Katarzyna Rapacz
Rutynowe lilie
Ciepłe promienie słońca padają na twoją bladą twarz. Nie reagujesz na nie, wciąż wtulasz głowę w poduszkę i nie dopuszczasz do siebie myśli o bożym świecie. Wyglądasz urodziwie z tymi lśniącymi lokami rozsypanymi na poduszce. Wsuwam w nie palce, czując ich miękkość i różany zapach, jaki towarzyszył mi każdego ranka przez piętnaście lat.
Twoje dłonie przyozdabia kilka siniaków. Nie wiem, gdzie je sobie nabiłaś. Zawsze miałaś tendencję do bycia niezdarą. Moją uroczą i wciąż piękną niezdarą.
Dotykam twoich warg, całując cię powoli, tak jak lubisz najbardziej. Niechętnie podnosisz powieki, choć może dzieje się to samoistnie, kiedy odchylasz głowę w tył, pozwalając mi na pogłębienie gestu. Obejmuję cię ramionami i dotykam ustami twojej szyi. Jesteś tak rozkoszna, kiedy wszystkie twoje mięśnie rozluźniają się, a ty pozwalasz mi posiąść całą siebie.
Pierwszy rezygnuję z długiego wylegiwania się. Idę do kuchni, by zaparzyć dla ciebie kawę. Dwie łyżeczki, kapka śmietanki, dosłownie szczypta cukru. Innej nie wypijesz, wiem o tym. Jesteś dosyć wybredna, a pomimo tego kocham cię jak nikt na całym świecie.
Później zwykle wychodzę do pracy. Zawsze zazdroszczę ci tego, że nie musisz przesiadywać kilka godzin dziennie w jakiejś korporacji. Znasz jednak moje zdanie – zbyt mało przebywasz wśród ludzi, unikasz ich jak ognia. Aż dziwne, że udało mi się przekonać cię do siebie.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – zagadnąłem jeszcze przed wyjściem. – Tak, tak. Wiem, że trochę ci się narzucałem, ale chyba warto było? Dałem ci wszystko, czego chciałaś, choć wiem, że nie to jest najważniejsze. Najważniejsi byliśmy my – stwierdziłem. – I pomyśleć, że nieomal nie dotarłbym na tamten piknik. Od razu rzuciłaś mi się w oczy w tej swojej jaskrawej, letniej sukience. Pamiętam, jak unosiła się na wietrze, gdy w jednej sekundzie lunął deszcz, a ty biegłaś pod daszek tej budki z lodami. Cieszę się, że nie miałem parasolki i dzięki temu stanęłaś obok mnie. Patrzyliśmy na błyskawice, które przecinały całe niebo. Zdawały się niemalże tańczyć, prawie jak my kilka miesięcy potem na naszym weselu.
Nie odpowiadasz. Wiem, że tłumisz szloch wzruszenia. Czasem potrafię rzec coś romantycznego. Kąciki twoich ust zaczynają lekko drżeć, a ja uśmiecham się szeroko. Cieszę się, że pomimo upływu lat wciąż potrafię wlać w ciebie nieco ciepła, przypominając ci nasze dobre chwile.
Wiele się zmieniło od tamtej pory, ale wciąż jesteśmy szczęśliwi. Wiadomo, czasem się posprzeczamy, wykrzyczymy swoje złości, niemalże skoczymy sobie do oczu z wyciągniętymi pięściami, ale to dobrze. Takie oczyszczenie umysłu jest potrzebne.
Dzień w pracy mija jak zwykle. Ślęczę przed komputerem, wypełniam druczki i spoglądam na twoje zdjęcie, które trzymam przy monitorze. Kiedy oczy pieką mnie od przeskakujących stron, twoja postać łagodzi ból i pozwala na chwilę odetchnąć. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Jesteś dla mnie wszystkim.
Ktoś puka do drzwi. Z przestrachem chowam telefon pod biurko. Jestem niemalże pewien, że to szef, a ja nie chcę, by przyłapał mnie na pisaniu do ciebie wiadomości o niewłaściwej treści. Czasem lubię też poczytać nasze stare konwersacje. Niektóre sprawiają, że mam ochotę natychmiast wziąć urlop i porwać cię w swoje ramiona. Skarbie, poza tobą nie istnieje dla mnie zupełnie nikt. Świat mógłby zniknąć, gdybyś tylko tkwiła przy moim ramieniu.
– Cześć, Steven! – W drzwiach stoi mój bliski współpracownik. – Kupa roboty, prawda? Aż nie wiadomo, w co człowiek ma ręce włożyć. Zacieram rączki na weekend. Może wpadlibyście do nas na kawę albo jakieś wino?
– Dlaczego by nie? Porozmawiam z Caroline. Wiesz, że trzeba ją najpierw trochę ugłaskać. Dam ci znać najpóźniej do piątku, co ty na to? – zaproponowałem najrealniejszy termin.
– Świetnie, nie ma problemu. Pozdrów ją ode mnie, dawno się nie widzieliśmy. Przestała przychodzić do ciebie po pracy już jakiś czas temu. Czyżbyś czymś jej podpadł? – Uśmiechnął się.
– Nie, poprosiłem po prostu, żeby już tego nie robiła. W końcu to ja powinienem przychodzić po nią, ale pracuje w domu i… sam rozumiesz, to raczej niewykonalne. – Wzruszyłem ramionami.
Kiedy wskazówka wreszcie kieruje się na zbawienną czwórkę, zrywam się z miejsca i biegiem zmierzam do samochodu. Po drodze do domu postanawiam wstąpić do kwiaciarni, kupić dla ciebie twoje ulubione kwiaty. Na szczęście sprzedawczyni już nie spogląda na mnie nieprzychylnym wzrokiem, gdy proszę o lilie dla żony.
– Czy ona właśnie…? – Pulchna kobieta aż przysłoniła w przestrachu usta, kiedy usłyszała te słowa po raz pierwszy. Spojrzałem na nią zdziwiony, bo zupełnie nie przyszło mi do głowy, że ktoś może odebrać moją prośbę w ten sposób.
– Nie, nie! Skądże. Żyje i ma się dobrze. Po prostu nie lubi innych kwiatów. Zawsze śmieje się, że dzięki temu nie będę czuł się skrępowany, kiedy położę te rutynowe lilie na marmurowej płycie, pod którą ją skryją. Nienawidzę, kiedy to mówi. Rozumie pani, nikt nie chce pogodzić się chociażby z myślą, że jego sympatia odejdzie – stwierdziłem, a kobieta wydawała się wzruszona.
Nie dziwi się, kiedy mały dzwoneczek w progu obwieszcza moje przyjście. Widzi mnie średnio co miesiąc.
– To co zwykle? – pyta i już sięga po kokardkę. Kwiaty są zawsze te same, ale otoczka przeróżna.
– Poproszę. – Kładę na ladzie banknot dziesięciodolarowy. Kwiaciarka nie musi nawet powtarzać ceny, ale jak zawsze nakazuje, bym zabrał resztę.
– Ta pańska żona to szczęściara! – Wzdycha. – Mój mąż kupił mi ostatnio nowy mikser. Nie chciałam tego, ale nic nie powiedziałam. Przynajmniej do momentu, kiedy poprosił mnie o zrobienie jakichś babeczek, które wynalazł w sieci. Niech go szlag, nawet nie zbliżyłam się do kuchni. Nie ma mowy! I tak jest już wielki jak smok. – Kręci głową z dezaprobatą, a jej ręce zwinnie układają gałązki i zawijają je w papier.
– Cóż, jeśli będzie tragicznie, może pani zmielić mu tym mikserem to i owo – stwierdzam, a ona śmieje się z tego żartu, jakby nigdy nie słyszała nic zabawniejszego. Podaje mi ogromny bukiet i życzy miłego dnia.
Wchodzę do mieszkania po cichu, by Caroline nie zakodowała moich kroków. Uwielbia niespodzianki i wciąż daje się podejść, mimo że było ich w naszym małżeńskim pożyciu tak wiele. To czyni je jeszcze bardziej magicznym.
Przekraczam próg pokoju i w jednej chwili podrywam cię w górę w swoich ramionach. Pokazuję ci bukiet i śpiewam tę samą piosenkę, jaką odtwarzano na statku podczas naszej podróży poślubnej. Bardzo ją lubisz. Jak szedł jej tytuł? A tak, racja. I’d Like to Die of Love, prawda? Ja właściwie mógłbym umierać na każdy możliwy sposób, gdybym tylko widział nad sobą twoją twarz.
Mój głos wypełnia ciszę, a ty podrygujesz w rytm kołysania. Zaczynamy tańczyć, a ty trzymasz swoje stopy na moich. W ten sposób czujesz się pewniej, choć według mnie poruszasz się uroczo i bez mojej pomocy.
– Mike zapraszał nas na kolację w weekend. To naprawdę sympatyczny pomysł, nie sądzisz? Przyda nam się takie wyjście. Już dawno nigdzie nie byliśmy – próbuję powoli, niezbyt gwałtownie. Widzę już, że sprawa jest przegrana, kiedy Caroline wywraca oczami. Wiem, o co zaraz mnie zapyta, więc wyprzedzam jej myśl. – Nie, to nie z tego powodu kupiłem ci kwiaty. Kupiłem je, bo cię kocham.
Całuję ją w czubek nosa, ale ona uparcie milczy. Czasem Caroline jest twardym orzechem do zgryzienia, ale to dobrze. Wciąż widzę w niej wyzwanie, stawia mi je niemalże każdego dnia, choć czasem sprawiają one, że jestem rozsierdzony do momentu, aż nie zasnę.
Wieczorem żona czeka na mnie w łóżku – świeżo wymyta, jeszcze z wilgotnymi włosami. Jest cierpliwa i wiem, że nie zaśnie, jeśli ją poproszę. Zamykam się więc pospiesznie w łazience i spoglądam w lustro. Obserwują mnie wymęczone oczy. Nie umiem odczytać ich wyrazu.
Zaraz pójdę do Caroline, poproszę ponownie o to wspólne wyjście, obiecuję sobie. To przecież nic wielkiego, prawda? Ale ona wciąż jest na mnie zła, wiem o tym. Kogo właściwie próbuję oszukać? Ostatnie dni spędzam właściwie na błaganiu o wybaczenie, o pokazanie żonie, jaka jest dla mnie ważna, jak bardzo żałuję tego, co się stało.
Przecież ja tylko próbowałem przekonać ją, by wreszcie wyszła gdzieś ze swoimi dawnymi znajomymi. Samotność jej szkodziła, zresztą jak każdemu człowiekowi. Nie chciałem, żeby zaniedbywała relacje, które przynajmniej w jakimś stopniu wydawały się zwyczajne.
Nie sądziłem, że tak się zdenerwuje. Zaczęła na mnie krzyczeć, że jej nie doceniam, że stała się dla mnie dziwadłem. Naprawdę tak nie jest, chciałem dobrze. Poza tym… zaszokowała mnie. Caroline od dawna nie krzyczała, jeśli była zła. A może nawet to był ten pierwszy raz? Nie jestem pewien. W każdym razie moja żona na nikogo nie unosi głosu.
Nie podobało mi się, że tak wypiera się wszelkiego towarzystwa. Powoli zdawało mi się nawet, że zaczyna czuć dyskomfort i przy mnie, przy tym całym zewnętrznym życiu, które wnoszę do domu i o którym jej opowiadam. Dlaczego tak bardzo się go obawia?
Nie chciałem się zdenerwować. Miałem tylko nadzieję… myślałem, że jakoś jej wytłumaczę… Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, że…
Wychodzę z łazienki. Skórę na plecach zrasza mi zimny pot. Z trudem przełykam ślinę, oczy zabiegają mi łzami. Muszę ją przeprosić. Jeszcze raz, prosto z serca. Chcę usłyszeć, że tamten wieczór nie ma znaczenia.
– Kochanie? – zaczynam drżącym głosem. – Co jeszcze mam zrobić, byś spojrzała na mnie jak kiedyś? Przecież kupuję lilie, wciąż pryskam sypialnię twoimi perfumami, tulę cię i pieszczę. Czy to wciąż za mało? – Upadam na kolana i chwytam Caroline w ramiona. – Naprawdę nie chciałem cię uderzyć. Skarbie, ja naprawdę… nie chciałem – mówię szczerze, próbując rozmasować zranione miejsca na ciele żony, zlekceważyć ten paskudny zapach. – Proszę.
Ty jednak uparcie milczysz. Twoje martwe usta nie wyrzekają słów wybaczenia.
Kilka słów od autora: Katarzyna Rapacz
„W ubiegłym roku zdobyłam wyróżnienia w dwóch konkursach literackich obejmujących zasięgiem całą Polskę; „Pigmalion fantastyki” oraz „Piórem malowane”, a także drugie miejsce w konkursie wojewódzkim: „Literacki Fenix”. Największym jednak sukcesem jest to, że jestem tutaj i wciąż wznoszę się ponad wyznaczone poprzeczki.
Zaczęłam pisać za sprawą miłości do książek. W wielu z nich odnajdowałam jakąś cząstkę wpływającą na moje życie i to był impuls, przy którym pomyślałam: „Rany, to jest właśnie to, co chcę robić – uwrażliwiać. Nie mogę operować ludzi, bo zbyt boję się krwi, ale mogę odciągnąć ich od własnych problemów, pozwolić na chwilę oddechu!”
Czerpię pomysły z wszystkiego, co mnie otacza. Podchwytuję urywki rozmów, co czasem przeraża moich bliskich, a mimo tego, jeśli należysz do osób odważnych, możesz napisać do mnie tutaj: katrap.wobec@gmail.com – w sprawie tekstów czy zapytań. Tylko uważaj, bo w końcu i Ty możesz znaleźć się w opowiadaniu! 🙂
Zapraszam także na moją autorską stronę z opowiadaniami:
https://katarzynarapacz.wordpress.com/