Cześć Małgoniu, opowiem Ci pewną historię, chcesz?
– Kochasz mnie?
– Kocham.
– Ale na pewno?
– Tak. Musisz się upewniać?
– Wyjedźmy stąd. Pojedźmy do Pakistanu. Podróżujmy.
– Przecież wiesz, że nie mogę. Mam pracę. Krzyś idzie do przedszkola, muszę przy tym być.
– To chociaż na Mazury, już tak dawno nigdzie nie byliśmy. Pani Ewa nas do siebie zapraszała, pamiętasz te wschody słońca u niej na skarpie?
– Pojedziemy, za dwa miesiące, gdy skończą się moje konferencje. Kotek, nie dam rady teraz.
Cmoknął mnie w policzek, odwrócił się na pięcie i poszedł do biura. Wrócił późnym wieczorem, po kolejnym ważnym spotkaniu z klientem. Byłam spakowana, moje kartony stały w przedpokoju, a plecak ze stelażem stał obok stołu w kuchni. „Co to jest?”, zapytał. „Wyjeżdżam”, odpowiedziałam.
Kartony zawiozłam do przyjaciela, użyczył mi swojego strychu. „Masz i gospodaruj dobrze”, powiedział z uśmiechem. Użyczył mi też materaca, bym mogła na spokojnie obmyślić plan i zacząć działać.
Z moim gdy skończą się konferencje facetem byłam wówczas pięć lat. Pięć lat czekania, proszenia i odkładania na później. Pięć lat weekendowych wypadów do kina i na kolację do ekskluzywnej knajpki, ale z wyjazdami poza miasto, w którym mieszkaliśmy. Była rutyna. Rano razowa bagietka z mozarellą i pomidorem, później kawa. Prasowanie koszuli. Wiązanie krawata. Wyjście do pracy – ja do redakcji, on do biura.
Poznaliśmy się jeszcze na studiach i szalenie zakochani, szybko zamieszkaliśmy razem. Niestety rzeczywistość zweryfikowała założenia. Po paru miesiącach okazało się, że jednak nie jesteśmy dwiema połówkami tej samej pomarańczy. Ja miałam w sobie zbyt mało stabilności, on – szaleństwa. I choć miłość nadal była, to jednak ja podróżowałam sama, a on – co drugi weekend wybywał na zjazdy i szkolenia.
To się nie mogło udać, bo jak w jednym małym wszechświecie relacji mogą wspólnie żyć dwie zupełnie odmienne galaktyki? To tak jakby na pustyni piaskowej spotkały się wieloryb i niedźwiedź grizzly, zupełnie nieprzystosowane do warunków i niezdolne sobie pomóc.
Tak więc, Małgoniu, wzięłam plecak i ruszyłam do Pakistanu. Moja podróż trwała pół roku, zjechałam cały kraj, a dojechałam tam autostopem. Spałam w namiocie, piłam wodę z kranu, ryż gotowałam w menażce na kuchence gazowej. Unikałam bagietek i mozzarelli (zresztą i tak było o nie trudno). Kąpałam się raz na trzy dni i nie myłam włosów codziennie. Nie miałam telefonu, ani dostępu do Internetu. Pojechałam do Pakistanu na dzikusa. Czułam, że żyję, czułam, że wreszcie chwytam chwile!
Któregoś dnia spałam w wąwozie, o wschodzie słońca obudziło mnie szczekanie psów z sąsiedniej wioski. To jechała ogromna terenówka, dwoje Australijczyków w podróży po Azji. Kolejne dwa tygodnie spędziliśmy wspólnie. Pięknie było oglądać ich miłość. Oboje mieli około sześćdziesiątki. Zmarszczki, siwe włosy i szerokie uśmiechy. Non-stop trzymali się za dłonie. Jedli z metalowych misek i zawsze słodzili kawę trzema łyżeczkami cukru. Obserwując ich, na nowo uwierzyłam w miłość i zobaczyłam, że można spotkać na swojej drodze podobnego do siebie wariata. A że mi się nie udało…no trudno.
Po pół roku wróciłam do kraju. Trudno było mi się przestawić i na nowo zacząć żyć codzienną codziennością. Zaczęłam jeździć po Polsce, znowu śpiąc gdzie popadnie, na wariackich papierach, a to w schroniskach, a to w hostelach. Organizowałam slajdowiska i prowadziłam prelekcje podróżnicze.
Podczas jednego z takich spotkań pojawił się mój gdy skończą się konferencje dawny facet. Wyobraź sobie, Małgoniu, moją reakcję, nie spodziewałam się ujrzeć go w takim miejscu.
– Cześć, co tu robisz?
– Przyszedłem cię posłuchać, słyszałem, że świetnie opowiadasz.
– I co, spodobało ci się?
– Tak, pięknie mówisz – jak zawsze.
– Dziękuję. Co u ciebie?
– W porządku. Firma się rozwija, zaczęliśmy współpracę z międzynarodową organizacją.
– A w życiu pozazawodowym coś się wydarzyło?
– Ach wiesz, nie mam czas na wielkie sprawy.
– Rozumiem.
– Słuchaj…chciałem zapytać, czy nie, czy nie myślisz czasem o tym…
– Pomogę ci. Czy o nas nie myślę? Myślę, niekiedy. Ale nie chcę tak żyć. Nie chcę, tak jak ty, popijać kawę i spokojnie dzień po dniu umierać.
Nic już nie powiedział. Poszedł w swoją stronę, stronę nie-wielkich spraw.
To była nasza ostatnia rozmowa. Słyszałam, że później wyprowadził się z kraju. Do Ameryki, bodajże. Życzę mu jak najlepiej. Przecież nie każdy stworzony jest do szaleństw i tańca w deszczu.
Ja chwilę potem pojechałam do Wietnamu, spędziłam tam ponad rok, żyjąc i pracując na targu. Miałam niewiele – znowu plecak. Lecz było mi z tym niewiele niewymownie dobrze. Bo dla mnie życie to oczy szeroko otwarte i serce chwytające w garść to, co daje los. Nie pijam kawy. Wolę wodę ze strumienia. I choć niekiedy jest trudno, to każdy dzień przeżywam w pełni.
A u ciebie Małgoniu, co słychać? Żyjesz sobie?
Kilka słów o autorze: Zosia Lenczewska-Samotyj:
„ Młoda kobieta żądna świata i przygód. Nie umie usiedzieć w miejscu, a jej największą pasją są podróże – najlepiej samotne, za jedynych towarzyszy mając optymizm, notes i aparat. W blogosferze obecna od blisko trzech lat, od zimy ’16 poważnie myśli, co tu zrobić, by z pasji do pisania żyć. Łapie każdą chwilę, nie pozwalając sobie na lenistwo, a co ma zrobić jutro, robi dziś. Taka sobie współczesna hipiska z wytatuowanym ciałem”.
Odwiedź Zosię na jej blogu: https://przezzycieinaczej.wordpress.com/