie zaistnieje konieczność, by wjechały na ulice. Niczego tak nie boję się jak rewolucji, przewrotu, anarchii. Tylko praca i twórczość mogą zapewnić lepszą przyszłość. Napisałem to zdanie i stwierdziłem, że jest ono już tak znane, że powtarzane można uznać za banał, czemu jednak tak mało ludzi się doń stosuje.

21.08.80

– Strajki przedłużają się. Mamy ogólnonarodową dyskusję nad sytuacją ekonomiczno-społeczną. Dyskusje jeszcze nigdy niczego nie zmieniły. Do roboty. Przypuszczam, że sytuacja jest częściowo sterowana przez rząd, który ma pełną kontrolę…

24.08.80.

– Zmiany rządowe. Gierek przeprowadził czystkę. Zmienił jedną swoja ekipę na drugą. Ten człowiek wie czego chce i potrafi rządzić. Wiele pracy trzeba włożyć, by zmienić nasz naród. Życie jest krótkie – niektóre sprawy wymagają pokoleń…

4.09.80.

– Sytuacja w kraju zmierza w stronę demokracji. Jeszcze dwa lata spokoju, dwa lata pracy…

15.09.80.

– Nie ma cudów nad Wisłą. Świadomość narodu kształtuje się przez całe pokolenia i pokoleń potrzeba, by nadrobić istniejące zaległości. Stojące inwestycje. Czy nie znajdziemy się w sytuacji, gdy zabraknie rąk do pracy?

Muszę na chwile przerwać przepisywanie tych wpisów z dziennika Zygmunta, by wyjaśnić, że opieram się tu na autentycznym dzienniku prowadzonym na bieżąco przez jakiegoś mieszkańca Gdańska. Jego błędy w ocenie sytuacji wynikały zapewne z braku dostępu do informacji.

19.09.80.

– Ekipa Gierka dokonała podobno bardzo wielu nadużyć. Czy za winy jednostek można winić cały rząd? Obecni ministrowie i członkowie KC też byli przecież w ekipie Gierka. Walka frakcji – powoli się w tym gubię.

15.12.81.

– Stan wojenny – w kraju coraz spokojniej, zagranica pokrzykuje (mniej niż oczekiwano). Myślę, że rząd nasz jakoś sobie poradzi. Zresztą nie walka z opozycją jest najważniejsza, chodzi raczej o wprowadzenie reformy gospodarczej, której koszy będzie musiało ponieść całe społeczeństwo…

10.01.80.

– Stan wojenny. Bardzo ostra zima. Powodzie. Czy nie dość nieszczęść?

Tak zgoda, to tylko strzępki dziennika. Reszta zaginęła. Broniąc się przed krytyką pragnę wyjaśnić, że Zygmunt myślał w ten sposób, gdyż był członkiem Partii, wrócił z kontraktu i jego sytuacja materialna była w miarę dobra. Świadomość jego kształtowana była przez tzw. środki masowego przekazu, inaczej mówiąc, tak jak wówczas wszyscy czytał rządową prasę, słuchał radia, oglądał telewizję. Nie musimy się zresztą zbytnio zastanawiać nad tym, co myślał Zygmunt o ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej, tak naprawdę to interesowała ona go w niewielkim stopniu. Zajmowały go problemy życia codziennego. Sklep, rodzina i do tego romans z ekspedientką. Sam nie wiedział, jak się w to wpakował. Chyba dobrobyt uderzył mi do głowy, powtarzał sobie w myślach i zastanawiał się nad tym, jak się z tego wycofać.

Rozwiązanie przyszło samo. W osiemdziesiątym czwartym roku miał ostry atak nerek. Pogotowie, później cały dzień w szpitalu. Kamica. Brał zioła, a ból nie ustępował. Diagnoza okazała się błędna. Kolejne badania i zdjęcia wykazały, że to jednak rak. Jedna nerka została usunięta. Oczekiwanie na wynik. Był rok osiemdziesiąty dziewiąty, jego koniec, listopad. Rak okazał się złośliwy. Lekarze milczą, dają nadzieję, lecz Zygmunt już wiedział, że jego dni są policzone. Strzępki rozmów szpitalnych sąsiadów, spojrzenia pielęgniarek, uśmiechnięte, ale zapłakane oczy żony. Od kilku miesięcy brał chemię, walczył z chorobą, lecz był już zmęczony.

To już przeszło pięć lat. Zaraz, jak to się zaczęło. Miałem atak nerek. Lekarze początkowo myśleli, że to kamica, niestety diagnoza okazała się błędna. Ból nie przechodził, dalsze badania. Rak. Ewa zwolniła się z pracy. Głupia dziwka i dla takiej chciałem zostawić rodzinę. Nie wiem, czy Jola domyślała się czegoś? Spytam ją gdy przyjdzie jutro. Nie, zostawię to, męczy mnie ta jej troskliwość. Obłuda. Ona mi to robi na złość. „Może poprawić ci poduszkę?”,  „Chcesz kompociku” Kompociku! Ciu, ciu, ciu. Pieprzona troskliwość. Boże jak to boli.

– Siostro! Siostro.

– Już chwileczkę. Zaraz zrobimy zastrzyk.

Bóg? Wczoraj był Paweł, próbował mnie nawracać. Czy on naprawdę wierzy? Ma kochankę. Jak można żyć w takiej obłudzie? Miałem szczęście. Żyłem w czasie, gdy nauka zdołała odpowiedzieć na najważniejsze pytania. Wiemy już jak powstał świat, jak powstał człowiek. Boże, jak chciałbym jeszcze żyć. Żyć. Pozorne odpowiedzi dawane przez religię. Jak mocno jest ona jeszcze zakorzeniona w naszej świadomości? Ileż musiałem stoczyć walk, by pozbyć się przesądów? Czarny kot, kominiarz, guzik, trzynastka siódemka. W Boga nie wierzysz, a w gusła wierzysz, śmiał się Paweł. Przecież jedno wykluczało drugie. Pokonałem przesądy w sobie, a jednak… Przerywnik „boże”, a co miałem powiedzieć? Cholera, jak to boli.

Morfina pomaga coraz mniej, Niech to się wreszcie skończy. Dlaczego nie chcą powiedzieć mi prawdy? Przecież wiedzą, że ja i tak to wiem. Ile mi jeszcze zostało? Tydzień, miesiąc… rok? Do diabła, co za ból. Może popełnić samobójstwo? Przedawkować? Nie, życie i tak kończy się śmiercią, chcę poznać wszystko. Poznałem radość, rozkosz, ból, rozpacz, szczęście… Jaki sens ma przyśpieszanie końca? I tu mam jeszcze drobne przyjemności. Nowa pielęgniarka jest bardzo ładna. Miło chociaż popatrzeć. Tak wiem, to już nie dla mnie… zresztą jeden skok w bok wystarczy. Czy nie za duża cena za takie doznania, za takie myśli. Ból, coraz większy ból. Mamo pomóż, mamo! Jolu, jak boli. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Muszę przeżyć wszystko do końca. Jutro przyjdzie Jola, może przyprowadzi i Krzysia. Jak oni dadzą sobie radę? Głupie życie… Nie mówię bzdury, przecież i tak dostałem od niego bardzo wiele. Ból powoli ustępuje, widocznie morfina wciąż jeszcze działa. Jak długo jeszcze?

Zygmunt umarł w styczniu dziewięćdziesiątego roku. Odszedł od nas, odszedł na zawsze.

Moi drodzy,

spotkaliśmy się tu, przy grobie Zygmunta, by w ten sposób zademonstrować, jak bardzo go ceniliśmy, jak bardzo był nam drogi. By pokazać nasze doń przywiązanie, by być z nim do końca. Proszono mnie bym wygłosił tę mowę pogrzebową. Początkowo chciałem odmówić. Już Perykles powiedział, że nad grobem bliskich mów się nie wygłasza, gdyż trudno ukryć wzruszenie. Po głębszym jednak namyśle postanowiłem powiedzieć jednak tych kilka słów. Odszedł od nas Zygmunt, ukochany ojciec, mąż, syn, brat, przyjaciel, kolega, znajomy… nie chcę zresztą stopniować przywiązania do niego. Odszedł Zygmunt, który kochał życie i potrafił kochać ludzi. Jak sam mówił ostatnio, odszedł bez żalu. Mimo młodego jeszcze wieku, bo cóż to jest czterdzieści pięć lat, zostawił po sobie wiele śladów, tu wśród nas bytności. Nie odszedł cały – jesteśmy my, został jego dorobek.

Proszę teraz o chwilę ciszy nad jego grobem, by uczcić jego pamięć. Chciałbym byśmy przez tę chwilę pomyśleli również o jego przesłaniu: żyć i umrzeć godnie, chciałbym też byśmy pamiętali zawsze o tym co powtarzał tak często – każda chwila, każde przeżycie jest ważne.

                                                         Dziękuję.

                                                          Piotr Kotlarz

Powyższe opowiadanie pochodzi z tomiku „Odejście i inne opowiadania” wydanego przez Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki w 1993 roku.

Obraz wyróżniający: Brama nr 2 Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980. Autorstwa Krzysztof Korczyński – http://archiwum.ecs.gda.pl/navigart/select/taxonomy/393?tid=393, CC BY-SA 3.0 pl, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=41649622