Na poranny spacer wychodzę o stałej zegarowo porze. Dzięki tej stałości dostrzegam, jak nieustannie przesuwa się rzeczywisty czas świtu. Zbliża się zima i spacer wypada u schyłku nocy. Po stronie zachodniej czarne sylwety domów ledwie odcinają się od granatowego nieba, na wschodzie jaśnieje już seledynowo i na jego tle widać wyraźnie czarne sylwety drzew. O tej porze ilość przechodniów spieszących do pracy jest mniej więcej stała, przyporządkowana zegarom. Jeszcze przed miesiącem wypadała o brzasku.
Za godzinę, o ósmej, ulice się wyludnią. Żywe miasto miarowo oddycha ludźmi, ale nie w rytm obrotu ciał niebieskich, wschodów i zachodów, lecz w rytm mechanicznych metronomów.
Wkroczyłem w nieoświetloną czeluść rozległego śródmiejskiego placu wewnątrz kwartału domów. Rosły na nim rozłożyste klony, wyższe od otaczających go trzypiętrowych kamienic. Dołem przecinały skwer wąskie, na szerokość płytki chodnikowej, ścieżki przysypane opadłymi już liśćmi. W gęstym sklepieniu placu z rzadka rysowały się szczeliny jaśniejącego nieba. Na dole było mroczno. I cicho, aż do chwili gdy znalazłem się w połowie skweru. Zaskoczyło mnie i wystraszyło nagłe (jak początek 5. symfonii, jak grom z nieba) krakanie tysięcy gawronów. W czarnej gęstwie liści ptaki były niewidoczne, a że strach ma wielkie oczy, przesadziłem być może szacując ich liczbę. Gdybym przed tym zdarzeniem oglądał w bezpiecznej sali kina Ptaki Hitchcocka,poczułbym się teraz w środku horroru. Pod czapą niemilknącego wrzasku lęk pogłębiała samotność. W kogo, jak nie we mnie, był on wymierzony? Najszybciej jak tylko wiek mi pozwalał opuściłem strefę zagrożenia, i dopiero na oświetlonej lampami ulicy, zostawiwszy za sobą dziki jazgot, odzyskałem zdolność refleksji. Każdy pojedynczy ptak ucieka przed człowiekiem, ale skrzyknięte w masie, stają się emergentnym krwiożerczym organizmem.
Gawrony widywałem od wiosny do jesieni na miejskich trawnikach. jak pomiędzy gołębiami i innym ptasim drobiazgiem pracowicie zbierały pożywienie. Piękne, smukłe, połyskujące kruczo-czarno granatem, wyglądały groźnie ze swoimi pokaźnymi jasnymi dziobami, ale nie przejawiały agresji. Nie budziły w innych ptakach respektu, wręcz przeciwnie, wydawały się lękliwe nawet wobec łagodnych gołębi, zupełnie inne od wrzaskliwych i natarczywych mew, gotowych wyrwać innym zdobycz z dzioba. Najwidoczniej jesienią gdzieś odlatywały, bo aż do wiosny się ich nie widywało. Gawron kroczący po śniegu na czele mew przypominałby księdza z wiatykiem. Słyszany przed chwilą zwielokrotniony jazgot tych ptaków był chyba ich sejmem przed odlotem. Najwyraźniej coś ze sobą uzgadniały. Wszystkie (jak w polskiej debacie politycznej) krzyczały naraz, na mój słuch brzmiało tak samo, więc chyba się rozumiały. W ciemności krakanie brzmiało złowieszczo, jakby wieściło śmierć. Skojarzenie z Rozdziobią nas kruki, wrony… z Ptakami Hitchcocka…? Film był sugestywną fantazją reżysera, ale i u Żeromskiego, i na filmach przyrodniczych ptaki nie atakują żywych ludzi. Nawet sępy cierpliwie czekają na śmierć.
Przez swoje długie życie nie miałem okazji oglądać na żywo czyjegoś umierania. Fabularnym filmom nie ufam: za dużo w nich upozowania. Zależnie od zamysłu reżysera, ustraja się śmierć w patos bądź lukruje operetkową słodkością. Sceny umierania są często przeciągane, śmiertelne pożegnania ciągną się niemiłosiernie, ustrzeleni żołnierze padają majestatycznie, a sekwencja ich śmierci staje się osobną, niemal baletową sceną, by natychmiastowa (jak ona rzeczywiście bywa) śmierć, za słabo akcentowana, nie poszła na marne. To konwencja mająca swe źródło w teatrze: Hamlet także umiera długo, do końca składnie dialogując. Literacko – teatralnie – filmowa scena śmierci nie odkrywa jej rzeczywistej prawdy, lecz z drugiej strony do widoku prawdziwej śmierci nie tęsknię. Co prawda na pogrzebach z odkrytą trumną, z niezdrową ciekawością podglądam prawdziwego truposza, ale nie przyłączam się do tłumu fotografujących. Co więcej, uważam że pudrowanie, szminkowanie, czyli upiększanie zwłok jest ich ośmieszaniem i bezczeszczeniem. Moje mają być spalone i nie dlatego, żeby mnie ktoś nie zbezcześcił (od dawna losy mojego trupa są mi w gruncie rzeczy obojętne) ile ze względu na tych, którzy pozostali. Nie chciałbym im sprawiać ani przykrości, ani kłopotu. Już teraz martwi mnie ambaras, jaki sprawię swoim pogrzebem.
Śmierć jest nagłą dekompozycją życia; nie czeka aż coś skończymy. Gdyby skłonna była poczekać, wielu próbowałoby ją oszukać, pozorując pracę niby wieńczącą dzieło, a potem wymyślając sobie coraz nowe zajęcia – byle jeszcze nie teraz! Byle odwlec ostateczność. Ostateczność!?…
Kostucha bez litości przerywa pisanie listu, wznoszenie domu lub rozpoczęty romans. Żadnych sentymentów – jest jak kat wykonujący wyrok, jak ów jej wysłannik, bezduszny rewolucyjny egzekutor, który ani myślał wysłuchać pod gilotyną metresy Ludwika XV, Madame du Barry, błagającej go: Jeszcze chwilę, panie kacie, tylko chwilkę…
Co jest poza jej granicą? Nie mamy zza niej żadnych odpowiedzi. Daremnie nasłuchujemy zimnego i obojętnego milczenia kosmosu. Nicość przeraża lub co najmniej przygnębia, bo jest niewyobrażalna. Schopenhauer na pytanie: czym jest pośmiertna nicość? – odpowiedział: tym, co było przed waszym urodzeniem.
Nadzieja umiera ostatnia i pełga nawet w piekle, mimo że brama do niego wita ostrzeżeniem: „Porzućcie wszelką nadzieję…”. Nie wspominam o czyśćcu gdzie jest ona jawnie dana. Niektórzy sądzą (i to rozumiem), że czyśćcem jest ich życie tu, na ziemi, lecz przeżywszy najmarniejsze nawet życie nie doznajemy oczyszczenia. Takie właśnie spostrzeżenie było przyczyną powołania czyśćca; kolejnym rozumowym uzasadnieniem jego pogrobowej konieczności.
Dopóki jest życie, jest nadzieja: coraz węższa i słabnąca, uchodząca wraz z nim, lecz w drodze ku nicości nigdy nie ginie przed nim. Dopóki jest życie – jest nadzieja.
Spyta ktoś: nadzieja na co? Cierpliwie odpowiadam: – na cokolwiek, choćby na byle co! Niech pomyśli, czego mogła pragnąć pani du Barry, błagając o kilkusekundowe odwleczenie egzekucji?
Jeśli komuś taka wizja naszego końca wydaje się pesymistyczna, niech sobie wyobrazi pogodniejszą, żeby nie powiedzieć – weselszą. Jeśli kogoś krzepią złudne a bywa, że i oszukańcze bajania, jeśli jest zdolny w jakieś uwierzyć, powinien się tego trzymać, bowiem nie wszyscy są w stanie bez negatywnych skutków przełknąć gorzką pigułę pesymizmu. Tym pierwszym zrozumienie Procesu Franza Kafki nie przyjdzie łatwo i radzę nawet, by tej książki nie zgłębiali.
Za każdą wizją pośmiertności przemawiają równie mocne emocjonalne i równie trudne do udowodnienia racje. Albo może równie słabe, ulotne i niepoświadczone? Wszelkie można prezentować a nawet lansować (co się nieustannie dzieje), ale nie wypada wymuszać siłą ich przyjęcia. Różnie z tym w historii bywało. Ilekroć jakiekolwiek przekonania i idee są źródłem nienawiści, należy się zastanowić nad ich moralnym uprawnieniem. W obliczu jakichkolwiek przejawów zbiorowej nienawiści winniśmy zachować czujność, by przez nieuwagę lub chwilowe zaćmienie rozumu (przykrytego zespołową emocją) nie opowiedzieć się po stronie zła. Najlepiej wykształcić postawę nie ulegania żadnym stadnym emocjom, ale to naprawdę trening trudny i tylko dla nielicznych. Przy okazji zawsze warto zadawać sobie cyniczne pytanie: cui prodest?