Wolny
Jestem wolny
Wolny w znaczeniu „slow”
Wolny w znaczeniu „free”
Może wolność
jest wolna z natury
skoro nie zmusza jej nic
do pośpiechu
Czuję że jestem wolny
odkąd jedno mrugnięcie oka
zajmuje mi przeszło godzinę
a jeden oddech
wypełnia mi cały dzień
Żaden problem nie jest już dla mnie palący
robota już mi nie pali się w rękach
i nie zapalam się już do niczego
Choć za mną wciąż jeszcze
palą się domy i mosty
nie mam na rękach niczyjej krwi
tylko popiół
Nie ma strachu przed śmiercią
Strach jest
dopiero po śmierci
Bo skąd mam wiedzieć
czy można tam wejść
tak po prostu
i bez pukania
Czy będzie choć jedno wolne krzesło
wolne łóżko ze świeżą pościelą
okno przez które można będzie wyglądać
na jakiś park albo ulicę?
Czy dla każdego starczy talerzy i sztućców
ręczników
pantofli
i skarpet?
A jeśli każą mi oddać
pasek od spodni i sznurówki z butów
czy będzie tam jakiś dach
na którym
jakby co
można by było podejść
do samej krawędzi?
Albo chociaż jezioro
w którym
jakby co
moja twarz
mogłaby się wreszcie dobić
do dna?
Kotwica
Buk rosnący przed domem z dnia na dzień osiwiał
Zbielałe i spuchnięte liście wyglądające jak kępki bawełny
z bliska okazały się strzępami płótna po zerwanych żaglach
Bukowy pień okazał się masztem
umocowanym do zatopionego pod ziemią pokładu
Odgarnąłem ziemię i moje ręce zanurzyły się w morski piasek
przesiałem go przez palce wyławiając kilka drobnych muszelek i bursztynów
Głębiej wyczułem gruby bukowy korzeń
który okazał się okrętową liną
zacząłem ją przyciągać ku sobie
czując taki ciężar jakbym wyciągał sieć wypełnioną rybami
aż usłyszałem skrzypnięcie
i klapa prowadząca pod pokład lekko się uniosła
Jej deski od spodu były ciepłe i spocone jak skóra
lecz nie dostrzegłem nikogo
tylko trójkącik światła
cienkim końcem zaczepiony o krawędź bulaju
szerokim opadający miękko na deski po pokładem
na których się rozlewał rozwodniony obraz
Dostrzegłem fragment plaży
rosnące w głębi bananowce i palmy
kilka chatek glinianych o dachach z liści i słomy
kilkoro czarnych dzieci kąpiących się przy brzegu
Ten obraz jak pajęczyna
oblepiał mnie coraz mocniej i wciągał pod pokład
Broniłem się
ale moje palce jak kotwice bezradnie rozdrapywały tylko powietrze
Wołałem boga w obcym mi zupełnie języku
którego bóg na pewno też nie rozumiał
Słyszałem tylko rytmiczne uderzenia bębnów
które pulsowały w moich uszach i skroniach
jak w alfabecie Morse’a
układając się najpierw w litery a potem w całe słowa i zdania
ale jedyne co z nich wszystkich byłem w stanie zrozumieć
była tylko cisza
ściskana i miażdżona pomiędzy słowami
Ostatnie słowo
Wysoki Sądzie Ostateczny,
chcę wierzyć,
że wyrok, skazujący mnie na życie wieczne,
jeszcze ostateczny nie jest,
bo przecież,
przysługuje mi do diabła,
jakieś odwołanie,
skoro mam iść do nieba,
gdzie moje życie zamieni się w piekło
i skoro milczenie jest grzechem śmiertelnym,
a ja mam prawo do ostatniego słowa,
to chcę powiedzieć tylko tyle:
– że będę milczeć
Syberiada
W drodze do pracy
na krótkim odcinku między Gliwicami i Zabrzem
zasnąłem na chwilę w pociągu
Obudził mnie odgłos otwieranych rygli
metaliczny dźwięk drewnianych drzwi
przesuwanych po szynach w podłodze
Siedziałem na gołych deskach
w bydlęcym wagonie
kiedy ktoś nagle wrzucił do środka
dwa lniane worki pełne żółtego światła
które się wysypało jak ziarno
Poczułem głód
ale światło nie było jadalne
Zamiast okna w wagonie
był tylko przerębel wykuty w powietrzu
na szerokość otwartych drzwi
W lewym górnym rogu
słońce wielkości dziesięciorublówki
rozmieniało się szybko
na drobne kopiejki
podobne do kropel moczu na śniegu
Białe chmury jak kry odrywały się gwałtownie od nieba
i spadały soplami lodu
płatami śniegu
na ziemię
Słyszałem krzyki
szczekanie psów
chrzęst kroków
i czułem głód
gdy z wszystkich wagonów prosto na śnieg
wyłuskiwano szaro-zielone strąki
które miały twarze o barwie ziemniaków
i dłonie koloru marchwi
*
W drodze do pracy
na krótkim odcinku między Gliwicami i Zabrzem
obudziłem się nagle w pociągu
Zobaczyłem swoją twarz w oknie wagonu
która patrzyła na mnie teraz z drugiej strony
z nosem przyklejonym do szyby
Miałem na sobie zielony szynel
i rogatywkę z dziurawym daszkiem
na lewej nodze wypastowany but
na drugiej
żołnierski trep
oblepiony zmrożonym śniegiem i błotem
na lewej ręce – srebrny zegarek
a ręki prawej – nie miałem
*
W połowie drogi
między Gliwicami i Zabrzem
kiedy zasnąłem na chwilę w pociągu
moje „Ja” i moje „Mnie”
zamieniły się – pomiędzy sobą – miejscami
zamieniły się – pomiędzy sobą – datami
dla mnie zostawiając już tylko to
co pozostało jeszcze „pomiędzy”
Prezentowane wiersze pochodzą z tomu „Ość wieloryba”, opublikowanego w maju 2020, którego wydawcą jest Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Kraków & Instytut Literatury.
Lesław NOWARA
Urodzony16.III.1963 w Gliwicach.
Prawnik z wykształcenia, absolwent Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Poeta, aforysta, felietonista, recenzent literacki.
Debiutował na łamach prasy literackiej w 1983 roku.
Opublikował 8 tomów wierszy: „Zielona miłość”, „Dom o zielonych oknach” „Trzecie oko”, „Rosyjska ruletka”, „Kokon”, „Cichociemno”, „Ciemna strona światła” (wybór wierszy), „Ość wieloryba” oraz kilka tomów aforyzmów i epigramatów.
Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Mieszka w Gliwicach.