Zapach dzikich róż uwodzi słodyczą, kusi świeżością, romantyzuje, a w końcu przenosi wielu z nas do onirycznej krainy pełnej błogości i młodzieńczych marzeń. Róże z kwiaciarni, choć eleganckie i dostojne w swym majestatycznym kształcie, nie mogą równać się z wonią tych niekiedy nieokrzesanych, rosnących tam, gdzie akurat ręka przeznaczenia zechciała je zasiać – w skupisku polnych kwiatów, cieniu dziewiczych drzew i porywach wiatru wolnego od wielkomiejskiego smogu. Z dzikimi różami jest jak z wyjątkowymi ludźmi. To nonkonformistki, które nie poddały się systemowi narzucającemu jeden słuszny kanon piękna pozbawiający świat nietuzinkowości… w przeciwieństwie do dążących do ideału pod wymagającym okiem człowieka kwiatów ze sklepowych półek. W swych niedoskonałościach, nierównościach płatków czy ubytkach liści polne róże są najpiękniejsze, strzegąc swej oryginalności pod osłoną cierniowych koron, a więc bolesnych kolców.
Zośka nie podziela jednak tych zachwytów. Zalicza się do nielicznego grona wrogów dzikich róż. Obiektywnie uznaje ich ponadczasowe piękno, ale nie może przemóc się wobec subiektywnego wstrętu dziecięcej tragedii, której świadkiem stały się właśnie dzikie róże. W oczach Zośki te mydlane, pudrowo różowe, aromatyczne płatki okraszone słonecznym pyłkiem przybierają postać narcyzów zapatrzonych we własne oblicze i niedostrzegających cierpienia innych, z dumą kąpiąc się we krwi po ukłuciu ciekawskich dłoni. Przywołują jej traumatyczne wspomnienia. Utratę nadziei i dziecięcej niewinności.
Przełom wiosny i lata zwykle pachnie intensywnym aromatem róż, hipnotyzując zmysł węchu. Zośkę ten zapach przyprawia jednak o mdłości. W jej uszach rozbrzmiewa irytujący szum wywołany przez gotującą się w żyłach krew, oddech nabiera nerwowego rytmu, a niemy krzyk stara wydobyć się z jej wnętrza, rozpierając narządy, uciskając kości i paraliżując mięśnie, które zastygają w bolesnym spazmie. Zośka z utęsknieniem wyczekuje chłodnej jesieni, która na przekór budzącej otoczenie do życia wiośnie, zbiera krwawe żniwo, niosąc śmierć. Śmierć, która już dawno rozgościła się w jej wnętrzu na dobre i na złe. W jej przypadku zawsze pachniała mdlącą nutą polnej róży i przybierała formę różowych płatków z masywnym kielichem. Akceptowała dzikie róże w odcieniach bieli i czerwieni, ale nigdy różowe. To one przyglądały się chwili, w której umarła dla siebie, lecz nie dla świata.
W wieku pięciu lat wiedziała, że została sama, że nic nie ukoi jej niespokojnej duszy ani nie utuli żalu i bólu nie-miłości do samej siebie. Miała kochających rodziców, nie mogła narzekać na warunki bytowe, ale od środka zżerało ją cierpienie, na które nie znaleziono lekarstwa. Była to autonienawiść i osobisty wstręt, z którymi walczyła każdego dnia, aby wstać z łóżka i dać sobie jeszcze jedną szansę na przetrwanie. Już jako kilkulatka regularnie odwiedzała kolejne gabinety psychologów dziecięcych, niestety na tyle niekompetentnych, że nie dostrzegających jej oczywistej traumy, obwiniając ją samą o nietypowe zachowania. I nie były to bynajmniej problemy z agresją czy złymi ocenami, bo od początku, usilnie pragnąc dowieść samej sobie i innym własnej wartości, rzucała się w wir nauki, nie wyłaniając nosa z książek. Wymiotowała niemal każdego dnia przez niezdiagnozowaną jeszcze nerwicę żołądka, a w nocy budziła się z krzykiem, rozpamiętując senne koszmary. Bała się własnego cienia i nawet w tłumie, w biały dzień, nieustannie oglądała się przez ramię, czując, że za chwilę wydarzy się coś strasznego, a ona znowu przywoła w pamięci obraz malujących się na bezchmurnym niebie dzikich róż.
Odizolowała się od świata już jako dziecko. Kontakty z rówieśnikami wprawiały ją w niewyjaśniony dyskomfort, a problemy z brakiem zaufania uniemożliwiały zawarcie jakiejkolwiek stabilnej relacji. Uciekała do świata wyobraźni. Marzenia, fascynujące opowieści z książek czy próby własnego snucia historii dawały pozór radości i chwilowe wytchnienie, ale nigdy w pełni nie pozwalały zapomnieć o tamtym dniu, który przecież zapowiadał się bajecznie, zwiastując nadejście lata. Sezonu uśmiechów, nadziei, wakacji, szczęśliwych okrzyków dzieci bawiących się na placu zabaw i plażowiczów korzystających zarówno z wodnych, jak i słonecznych kąpieli. W tym samym czasie Zośka zamykała się w czterech ścianach, powtarzając nieustannie te same pytania: „Za jakie grzechy?”, „Dlaczego nie mogę cieszyć się życiem jak oni?”, „Czym zawiniłam, że akurat wypadło na mnie?”.
Jako nastolatka stopniowo popadała w coraz większe sidła autodestrukcji. Z braku pomocy i zrozumienia za największego wroga obrała wkrótce samą siebie. Pierwsze cięcie wykonane na skórze ostrą żyletką wywołało w niej niemal atak paniki. Żałowała, dbała o dokładne wygojenie się rany, bała się tężca czy wdania zakażenia. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kolejne próby przeniesienia psychicznego bólu i rozrywającego ciało od środka napięcia na ból fizyczny prowadziły do wyniszczającego uzależnienia. Jej ciało zaczęły pokrywać na przemian otwarte rany, swędzące strupy i nierówne blizny, których widok wpędzał Zośkę w coraz większe poczucie winy, a jednocześnie uniemożliwiał przerwanie błędnego koła. W wieku dwudziestu lat po raz pierwszy pomyślała, że w poprzednim wcieleniu musiała być zbrodniarzem na wzór Hitlera, skoro teraz cierpi katusze w ziemskim piekle. To przekonanie towarzyszy jej do dziś.
Zośka najbardziej boi się samotności i odrzucenia. Jak na ironię, jeśli tylko na horyzoncie pojawia się szansa na miłość oraz stworzenie bliskiej więzi, od razu ją traci swym toksycznym zachowaniem – chorobliwą zazdrością, podejrzliwością, wykańczającym przekonaniem, że każdy w jej otoczeniu knuje przeciwko niej. Zdarzało się i tak, że przez syndrom ofiary sama brnęła w niezdrowe związki, podświadomie szukając kata dla swej steranej duszy, aby umacniać się w przekonaniu o byciu bezwartościowym gównem.
Dziś znowu jest czerwcowy dzień. Skąpany w promieniach słońca, z delikatnym i przyjemnym podmuchem orzeźwiającego wiatru, pachnący roślinnością, którą zamieszkują radośnie podśpiewujące ptaki. Na osiedlu, gdzie mieszka Zośka, na szczęście nie ma wprawiających ją w konsternację róż. Teraz, po kilkudziesięciu latach od tragicznego wydarzenia, miewa nawet lepsze dni, w których prawie nie myśli o przeszłości. Prawie, bo niektórych krzywd nigdy się nie zapomina. Ten dzień zapowiada się jednym z tych spokojniejszych, w których nic nie zwiastuje histerycznego napadu rozpaczy i godzinnych rozpamiętywań.
Zośka uchyla okno w sypialni, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Na łydkach czuje puszyste futerko ocierającego się o jej nogi kocurka, który wraz z dźwiękiem otwieranego okna niemal materializuje się w okolicy, aby skorzystać z okazji i wziąć orzeźwiający wdech w czasie oglądania kociej „telewizji” po drugiej stronie szyby. Zośka uśmiecha się do Witolda i głaszcze czworonoga, który wpatruje się w nią bystrymi, zielonymi oczami.
Czułości przerywa znajomy dźwięk dobiegający z kuchni. Poranna kawa gotowa. Podwójne espresso bez dodatków wkrótce roztacza w całym mieszkaniu aromatyczną woń i wędruje wraz z Zośką z powrotem do sypialni. Popijając kawę, staje przed trzydrzwiową szafą, która znacznie nadwyrężyła jej skromny budżet stażystki w lokalnej redakcji. „A mogłam kupić te składane meble w Ikei, zamiast porywać się na projekt pod wymiar” – kwituje w myślach. Drapiąc się po ramieniu, leniwie przesuwa środkowe drzwi. Dziś postanowiła zrobić porządki w nadziei na odnalezienie zagubionego smartwatcha, który powędrował na dno szafy wraz z kompletem dresowym po jednym z ostatnich joggingów.
Ze znużeniem przerzuca kolejne koszulki, swetry i spodnie przy okazji składając je w równą, niemal pedantyczną kostkę. Monotonne porządki umilają jej dźwięki ulubionego albumu Alice Coopera. Schyla się do najniższej półki, gdzie za piramidą ręczników i koców skryła po przeprowadzce czerwony karton. Po chwili wahania sięga po tekturowe pudełko. Powoli unosi zakurzone wieko, przenosząc się myślami do dzieciństwa. W kartonie umieściła swoje ukochane lalki, przytulankę, z którą nie rozstawała się do szóstych urodzin, kilka ilustrowanych książeczek i album ze zdjęciami. Z nostalgią przerzuca kolejne strony, spoglądając z utęsknieniem na rozpromienioną buzię – swoją, czterolatki, w której oczach nigdy później nie zagości podobne szczęście, spokój i witalność cechująca jedynie nieświadome zła tego świata dziecko.
W końcu w zasięgu jej wzroku znajdują się różowe buciki ulubionej lalki Barbie. Zośka zamiera. Wydaje jej się, że w pokoju zaczyna unosić się znienawidzony przez nią zapach rozkwitających w słońcu róż. Znowu ma pięć lat. Bawi się wraz z kuzynką na zewnątrz, pod domem babci, która przygotowuje dla nich obiad i zabroniła oddalać się poza widok z kuchennego okna. W rękach trzyma jasnowłosą lalkę, której bladoróżową, zapinaną na szyję sukienkę zestawiła z soczyście różowymi szpileczkami. Jest zbyt ciekawa świata, a przy tym zuchwała, by słuchać się paplaniny babci, u której spędza wakacje z dala od rodzinnego miasta. Namawia Julkę, aby poszły nieco dalej, w stronę kwitnących krzewów dzikich róż, które porastają brzeg rzeczki.
Intensywny zapach kwiatów oczarowuje ich nozdrza, sprawia, że łzy napływają do oczu. Jest pięknie, słońce uracza błękitne niebo swą pełną krasą, a w okolicy nie ma żywej duszy, panuje absolutna cisza. „Pobawmy się w dom, skoro mamy lalkę, o tam!” – proponuje Julka, wskazując palcem na piękne krzewy. Kilka dni wcześniej obserwowały z oddali, jak grupka chłopaków bawiła się w chowanego w dzikich różach. „Całe się poranimy…” – marudzi Zośka, na co Julka krzyczy: „Im nic nie było!”.
Zbliżając się do różanego żywopłotu, dziewczynki dostrzegają w zielonej ścianie niewielką przerwę. Zaglądają do wejścia i przekonują się, że miejscowe dzieciaki wycięły pod gęstymi różami swoiste korytarzyki, tak, że można przemieszczać się nimi na czworaka bez obawy o zadrapanie ostrymi kolcami róż. Zabawa jest przednia, kuzynki przemykają pod krzewami, wyobrażając sobie, że jeden korytarz jest salonem, a drugi kuchnią i tak bawią się w dom. Z gęstej plątaniny liści, różowych kwiatów i łodyg przebija błękitne niebo.
W końcu obie są zgodne co do tego, że zdecydowanie za długo nie pokazują się zmartwionej babci. Wydobywają się z krzewów i docierają pod dom. Nagle Zośka uświadamia sobie, że zgubiła jeden z bucików swojej lalki. Julka nie chce wracać do różanych korytarzy i sama idzie do babci. W dodatku obraża się na mającą łzy w oczach Zośkę, która zrobi wszystko, aby odzyskać dodatek wielkości jednej trzeciej zapałki. Nie wyobraża sobie, czym może być owe „wszystko” ani tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że przywiązanie do plastikowej zabawki okupi wieczną udręką. Wraca w miejsce zabawy i po kilku minutach poszukiwań odnajduje bucik.
Wtedy uświadamia sobie, że nie jest sama. Odwraca się i dostrzega mężczyznę pod krawatem i z biurową teczką w ręce, który z trudem odgarnia kłujące łodygi, aby podejść bliżej. „Hej, bawisz się tu sama? Nie bałaś się kolców? Możemy pobawić się razem, masz śliczną lalkę” – mówi nieznajomy, a na jego twarzy pojawia się podejrzliwy uśmiech. Zośka zaciska mocniej w dłoniach lalkę i znaleziony bucik, na jej twarzy maluje się niepokój. „Nie bój się, jeśli chcesz, możemy razem pobawić się w dom. Możesz być moją córeczką, a ja Twoim tatusiem” – wypowiada ostatnie słowa mężczyzna.
Zosia panicznie rozgląda się na wszystkie strony, ale na drodze ucieczki stają jej cierniste łodygi. Jest w pułapce. Potrzasku. Chce krzyczeć, biec, zawołać tatę, babcię, Julkę, ale paraliżuje ją strach. Chce cofnąć czas i zignorować różowy bucik, który po kilku tygodniach ugrzązłby na dobre pod piaskiem i opadającymi płatkami kwiatów. Po co w ogóle prosiła o tę lalkę? Wbija wzrok w kołyszące się na wietrze róże. To ostatni widok, jaki zapamięta przed nastaniem wiecznego mroku.
Po policzku Zośki płynie łza. Z kuchni wydobywa się natarczywe miauczenie Witolda, który usatysfakcjonowany okiennym seansem domaga się teraz głośno przysmaku, wyczekując opiekunki przy miskach. Zośka zdaje się nie słyszeć donośnego skamlenia, dalej tkwi w przeszłości. Czas nie leczy ran, gdy nie są nimi życiowe otarcia, popadające w niepamięć blizny i przypadkowe draśnięcia. Okaleczenie daje o sobie znać każdego dnia.
Paula Apanowicz