Świat, w którym się obracałem aż do połowy lat siedemdziesiątych, a nawet do ich końca, był odcięty od polityki. Odcięty w tym sensie, że większość społeczeństwa nie była bezpośrednim uczestnikiem działań politycznych. Znacząca większość nie miała żadnej możliwości dokonywania politycznych wyborów, a nawet aktywność organizacji partyjnych sprowadzała się do działań w zasadzie pozornych. Słowo odcięty niezbyt dokładnie oddaje zresztą ówczesną w tym zakresie rzeczywistość. Żyliśmy tak, jakby polityka nas nie dotyczyła. Zagadnienia polityczne były jakby poza nami. Poza nami, choć to my byliśmy jej przedmiotem. Większość społeczeństwa jakby na to „pozwalała”, zgadzała się na to, by w nawet podstawowych sprawach decydowali za nich inni. W kwestiach ideologicznych odmienne poglądy były, co najmniej, cenzurowane.
Jak wielu młodych ludzi na całym świecie przeżywaliśmy okresy „buntu”, ale w naszym wypadku „bunt” ten sprowadzał się jednak raczej do uzyskania prawa do słuchania, a później tworzenia własnej muzyki, do tak elementarnych praw jak prawo do wolności ubioru, czy choćby noszenia brody i długich włosów. Odbywały się protesty przeciwko wojnie w Wietnamie, przychodziła i do nas moda na pacyfizm, symbol tej idei trafił do nas wraz z ruchem hipisów. Ale przecież wojnę w Wietnamie prowadzili „imperialiści” amerykański. Popierając walczących o swą wolność Wietnamczyków popieraliśmy w gruncie rzeczy politykę polskich, a przede wszystkim sowieckich władz. Wiedza o kulisach polityki międzynarodowej docierała do nas tylko za pośrednictwem rządowej prasy. Docierały do nas wprawdzie informacje o „bogactwie” Zachodu, ale i tu nasze tęsknoty nie wiązały się z potrzebą wolności słowa, z demokracją, lecz raczej z coca-colą i dżinsami, symbolami tego bogactwa.
Pisząc o jakiejś osobie lub sytuacji, o jakichś wydarzeniach z przeszłości mamy dużo lepszą sytuację od osoby opowiadającej je bezpośrednio, w czasie jakiegoś spotkania, czy pogadanki. Możemy do napisanego już tekstu wrócić, poprawić pewne frazy, uzupełnić. Tak i w tym wypadku, dopiero kilka tygodni po napisani już prawie całego tekstu, uświadomiłem sobie, że toczyła się wówczas jednak pewna walka, którą można zaliczyć do politycznych. Duża część młodzieży była przeciwna obowiązkowej służbie wojskowej. Pojawiła się moda na pacyfizm. Jego symbol noszony był na ubraniach, torbach np. hipisów, ale też i innych młodych ludzi, pojawiał się też na murach domów, w przejściach podziemnych itp. Ruch pacyfistyczny nie miał jednak formy zorganizowanej. Każdy próbował wykręcić się od służby wojskowej na swój sposób. Ja między innymi i z tego powodu wybrałem studia na KUL-u, na której to uczelni nie było studium wojskowego. Tym kierowali się też hipisi i dość duża grupa innych cywilnych studentów tej uczelni. Nie było jednak innych, niż symboliczne, możliwości wyrażenia tych poglądów. Próbując uniknąć służby wojskowej ukrywano się za chorobą, sytuacją rodzinną… niektórzy ukrywali się poza rodzinnym domem nie odbierając wezwań na wojskowe komisje. Później często płacili za to dość dużą cenę, bywało, że i więzieniem.
Właściwie nie spotykałem się z osobami prowadzącymi jakąkolwiek działalność polityczną poza oficjalnym nurtem. Bodajże w 1971 roku spotkałem się na jednym roku, na wydziale historii w Lublinie z Bogdanem Borusewiczem. Słyszeliśmy, że podobno został on relegowany ze studiów w Warszawie w związku z „wydarzeniami marcowymi”. Nie wiedziałem jednak nic o jego ówczesnej działalności politycznej, o ile rzeczywiście wówczas taką prowadził. Moim zdaniem, strajki studenckie Marca 68 roku w Warszawie i na innych uczelniach w Polsce były związane z walką frakcyjną w PZPR, z próbą obalenia Gomułki, i wydarzeniami międzynarodowymi. Studenci, którzy włączyli się do tych działań czynili to spontanicznie. Najczęściej były to ich jednorazowe wystąpienia. Nie należeli przecież do jakichś wcześniej istniejących organizacji opozycyjnych. Takich wówczas prawie nie było, a te, które powstawały często organizowane były przez prowokatorów i były mocno inwigilowane.
Moim zdaniem nie było już w tym czasie w Polsce żadnej opozycji. Jej resztki, z czasów okupacji i powojennych, głęboko zakonspirowane, nie mogły się ujawnić. Pozostali przy życiu członkowie Armii Krajowej i innych organizacji podziemnych ukrywali wiedzę o swej przeszłości często nawet przed najbliższymi.
Z czymś na kształt walki politycznej spotkałem się po raz pierwszy i właściwie jedyny w tamtym okresie w czasie moich studiów na KUL-u. W środowisku tej uczelni toczyła się wówczas gra, którą można uznać właśnie za polityczną. Władze państwowe postanowiły okiełznąć ruch studencki i przekształcić ZSP (Zrzeszenie Studentów Polskich) w SZSP (Socjalistyczny Związek Studentów Polskich). Cel ideologiczny zawarty był już w nazwie. Władze KUL postanowiły wykorzystać tę zmianę, jako pretekst, w celu usunięcia w ogóle tej pozostającej poza jej wpływami organizacji studenckiej z murów uczelni.
Obawialiśmy się.., my, czyli większość świeckich studentów KUL-u (dominowali na nim jednak księża, studenci teologii), że w ten sposób utracimy możliwość obrony naszych studenckich interesów, niektórzy mówili, że jest to właściwie jedyna dla nas droga kontaktów z międzynarodowym ruchem studenckim. Słowo „socjalizm” wówczas raziło być może niektórych z nas, ale zwyciężał pragmatyzm. Raziło, gdyż już wówczas wielu łączyło socjalizm z komunizmem. Mało kto zastanawiał się nad istotą tych pojęć. Obowiązywała marksistowska nowomowa. Ja już wówczas wyraźnie odróżniałem socjalizm od komunizmu i mnie słowo socjalizm w nazwie studenckiej organizacji nie raziło. Większość społeczeństwa zatraciła jednak już świadomość tej różnicy. Nie ma jej zresztą do dzisiaj. Socjalizm od komunizmu różnią dwie podstawowe kwestie: stosunek do rewolucji i stosunek do własności. Socjalizm nie występuje przeciwko idei własności i zmierza do zmian polityczno-społecznych drogą demokratyczną, drogą ewolucji. Komuniści podważają prawo własności i opowiadają się za drogą rewolucyjną. Wiedziałem wprawdzie, że większość społeczeństwa nie odróżnia tych pojęć, ale cóż mogłem zrobić… Wiedziałem, że wszystko wymaga czasu.
Z drugiej strony władze KUL-u miały swoje cele. Rozwijająca się niezależność pozostającej poza jej wpływami organizacji wzbudzała zapewne ich niechęć. Tym bardziej, że z tą pozauczelnianą strukturą do świadomości studentów KUL-u przenikały obce Kościołowi wartości, nawet obyczaje. Pozyskiwanie innych dla swej idei wymaga czasu, pracy… decyzje administracyjne są łatwiejsze. Korzystało z nich ówczesne państwo, korzystał i Kościół. Szkoda, zbyt gwałtowne, radykalne działania przynoszą zamiast spodziewanych zysków najczęściej niespodziewane straty.
Pamiętam spotkanie w wypełnionej po brzegi auli KUL, ponad osiemset osób. Pamiętam moje wystąpienie… To dziecinada… mówiłem między innymi, wskazując, że zostaniemy pozbawieni swej reprezentacji, dostępu do państwowych środków na studencką kulturę… słowo „socjalizm” było przecież już wcześniej zawarte w statucie ZSP. Ważne, jaki nadamy mu sens, twierdziłem. Przegraliśmy, SZSP na KUL-u nie powstało. Nie przypominam sobie, by w tym czasie Bogdan się wypowiadał. Raczej nie, nie odznaczył się w czasie naszych wspólnych studiów niczym szczególnym. Nie dostrzegłem wśród ówczesnych studentów KUL aktywności politycznej, ta wyrażała się wówczas głównie w kulturze. Przy okazji dostrzegłem jakże odmienną wobec różnych wydarzeń potrafi być pamięć. Ja znajdowałem się w gronie byłych działaczy KUL-owskiego ZSP, którego przewodniczącym był wówczas Krzysztof Malarecki.
Hej dziewczęta w górę kiecki
Jedzie Krzysztof Malarecki…
Żartowaliśmy z niego, parafrazując słowa znanej piosenki.
Jak dowiedziałem się znacznie później, po przeciwnej stronie był Janusz Krupski. Razem studiowaliśmy historię, a trzeba wiedzieć, że na tak zwanych świeckich kierunkach było nas naprawdę niewielu. Na pierwszym roku historii około dwudziestu, na kolejnych latach studiów znacznie mniej. Janusz nie brał aktywnego udziału w życiu artystycznym studentów. W każdym razie nie przypominam go sobie z grona stałych bywalców naszego uczelnianego klubu „KULUARY”. Otóż znacznie później przeczytałem, że Janusz w 1973 roku dał się poznać Służbie Bezpieczeństwa jako jeden z przywódców protestu przeciwko powołaniu na KUL Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Pamiętam spotkanie w Auli KUL-u. W moim odczuciu na pewno chodziło o utrzymanie struktury tej organizacji, choć pod zmienioną nazwą, ale jednak utrzymanie, a nie o powołanie nowej organizacji. Przeciwnicy ZSP, czy przemianowanego SZSP mówili o przyszłym wzroście aktywności Towarzystwa Przyjaciół KUL-u, którego działalność sprowadzała się wcześniej właściwie tylko do zbierania składek na KUL – które też płaciłem – ale teraz miało przejąć tę sferę aktywności, którą wcześniej zajmowało się ZSP. Tak się oczywiście nie stało… nie mogło się stać. Towarzystwo Przyjaciół KUL miało przecież zupełnie inne cele. Uważałem i tak sądzili moi koledzy związani bliżej z ZSP niż ja, że przyjęcie nazwy SZSP jest to tylko kwestią zmiany nazwy. Ludzie przecież, członkowie tej organizacji, pozostaną ci sami. Obawialiśmy się odcięcia naszego środowiska od innych ośrodków studenckich.
Rok później opuściłem KUL. O prześladowaniu przywódców protestu przeciwko powołaniu na KUL Socjalistycznego Związku Studentów Polskich nie słyszałem. Mało tego pamiętam, że grono zwolenników utrzymania pozauczelnianej organizacji studenckiej przy KUL-u, czyli już wówczas SZSP, bardzo liczyło na przyjazd do Lublina mniej więcej w tym czasie kardynała Wyszyńskiego. Nie byłem na tyle blisko władz wcześniejszego ZSP, by wiedzieć, czy chcieli się wówczas z kardynałem spotkać, przedstawić mu swoje argumenty? Nie wiem, czy po wspomnianym wiecu w Auli podejmowali jeszcze jakieś inne działania. Ja naszą walkę uznałem za przegraną. Pamiętam, że wyśmiewałem ich nadzieje. Kardynał przyjedzie, wygłosi wykład i wyjedzie, mówiłem. Jego wykładu nie wysłuchałem. Tym razem nie udało mi się dostać do wnętrza Auli. Przyszedłem za późno, już pół godziny przed wykładem Aula była wypełniona po brzegi. Zresztą nie miałem czego żałować. Stało się jak przewidywałem. Tematu organizacji studenckiej kardynał Wyszyński w swym wykładzie nawet nie poruszył. Mój sceptycyzm był uzasadniony. Pamiętałem kazanie, mowę kardynała Wyszyńskiego w Gdańsku po wydarzeniach z Marca, bodajże w maju 1968 roku. Na placu przed Bazyliką Mariacką, od strony ul. Św. Ducha zebrał się tłum ludzi. Przemówienie do zgromadzonego tłumu kardynał wygłosił z ogromnego balkonu, który znajdował się wówczas między Kaplicą Zygmuntowską a Bazyliką. (Dziś balkon ten jest już od dawna zabudowany. Zniszczona w czasie wojny plebania ma już swój przedwojenny kształt). Z przemówienia tego też nic wówczas – w moim odczuciu – nie wynikło, choć, być może, wielu znalazło w nim słowa otuchy.
Podobno, wówczas też o tym nie wiedziałem, w 1973 lub 1974 roku wspomniany już Bogdan Borusewicz i Piotr Jegliński, z którym spotkałem się na pierwszym roku studiów, powielili w kilku egzemplarzach – fotografując ją – wydaną po raz pierwszy w 1962 roku w języku angielskim, a później w języku francuskim książkę Janusza Kazimierza Zawodnego „Katyn – masarce dans la foret”. Jesienią 1974 roku opuściłem Lublin, przeniosłem się wówczas do Gdańska. Głównie z przyczyn rodzinnych, ale też i religijnych. Wielu moich najbliższych kolegów z tamtych czasów już wcześniej opuściło KUL. Ryszard Terlecki „Pies”, jeden z liderów polskich hipisów przeniósł się na Uniwersytet Jagielloński, wówczas uczelnię bardzo „marksistowską”. O późniejszej aktywności Janusza Krupskiego i Piotra Jeglińskiego nie wiedziałem. Dowiedziałem się o niej znacznie później. Proszę nie myśleć jednak, że w połowie lat siedemdziesiątych powielenie książki techniką fotograficzną było jakimś bohaterstwem. W tym czasie wiedza o Katyniu była już dość powszechna. Akcent w dyskusjach na ten temat przesuwano na próbę wytłumaczenia tej strasznej zbrodni. W połowie lat osiemdziesiątych pisano o niej nawet w podręcznikach do historii. Zresztą, jakie znaczenie mogło mieć rozpowszechnienie kilku egzemplarzy książki? Piotr Jegliński w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wyjechał do Francji i stamtąd przesyłał do Polski książki tu zakazane. Jak sprawdziłem później w jego otoczeniu, jego kurierami, byli również współpracownicy PRL-owskich służb: między innymi Kazimierz Chalewski, Tomasz Turowski. W Internecie można znaleźć zdjęcie Pawła Nowackiego i Michała Zalaufa, będących kurierami tych przesyłek. Zdjęcie z ich podróży z Drezna znajduje się obecnie w archiwach IPN. Dziwna to była konspiracja, jak można się domyślać i wnioskować nawet na podstawie tak szczątkowych informacji. Konspiracja znana PRL-owskim służbom. Opozycji politycznej w ówczesnej Polsce nie było. Ta, i to też początkowo sterowana przez kręgi władzy, odrodzi się dopiero po 1980 roku.
Z tamtego czasu pamiętam również budowę ogromnego gmachu Komendy Wojewódzkiej i Miejskiej Milicji w Lublinie. Wskazywałem ten gmach koledze. Iluż ludzi ma tam pracować? Po co aż takie siły? Pytałem. Obaj nie potrafiliśmy znaleźć na to pytania odpowiedzi. Widok ten jednak uczył ostrożności.
Po raz pierwszy o tym, że wydarzenia polityczne wkroczyły wyraźnie również w życie studenckie usłyszałem dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, a wiadomości te odnosiły się do 1976 roku.
Opowiadał mi o wydarzeniach związanych z czerwcem 76 roku w Radomiu dwa lata po nich Andrzej Mitan. Mieszkał wówczas wraz z Cezarym, naszym wspólnym kolegą ze studiów na KUL-u oraz z dwoma członkami swego ówczesnego zespołu muzycznego „Onomatopeja” w pokoiku studenckim w akademiku Politechniki Warszawskiej. Próbowali kontynuować w stolicy, często kosztem ogromnych osobistych wyrzeczeń, swą artystyczną drogę, swe artystyczne marzenia. Usłyszałem wówczas, że „wydarzenia Czerwcowe” w Radomiu miały pewne związki i z Lublinem. Może to z powodu nadgorliwości, a może – dziś i mnie dotyka tzw. „myślenie spiskowe” – chcąc już wówczas przygotowywać swoje struktury, lub tylko chcąc wykazać się pracą, by uzyskać dyplom, premię lub awans, dość, że milicja lubelska postanowiła również dokonać profilaktycznych aresztowań. Aresztowania były, w mojej ocenie, raczej przypadkowe. Wybierano nie tyle osoby aktywne polityczne, co raczej wyróżniające się wśród studentów swoim wyglądem. Jednym z aresztowanych był Andrzej. Z dumą opowiadał jak to wraz z innymi studentami wsadzano go do milicyjnej suki (busa marki „Nysa”, które były wówczas na wyposażeniu milicji), jak to jeden z milicjantów zwrócił się do niego ze słowami pie….ny Chrystusiku, a to z powodu długich włosów i brody, które nosił. Mieszkałem w czasie swoich studiów w Lublinie z Andrzejem i Cezarym na studenckiej kwaterze w jednym pokoju przez dwa lata, ojciec Andrzeja był dyrektorem dość ważnej fabryki państwowej. Andrzej nigdy nie był czynny polityczne. Miał duże zdolności wokalne, tych jednak nie rozwijał. Nie szły mu również i studia… Studiował na UMCS-ie, KUL-u i ATK, na żadnej z tych uczelni nie ukończył jednak nawet roku. Znając Andrzeja przez wiele lat, nie mogłem poznać żadnych jego poglądów społecznych, czy politycznych, dostrzegałem raczej jego koniunkturalizm. Był skoncentrowany głównie na sobie. Nawet jego opowieść o wspomnianym aresztowaniu nie miała w sobie żadnej politycznej treści. Andrzej mówił tylko o swej bohaterskiej i niezłomnej w tamtym czasie postawie. Poza wspomnianym incydentem, nie słyszałem o innych związkach Andrzeja z polityką, tym bardziej z tzw. opozycją. Takiej, jak już wspomniałem, aż do końca lat siedemdziesiątych w Polsce nie było. Pisząc tu o Andrzeju muszę podkreślić jednak, że pozostał wierny swej artystycznej drodze do końca. Pozostawił po sobie między innymi kilka unikalnych płyt, które są świadectwem jego poszukiwań artystycznych. Wielka szkoda, że rozwój niezależnej kultury był wówczas aż tak trudny. Powszechna bieda była wielkim ograniczeniem.
Zarówno wydarzenia związane ze zmianą ZSP na SZSP na KUL-u jak i opowieść Andrzeja o „Wydarzeniach Radomskich”, czy nawet wcześniejsze „Wydarzenia Grudniowe” nie miały jednak charakteru walki politycznej, takiej jak ją dziś pojmujemy. Zwłaszcza dwa ostatnie miały raczej charakter walki społecznej, społeczno-bytowej. Protestujący robotnicy nie domagali się zmiany ustroju, demokracji. Wyszli na ulice sprowokowani podwyżkami cen. Za ich plecami toczyła się walka frakcyjna w PZPR, o której większość społeczeństwa nie wiedziała, a w której poszczególnym frakcjom chodziło nie tyle o demokratyzację życia, co o przejęcie władzy. Przecież nawet późniejsi legendarni opozycjoniści walczyli nie o demokrację, lecz o wprowadzenie prawdziwego socjalizmu. Do takich należeli między innymi Adam Michnik i Jacek Kuroń. Zarówno aktualnie rządzący, jak i ich przeciwnicy, powiązani różnymi towarzyskimi i rodzinnymi więzami z różnymi pracownikami aparatu państwowego i partyjnego, jeździli po wskazówki w jednym kierunku – do Moskwy.
Wspominając tamte czasy, myślę, że miałem szczęście. Na udział w „Marcu 68 roku” byłem zbyt młody. Mogłem tylko, jako uczeń 10 klasy liceum obserwować z oddali, z tyłu za gmachem Opery Bałtyckiej w Gdańsku, grupę młodzieży, która w oparach łzawiącego gazu rzucała kamieniami w stronę milicjantów. Wydarzenia z „Grudnia 70” ominęły mnie, gdyż z powodu godziny milicyjnej i blokady Trójmiasta nie mogłem wrócić do domu. „Rok 76”, w którym zajęty byłem przetrwaniem mojej rodziny – córka miała dopiero rok – Gdańsk ominął zupełnie. Dziś już wiem, że wiele z tych wystąpień to nie tylko efekt spowodowanych trudną sytuacją społeczno-gospodarczych wydarzeń, ale też przejaw ówczesnej walki frakcyjnej w „obozie władzy”. Nie były to oczywiście działania stricte polityczne, tak jak dziś pojmujemy politykę. Na tą w autorytarnej Polsce miejsca nie było.
Do polityki włączyłem się początkowo skromnie w połowie lat osiemdziesiątych, nieco bardziej już w tak zwanej „wolnej Polsce”, po 1989 roku. Może gdybym miał wówczas dzisiejszą wiedzę, to i wówczas tych moich prób politycznej aktywności raczej bym nie podjął… może dokonałbym innych wyborów… To jednak bezsensowne gdybanie… takiej wiedzy po prostu nie miałem. Poruszamy się przecież tylko w takim świecie, jaki potrafimy rozpoznać, jaki w naszym wyobrażeniu jest… Nasza wiedza jest jednak ograniczona, trudno uniknąć błędów.
Wolność, ta pełniejsza przyszła jeszcze później… znacznie później. Wycofałem się z polityki. Kilkakrotnie. Później znów mnie wciągała. Dziś znów stoję obok, choć, człowiek jest zwierzęciem politycznym, nigdy nie wiadomo, może jeszcze i do polityki powrócę? Mam szczęście, udało mi się dożyć czasów, gdy i nasze społeczeństwo może korzystać z wolności, nawet prawa do wspomnianych błędów. Na szczęście również, w latach siedemdziesiątych mogłem jednak – jak większość naszego społeczeństwa – stać z boku. Na szczęście dawano nam wówczas przynajmniej tyle wolności. Nasi rodzice dużą cześć życia musieli spędzić w czasach, gdy nawet takiej wolności nie było.
Piotr Kotlarz
https://www.e-bookowo.pl/self-publishing/lata-siedemdziesiate.html