Dzięki wynalazkowi pod tytułem „doktor honoris causa” odwiedził nasz zapyziały gdański grajdoł Peter Greenaway. Anglik mieszkający w Amsterdamie, mieście, jak napisał we wstępie do wystawy „Potop ilustrowany”, w którym możesz swobodnie dyskutować o wszystkim, praktykować homoseksualizm, aborcję i eutanazję, bez strachu, wstrętu czy prześladowania, miejsca, z rodzaju tych, które Bóg mógłby ponownie potępić. Wynalazek odebrał w Akademii Sztuk Pięknych i przy okazji wokół poudzielał się dając upust swojemu słynnemu, kwiecistemu gadulstwu, jednakże rzeczowemu, jak zwykle.
Lubię Greenawaya. Tak bardzo, jak bardzo nie lubię Spielberga za infantylizm, chęć dogodzenia wszystkim, ślepą wiarę w cywilizacyjną wyższość Ameryki i misję zbawiania przezeń świata od głodu, smrodu, ufoludów i talibów w jednym, który słusznie wynalazku nie dostał; podobnie, jak generał arcybiskup Głódź, przez co wynalazek nie spsiał.
Otóż Greenaway na pewno nie jest populistą. Nie przymila się i nie zależy mu na opiniach, jest niezależny i szczery do bólu w poglądach i opiniach. Ponadto, nie udaje kogoś, kim nie jest, a chciałby, przy czym atakuje i prowokuje, ale bez cienia hipokryzji i umie słuchać, co dziś jest taką rzadkością jak poseł z głową tam, gdzie jej miejsce. Wreszcie – poszukuje i eksperymentuje, jak każdy intelektualista.
Znawcy twórczości Greenawaya są wyjątkowo zgodni w ocenach jego dokonań artystycznych podkreślając między innym bezkompromisowość, rewidowanie wszelkich aksjologii i autorytetów, wszechstronność, konsekwentne kroczenie od lat własną ścieżką twórczą.
Dla mnie Greenaway jest przede wszystkim wybitnym, ocierającym się o wielkość reżyserem, potem artystą plastykiem, co jedno z drugim znakomicie się uzupełnia, a w przypadku Wajdy – uzupełniało. Uważam jednak, że dobrze się stało, iż wynalazku nie przyznała jedna z wielu, jak na kraj, w którym powstaje około dwudziestu filmów rocznie, uczelni filmowych, zwanych dla zmyłki wyższymi, czego efekty oglądam od lat na gdyńskich festiwalach; ich absolwenci (z nielicznymi wyjątkami) są takimi zawodowcami, jak posiadacze telefonów komórkowych filmujący pogrzeby, wesela i chrzciny.
Na dorobek artystyczny Greenawaya składają się niezliczone prace plastyczne, eksponowane w najbardziej renomowanych galeriach świata i 15 filmów, które, co ciekawe, były dystrybuowane co do jednego (!) w Polsce, lecz trafiały, poza wyjątkami, do kin studyjnych i tym samym – hermetycznego kręgu odbiorów. Do najważniejszych zaliczam niezwykle dojrzały debiut „Kontrakt rysownika”, „Wyliczankę”, „Księgi Prospera”, „Pillow Book”, „Nightwatching” i „Kucharza, złodzieja, jego żonę i jej kochanka”.
Peter GREENAWAY w Gdańsku. Fot. K. Babiński. 06.X.2010 r.
Greenaway drąży od lat, najogólniej i najkrócej mówiąc, temat przemijania i jest mu wierny. Bada nietrwałość materii ożywionej i nieożywionej, proces jej rozpadu, rozkładu i gnicia (w dosłownym znaczeniu, o czym opowiada w niewymienionym tu, bo mniej znanym filmie „ZOO”, celowej destrukcji, także psychicznej, dezatomizacji, śmierci na raty.
Pochyla się nad nim z zimną ciekawością cynicznego fascynata, badacza i eksperymentatora w jednym, który chce wiedzieć i nic ponadto, który z dystansu, lecz z laboratoryjną dokładnością, prawie poklatkowo, rejestruje zachodzące niespiesznie zmiany.
W tym heraklitesowskim wariabilizmie, koncepcji życia płynącego i nieznoszącego próżni, konieczności samoutrzymania równowagi przez przyrodę, wszelakich opozycji, musi być, a jakże, miejsce na „nowe”: śmierć równoważą narodziny („Brzuch architekta”).
W wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” (11.10.2010), zatytułowanym „Polakom brak wiary w naukę”, powiada, że jest zainteresowany wielkimi pytaniami, jakie ludzkość sobie zadaje, zaś Polakom będącym od wielu pokoleń (…) pod głębokim wpływem tego, co głosi Kościół, do dzisiaj są bliskie mistyczne sposoby rozwiązywania empirycznych problemów. Ja próbuję szukać odpowiedzi w nauce (sic! – K. B.)”. I dalej, na uwagę, że wypowiada się na temat Polski dość krytycznie, oświadcza, że to część naszego kontraktu. Artysta ma spoglądać ostrzej (sic! – K. B.). Uważam Polaków za ludzi zapatrzonych w przeszłość. Macie kłopoty z własną tożsamością i jakieś niewytłumaczalne kompleksy kulturowe. Powinniście iść do przodu, zamiast oglądać się za siebie. Są intelektualiści, którzy twierdzą, że nie można zrobić kroku naprzód, jeśli nie rozliczy się wcześniej i nie pogodzi z historią. Dla mnie jesteście sentymentalnymi romantykami. Wiem, że to brzmi dość brutalnie, ale zapraszacie mnie do Polski także dlatego, że głośno to mówię.
Wyzwolenie i zarazem zamknięcie w sobie … Z logicznego punktu widzenia – paradoks, a jednak przeciwieństwa są tu … jednością, jak u wspomnianego Ojca dialektyki.
Podobną ideę, ale wyzbytą z odniesień do historii i religii, wyznawał konsekwentnie Jan Lebenstein, którego wypowiedź przytacza w „Zeszytach Literackich” (111) wieloletni sąsiad artysty, poeta i eseista Gilles Ortlieb: Każdy prawdziwy artysta ma klapki na oczach. I nie ma w tym nic złego, ponieważ w ten sposób realizuje własne cele. Bo jest taki rodzaj artystów, którzy są zbyt otwarci, łapią wszystko po drodze i sami się gubią. Znam takich (ja też – wypisz wymaluj, Spielberg – dop. K. B.). Klapki na oczach wyostrzają wzrok, umożliwiają koncentrację, która jest największą sojuszniczką artysty (…). Dalej Ortlieb wspomina, że przez długi czas te klapki na oczach kazały mu zajmować się równolegle do jego osobistego teatru – gwaszami i rysunkami na tematy biblijne: wieża Babel, Księga Hioba, Apokalipsa.
Nie podejrzewam, że Greenaway znał zapatrywania Lebensteina i – co absurdalne – odwrotnie, na proces tworzenia, mozolnego poszukiwania i wydeptywania własnej ścieżki, potem – konsekwentnie podążania nią, niemniej przywiózł do Gdańska około 150 rysunków na temat … biblijny.
Tu dygresja. Wola zaznaczenia własnej odrębności, wyróżnienia się, jest tak stara i silna jak popęd płciowy. Nie dziwota zatem, że pod różnymi szerokościami geograficznymi adepci sztuki od czasów Lascaux przechodzili, przechodzą i będą przechodzić podobną drogę, podobne męki i stopnie wtajemniczenia, będą mieć takie same dołki i wzloty, kace i niedopicia, różne motywacje (Haszek tworzył, by pić, Doyle – by przeżyć) kształtując w końcu to, co indywidualne, jednostkowe i pozwalające odbiorcom rozpoznać ich dzieła bez rzutu oka na sygnatury. Przypominam sobie, że nieodżałowany miesięcznik „Jazz” opublikował przed kilkudziesięcioma laty opowiadanie Cortazara „Bluesy Sonny`ego”, o muzyku, któremu po kilkunastu latach poszukiwań pewnego dnia udało się zagrać „to”, czego nie można było porównać ze znanym, zagrać tak, jak jeszcze dotąd nikt nie zagrał. Odtąd jego muzyka była w muzyce innych. Taka też jest twórczość Greenawaya. To on, podobnie jak Antonioni, czy inny Bergman, jest już w innych.
Wystawiony w Gdańsku „Projekt o Potopie” albo „Potop zilustrowany” (na czasie – biorąc pod uwagę niedawną powódź), Greenaway „rozpisał” na 92 dni, gdyż, jak objaśnił, liczba ta jest liczbą atomową uranu i jak twierdzą niektórzy – wszyscy możemy zniknąć przed rokiem 2039 w atomowym Armagedonie, który zaleje świat swą destrukcyjną mocą i zniszczy go swym promieniowaniem i Amsterdam, zbudowany poniżej poziomu morza, zniknie pod falami.
Peter GREENAWAY w Gdańsku. 06.X.2010 r. Fot. Kaz. Babiński
To tylko jeden scenariusz zagłady: Greenaway pozostawia nam wybór między globalnym ociepleniem, w efekcie – topnieniem lodowców i dalej – wynikającym z tego podnoszeniem się poziomu mórz, co i tak prowadzi do tego samego. Jakieś możliwości szczęśliwego zakończenia, ocalenia ? Owszem. W końcu wody opadną, arka osiądzie, zaś świat powróci do stanu sprzed powodzi. Do następnego razu …, chciałoby się dodać.
Ten moralizatorski mit, powiada autor, to opowieść o Boskim gniewie na ludzką słabość i kontynuuje: Ilekroć mamy do czynienia z powodzią przywodzimy w myślach Noego uciekającego przed gniewem Bożym, budującego łódź (…). Nie mogę tu oprzeć się asocjacji z niedawnymi powodziami na południu kraju i w tym kontekście powstrzymać się od złośliwej dygresji: rząd i politycy przodujących partii politycznych powinni uważnie wsłuchiwać się w głosy artystów, zwłaszcza interpretujących tak literalnie, jak Greenaway, swoje dzieła; tam często można znaleźć wiele pomysłów na docelowe rozwiązania „palących” problemów społecznych i ekonomicznych, zwłaszcza tych stwarzanych przez Boga i przyrodę. Pomysł Greenawaya jest wart mszy i natychmiast należy przeznaczyć środki finansowe na zakup przez mieszkańców zagrożonych terenów, w tym – już poszkodowanych, kajaków (podpowiadam, że nadmuchiwane są tańsze i wygodne, bo podczas suszy można trzymać je w tapczanach); byłoby czym się wykazać w następnych kampaniach wyborczych!
Rysunkowy serial, wariacja, czy też, jak chce autor, projekt, na temat jednej z najbardziej znanych przypowieści biblijnych wyrasta, podobnie jak cała twórczość mistrza, z myślenia mitycznego i hołduje cyklicznej koncepcji czasu, koncepcji powtarzalności zjawisk, stoickiego mitu wiecznego powrotu, odgrywania przez świat stale tego samego spektaklu, koncepcji tak bliskiej myśli Nietzschego i jego spadkobierców, m. in. Kundery i Joyce`a, przejawiającej się także we współczesnej kulturze masowej.
Widać gołym okiem, że ta idea jest bardziej atrakcyjna dla Greenawaya, niż linearna (od stworzenia do zbawienia), wyrastająca z augustiańskiego widzenia sensu dziejów.
Stąd już tylko jeden krok, ale bardzo ryzykowny, do zaszufladkowania Greenawaya i traktowania jego dzieł jako już zamkniętych, zaś przyszłych – przewidywalnych, mielących po raz któryś tę samą tematykę o takim samym przesłaniu.
Kłopot z Greenawayem polega, niestety, na różnorodności uprawianej przezeń twórczości, mieszaniu gatunków, eksperymentowaniu z formami, strukturami, fakturami (w plastyce obrazu i jego zakomponowaniu) i sposobami przekazu. Otwartość i wieloznaczność jego dzieł skazuje wszelkie próby ich kwalifikacji i kategoryzacji na niepowodzenie. Z jednej strony twórca grzebie z pasją Indiany Jonesa w starożytnościach nie gardząc mitami i zapomnianymi ideami, odwołuje się do Boga, przyrody, natury, czasem skręca w stronę determinizmu, z drugiej – wierzy w naukę, materię i nauki płynące z historii. Dystansuje się od Kościoła i jego prawd, ale wytyka nam, jako nacji, zapatrzenie w przeszłość i romantyzm oraz zarzuca mistyczne sposoby rozwiązywania empirycznych problemów, nie wolny zaś od takiego myślenia (nie mylić z magicznym!) próbuje udanie (!) mieszać metafizykę i czwarty wymiar ze szkiełkiem i okiem. Ostatni taki Pan Cogito!
Greenaway nie przestaje mnie zadziwiać. W Warszawie przygotowuje wielki autorski spektakl multimedialny („Wielki wybuch”) na otwarcie Centrum Nauki „Kopernik”, łączący film, teatr, przestrzeń i architekturę, będący w założeniu wielkim peanem na cześć … nauki.
Mam niczym nie zmąconą pewność, że nie okaże się w tym przypadku drugim Wilsonem (tym od widowiska na 30 – lecie Solidarności). Tak trzymaj, Peter.
Kazimierz Babiński
Obraz wyróżniający: Peter GREENAWAY w Gdańsku, 06.X.2010 r. Fot. K. Babiński