Site icon Miesięcznik internetowy WOBEC Piotr Kotlarz

TYTULATORSTWO (Pół żartem, pół serio) / Kazimierz Babiński

Z góry uprzedzam, że wbrew tytułowi nie jest to felieton o etykiecie dworskiej lub kościelnej i tytułowaniu się różnymi ekscelencjami, wielmożami, eminencjami, waszmościami i tym podobnymi fluorescencjami limitującymi dostęp do jaśniepańskich oblicz i liczbę palców przy powitaniach w zależności od rangi, zasług i względów przyjmowanych. Przedmiot rozważań jest na wskroś demokratyczny i przez to powszechny: sztuka filmowa, pretekstem zaś do pochylenia się nad nim – przeglądy, pokazy, premiery, konkursy, festiwale i tym podobne bachanalia on-line pozwalające na złudne ucieczki przed nieświeżym i coraz bardziej cuchnącym patriotyzmem i covidem-19.

W związku z tym mam dwie wiadomości: złą i dobrą. Zła jest taka, że nazewnictwo filmów zbliżyło się do granicy, za którą niczym w lustrze widać to, co za nami łącznie z punktem wyjścia. Dobra, że to na razie odnosi się do następcy Wielkiego Brata. Tego zza Atlantyku, przynajmniej na razie. Tam roczna produkcja filmów oscyluje w granicach 500-600, więc jeśli się ją zmniejszy do 40-50, to problem, co prawda nie zniknie, lecz tylko się oddali w bliżej nieokreśloną przyszłość i będzie – jak kiedyś powiadano w PRL – nabrzmiewał, aż eksploduje i wykończy branżę.

To już nie twórczość, nawet nie produkcja, a nadprodukcja! Przyjdzie taki moment, że wytwórnie i twórcy będą skazani na numerowanie filmów jak ulic w Nowym Jorku. Widmo tego już od pewnego czasu majaczy na horyzoncie:  „Rambo” 1, 2 i 3, „Matrix” – tak samo, „Zabójcza broń” 1 – 4, „Shrek” 1 – 4, „John Wick” 1 – 3 (4 – w toku) … itd. W odróżnieniu od filmowych produkcji telewizyjnych widać tu jednak resztki samoobrony i przyzwoitości, bo niektóre kontynuacje mają podtytuły, jak np. „John Wick 3. Parabellum”; swoją drogą, nie mogę sobie wyobrazić podjęcia jakiejkolwiek próby nazwania setek, a nawet tysięcy kolejnych odcinków różnych seriali telewizyjnych (to również kino), chociaż w przeszłości bywały wzorce godne naśladowania, jak „07 zgłoś się”, ale ten miał tylko 21 epizodów.

W tym maniakalnym uporze wyczuwam głęboką wiarę w materializm dialektyczny i marksistowskie prawo przemiany ilości w jakość, czego rezultaty widać od kilku dekad w większości tzw. artefaktów trafiających na nasze ekrany kinowe i  telewizyjne. Coraz doskonalszych technicznie, gładkich, płynnych ale przeraźliwie pustych, dwuwymiarowych i odhumanizowanych, z których ulotniły się nawet resztki jungowskich archetypów; czy gdzieś może być jeszcze gorzej? Może. W Indiach, bo tam produkują około 1000 filmów rocznie.

Coraz powszechniejszą praktyką wytwórni jest zatrudnianie profesjonalnych „wymyślaczy” tytułów. I to bynajmniej nie w interesie, jakby się wydawało twórców i  widzów, lecz w celu ochrony zarządów wytwórni filmowych przed uciążliwymi i kosztownymi, a nierzadko i kabaretowymi procesami sądowymi o plagiaty tytułów. Klasycznym tego przykładem jest proces wytoczony przez twórców „Casablanki” (1942, reż. Michael Curtiz) twórcom „Nocy w Casablance” (1946, reż. Archie Mayo). Poszło o nazwę miasta. Pozwani, reprezentowani przez Groucha Marxa, jednego z braci Marx (tego w okularach i z nieodłącznym cygarem w zębach), zażądali od pozywających testamentu poświadczającego przyjęcie Casablanki w spadku lub aktu jej nabycia, tak czy siak, jakiegokolwiek prawa własności, co zakończyło tę absurdalną sprawę mogącą stać się scenariuszem kolejnego filmu z ich udziałem.

To być może tłumaczy i pozwala po części zrozumieć, dlaczego filmy sprowadzane z USA mają w większości takie głupie, nielogiczne, bezsensowne, oderwane od treści tytuły. Przygniatająca część zatrudnionych tam copywriterów cynicznie korzysta z szablonów wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że jak się zwrócą koszty produkcji filmów, to te, przeżute, dokonają żywota na śmietniku kultury masowej i nikt już do nich nie będzie wracał. Do kompletnego odjazdu w opary absurdu przykładają też rękę różnej maści translatorzy rodzimego chowu zatrudniani przez dystrybutorów, przez co rezultaty ich działalności mają się tak do oryginału jak haft richelieu do haftu z okna hotelu robotniczego. Wielki Federico Fellini uważał, że tytuł ogranicza. Charlotte Chandler w „Ja, Fellini” przytacza reprezentatywną wypowiedź mistrza: Nie należy nigdy najpierw zastanawiać się nad tytułem, trzeba to zostawić na później. Tytuł powinien jak najściślej przylegać do tematu. Kiedy człowiek dostosowuje się do z góry ustalonego tytułu, znajduje tylko to, czego szuka i nie zauważa tego, co naprawdę ważne. […] Tytuł człowiekowi nie pomaga, on go prowadzi (podkr. – K.B.).

Przyjrzyjmy się kilku przykładom. W roku 1993 na ekranach raczkujących multikin pojawił się „Pojedynek oszustów” (reż. Michael Ritchie) o ustawkach walk bokserskich, zakładach i wyrolowaniu z kasy lokalnego gangstera trzęsącego okolicą. W Stanach film krążył pod dwoma tytułami: „Diggstown” (nazwa miasta i miejsce akcji) i „Midnight Sting”. Pierwszy nawiązuje do toposu westernu, zaś drugi – treścią do komedii kryminalnej „The Sting” („Żądło”), 1973, reż. George R. Hill.  Oba w odróżnieniu od tytułu polskiego są mocno osadzone w tradycji i dziedzictwie  kulturowym Stanów. Podobnie ma się sprawa z „Czarną listą Hollywood” („Guilty by Suspicion”, 1991) w reż. Irwina Winklera. To opowieść o reżyserze Davidzie Merillu (Robert de Niro), który postawił się Komisji ds. Działalności Antyamerykańskiej kierowanej przez senatora McCarthy`ego i poniósł tego konsekwencje. Tytuł, nawiasem mówiąc nadany przez reżysera będącego również autorem scenariusza, ściśle oddaje sytuację Merilla i jest na tyle ogólny, że można go odnieść do setek, jeśli nie tysięcy wówczas szykanowanych twórców, także Charlesa Chaplina, znajdujących się w absurdalnej sytuacji kafkowskiego Józefa K. Krajowy dystrybutor zawęził go, skonkretyzował i powędrował w stronę poetyki tytułu artykułu prasowego, filmu dokumentalnego lub popularnonaukowego.

Z repertuaru kin (wrzesień A.D. 2020) wybrałem losowo 3 filmy: brytyjski „Pojedynek na głosy” (2019, reż. Peter J. Cattaneo), którego oryginalny tytuł brzmi … „Military Wives”, węgierski „Najgorsze wiersze świata” (2018, reż. Gábor Reisz) – „Rossz versek”, czyli „Złe wiersze”, i dokumentalny „Czego nauczyła mnie ośmiornica” (2020, reż. reż. Pippa Ehrlich i James Reed, prod.: RPA), który twórcy nazwali „My Octopus Teacher”. W polskich tytułach wyraźnie widać złożoność konstrukcji stylistycznych i nadmiar dookreśleń, które ograniczają pola interpretacyjne. Ich poprawiaczy i tłumaczy poleciłbym przetrzebionej dyplomacji RP z jednym drobnym zastrzeżeniem: przedstawiciele rządu udający się na oficjalne rozmowy musieliby zabierać ze sobą sekundantów, plastry, jodynę i chłodzące kompresy.

Tytuł z perspektywy widza, nawet potencjalnego, był i nadal jest czymś mało godnym uwagi, prawie abstrakcją. Bez żadnego ryzyka można stwierdzić, że nie obchodzą go zawiłe, metaforyczne i symboliczne związki z treścią filmu. Nie dziwota potem, że po wyjściu z kina nie wie, co obejrzał, to znaczy – wie, ale nie może sobie w żaden sposób go przypomnieć i skojarzyć z treścią filmu, bowiem zamęt panujący w nazewnictwie mu to uniemożliwia. Bywa, że różne filmy mają takie same tytuły. Bezdyskusyjnym dowodem na zwielokrotnienie miana jest „Czyste szaleństwo”. Pierwszy, to „Hellzapoppin`”, wyśmienita surrealistyczna komedia z roku 1941 w reż. Henry`ego C. Pottera, drugi – „A Fine Madness” (1961) Irvina Kershnera, ostatni – „Stir Crazy” (1980) Sidneya Poitiera. Warto również zwrócić uwagę na adaptacje  literatury i różne prequele i sequele o takich samych tytułach. Na przykład co 3 lata (mediana) powstaje kolejna ekranizacja „Nędzników”, więc prawdopodobnie jest już ponad 30 filmów o tym tytule! To wymusiło na portalach wertykalnych i na części redakcji gazet telewizyjnych, m.in. dodatku do „Gazety Wyborczej”, podawanie dodatkowych wyróżników filmu, a więc oryginalnego tytułu, imienia i nazwiska reżysera, kraju i roku produkcji, a nawet krótkiego komentarza lub omówienia, rzadziej – oceny w postaci gwiazdek. Ma to pomóc widzowi nie obeznanemu z historią kina i konwencjami filmowym w podjęciu decyzji, zachęcić do sprawdzenia,   czy recenzent się pomylił, do porównań, sprowokować do dyskusji itp.

Od wielu dekad mamy sytuację, w której film funkcjonuje głównie w powiązaniu z krajem produkcji i gatunkiem, niekiedy z nazwiskiem odtwórcy głównej roli, np. z Harrisonem Fordem, Stevenem Seagalem, Bruce`m Lee, Alem Pacino, Dustinem Hoffmanem, Arnoldem Schwarzeneggerem, Liamem Neesonem czy Jeanem Reno, rzadziej – z nazwiskiem reżysera, np. ze Stevenem Spielbergem, Francisem Fordem Coppolą, Bruce`m Beresfordem, czy Peterem Greenawayem. W połowie lat 80. byłem świadkiem rozczarowania i zawodu kilku osób czytających repertuary w gablotach foyer kina „Leningrad” w Gdańsku, że „Pułkownik Redl” (1985, reż. István Szabó, prod. Węgry) nie jest filmem amerykańskim. Podtekst tej wypowiedzi był jednoznaczny: po obiecującym tytule oczekiwali kina akcji, sensacji i solidnej batalistyki, a więc w odruchu Pawłowa – filmu amerykańskiego, gdyż były to czasy wielkiego głodu i takiegoż apetytu na produkcje zza Atlantyku.

Dzisiaj kraj pochodzenia filmu nie jest jak kiedyś już tak czytelnym wyróżnikiem ze względu na coraz powszechniejsze koprodukcje. Dawne gwiazdy też przygasły lub do cna się wypaliły, zatem próżno szukać ich na plakatach, afiszach i w reklamach najnowszych filmów. Pamięć o nich podtrzymuje jedynie telewizja reaktywując co pewien czas tę samą pulę filmów dla inżynierów Mamoniów, którym się podobają te, które już raz widzieli. W ten sposób nazwiska niegdysiejszych mistrzów kina i ich następców są znane już tylko niewielkiemu gronu prawdziwych miłośników kina i akademickim molom.

Tytuł wbrew pozorom nie jest li tylko sprawą formalną, ale merytoryczną,  gdyż ma siłę nośną. Także wprowadza w nastrój, ale to kwestia osobistej wrażliwości. Poważne podejście do sztuki nazewnictwa może być remedium na przywrócenie zdrowych relacji między zawartością (treścią i przesłaniem) dzieła, a jego mianem. Wskazaniem na treść, gatunek, czasem styl, a nawet kierunek i sposób interpretacji. Celnie dobrany da się odczytać w szerokim kontekście kultury współczesnej, zaszeregować gatunkowo film i uchwycić wiele związków z innymi dziedzinami sztuki, trendami w kinie światowym, a także, co bardzo ważne – z pozaekranową rzeczywistością społeczną i polityczną, czego nieliczne (na razie) przykłady o tytułach odwołujących się do poetyki dokumentu pojawiają się tzw. nurcie narodowym kina polskiego, by wymienić m.in. „Wyklętego”, „Inkę. Zachowałam się jak trzeba”, „Smoleńsk”, „Kuriera”, „Legiony”, czy „Piłsudskiego”.

Powtórzę, że trwają czasy, w których tytuł zdaje się nie być istotnym elementem dzieła. W rezultacie widz traci możliwość jego skojarzenia z zawartością  i tym samym możliwość prowadzenia intelektualnej gry z twórcą. W bardzo rzadkich przypadkach pamięć o tytule może przywróć rzeczywistość pozafilmowa. To jednak zależy od indywidualnych predyspozycji widza, jego inteligencji, błyskotliwości, aso-  i bisocjacji.

Wracając do nabrzmiewającego problemu z nazewnictwem informuję szanownych P.T. Czytelników, że w Polsce z powodu przypadkowej i chałupniczej produkcji filmów w liczbie od 15 do 25 rocznie nie ma jakichkolwiek szans na powstanie zawodu „tytulatora”, czy „nazewnika”, nad czym boleję, bo bezrobocie  niczym samogon pod kaloryferem zaczyna powoli procentować. Jako naród posługujemy się coraz mniejszą liczbą słów, a nawet półsłów, lecz ich zasób powinien w zupełności wystarczyć twórcom. Póki co, ufając im i wierząc w ich inwencję, muszę zażartować, że `czekam na zwieńczenie rodologicznego serialu dziełem pt. „Różyszcze”, bo „Różyczkę” i „Różę” już mamy. Z wiekiem ujawniam też skrywany głęboko lęk przed kolejnym okulistyczno-optycznym filmem Agnieszki Holland po „Całkowitym zaćmieniu” i „W ciemności”, bo coraz gorzej widzę.

Zanim więc rozsiądziemy się przed jakim bądź ekranem osobiście, per procura lub w towarzystwie jakiejkolwiek torby, np. z kukurydzą, zapoznajmy się z tytułem, również oryginalnym, a powiadam Wam, że nie będzie to czas stracony. Sprawdzimy, czy tytuł nas poprowadzi, jak twierdził Fellini.

                                                                                     Kazimierz Babiński

    Obraz Gerd Altmann z Pixabay

Exit mobile version