Nel Kaczmarek. Fot. M. Baran.
Podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych jury nagrodziło jedynie 8 z 16 filmów wybranych do konkursu głównego. Moim zdaniem na uwagę zasługuje jedynie cztery.
Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni obejrzałem wszystkie szesnaście filmów Konkursu Głównego, uczestniczyłem w kilku konferencjach prasowych, dwóch pokazach filmów spoza konkursu i jednej konferencji naukowej towarzyszącej Festiwalowi. Pisze o tym tak szczegółowo, bo redaktor naczelny jednego z lokalnych dzienników zarzucił mi, że chodzę po rautach i konferencjach, na których dobrze się bawię i nie mam czasu na oglądanie filmów. Co do rautów to byłem na Młodej Gali i bankiecie po filmie rozpoczynającym Festiwal. Na tym bankiecie spotkałem rzeczonego redaktora; podobno miał on doborową ekipę, która podpowiedziała mu jaki jest poziom festiwalowych filmów- więc potem już go w Gdyni nie spotkałem. Na bankiet kończący Festiwal tradycyjnie nie zostałem zaproszony, co poczytuję sobie za zaszczyt- prawdopodobnie moja ocena poprzedniej edycji nie spodobała się Organizatorom.
Zasada kamertonu
Na co dzień żyję w filmowym świecie arcydzieł Viscontiego- Antonioniego-Scorsese. Po zeszłorocznym doświadczeniu przepaści jaka dzieli tych twórców od świata Holland- Kawalerowicz-Kocur, na tydzień przed rozpoczęciem festiwalu przez 7 dni oglądałem wyłącznie polskie kino. Trochę pomogło, ale bez przesady. Wśród około czterystu pięćdziesięciu filmów powstałych w ciągu czterdziesty pięciu lat do miana klasyków (arcydzieł) zaliczyć można jedynie szesnaście. Wyliczenia tego dokonałem na podstawie najbardziej przychylnego polskiemu kinu zestawienia dokonanego pod redakcją profesora Piotra Kletowskiego. Inne zestawienia liczbę polskich filmów w całej historii kina światowego ograniczają do kilku tytułów. Taka jest pozycja polskiego kina w dorobku światowym i warto mieć ją na uwadze przy analizie polskich filmów. Co gorsza- większość docenionych przez znawców filmów powstało w złotych dla polskiego kina latach siedemdziesiątych. Ostatnim dostrzeżonym filmem jest „Róża” Wojciecha Smarzowskiego zrealizowana ponad dekadę temu (cezurą kończącą to zestawienie jest rok 2019).
Układ filmów
W mojej relacji z Festiwalu kolejność filmów ma znaczenie. Wykorzystałem zasadę Adama Garbicza – im film znajduje się wyżej w zestawieniu tym jest lepszy. Nie zawsze będzie to możliwe, będę zatem sygnalizował miejsca, w których od tej zasady odejdę.
Najważniejszy film Festiwalu
Bezsprzecznie najważniejszym filmem w tegorocznej edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych była „Utrata równowagi” (reż. Korek Bojanowski). Najważniejszy, chociaż niekoniecznie najlepszy. Ma swoje wady, ale nie będę o nich pisał, bo biorąc pod uwagę jego moc i znaczenie nie są one najistotniejsze. Film opowiada o mobbingu w szkołach aktorskich i jest inspirowany skandalem, który skończył się dyscyplinarnym odwołaniem rektora Państwowej Szkoły Filmowej w Łodzi. Oglądając go poczułem emocje, które w polskim kinie towarzyszą mi bardzo rzadko – raz na kilka, kilkanaście lat. Mój zachwyt podzielali widzowie na seansie w kinie Helios i dziennikarze, w gronie których oglądałem galę finałową Festiwalu (oczywiście sama Gala była dla mnie niedostępna).
„Utrata równowagi” to odważny film. Widać, że twórcy nie boją się mocnego tematu i mocnych środków jakie wykorzystali w swoim filmie. Odważyli się nawet użyć samobójczej śmierci aktora, co w obliczu tragedii na czterdziestej edycji Festiwalu w Gdyni zabrzmiało wyjątkowo mocno. Być może młodzi ludzie nie wiedzą nawet co tu się wówczas stało i może to dobrze. Oglądanie się na polskie kino w kontekście tego zdarzenia to nie jest dobry pomysł. Dzisiaj twórcy mają dostęp do dużo lepszych wzorców (filmów) i niech na nich się opierają, choć może nie tak paradoksalnie jak twórcy „Kosa” na filmografii Quentina Tarantino.
Czy ten film ma szanse na zostanie wielkim i bycie pamiętanym przez widzów? Raczej nie. Jest wspaniałym głosem w dyskusji polskiej branży filmowej i już nim się stał. To, że nikt nie mówi o tym głośno nie znaczy, że jest wokół niego cicho. I oby było cicho.
Ciekawy jest werdykt jury. Film dostał dwa wyróżnienia: za debiut i rolę aktorki pierwszoplanowej. Brak nagrody, a jedynie wyróżnienie może być przekazem wysłanym twórcom: jesteście dobrzy, ale tylko jak będziecie posłuszni – otrzymacie nagrodę. Twórcom życzę, żeby nigdy nie ulegli takiej pokusie. Niepokorność i wolność twórcza to jedyne wartości, na których warto budować wielkie dzieła. Tak jest od zawsze w sztuce, a w filmie zwłaszcza.
Nagroda aktorska wygląda dana jest trochę na wyrost. Nel Kaczmarek ma słyszalną wadę wymowy. Świetnie to się sprawdza w filmie, gdzie gra złą aktorkę. Od razu wiemy, że źle gra. Niestety, ta wada razi w scenach kiedy trzeba zagrać dobrze. Jeśli nie chce zostać aktorką charakterystyczną powinna zadbać o ćwiczenia u logopedy. Jest dobra wiadomość – z dużo większa wadą zmagał się Zbigniew Zamachowski, ale po roku ciężkiej pracy nikt już nie pamięta jego wymowy z początku kariery. Czy Nel Kaczmarek weźmie do serca moją radę? Obawiam się, że nie. Po Gali FPFF zauważyłem coś, co może zwiastować efekt wody sodowej uderzającej do głowy. Jeśli się tak stanie to będzie to skutkiem wyróżnienia w mojej ocenie przedwczesnego.
Najlepsze filmy festiwalu
O ile najważniejszy film Festiwalu może po latach zostać zapomniany to trzy tegoroczne filmy powinny zostać w naszej pamięci na dłużej.
„Simona Kossak” (reż. Adrian Panek)
Najbardziej klasyczny film Konkursy Głównego. Jedyny jaki widziałem w tradycyjnym panoramicznym formacie obrazu. Reszta była zrealizowana w formacie 16/9 albo 3/4. Format panoramiczny jest najbardziej „kinowy”, czyli dostosowany do odbioru filmu w sali projekcyjnej. Pozostałe są wygodne dla streamingu i telewizji – są dostosowane do konstrukcji ekranu telewizora lub monitora.
Film o Simonie Kossak jest, wydawać by się mogło, prostą historią przesiąkniętą ideologią ekologiczną, ale to jedynie pierwsza warstwa tego filmu. W drugiej łatwo dostrzec jest konflikt świata natury skonfrontowanego ze światem kultury i nauki. Trzeci to prostota i arystokratyczne maniery – rola Agaty Kuleszy grającej matkę Simony, która odwiedzając córkę w Puszczy zabiera ze sobą cały wagon mebli i obrazów na długo pozostanie w mojej pamięci. Jest też dwoistość postaw szlacheckiego pokolenia córek Kossaka, jedna z nich (główna bohaterka) postanawia odnaleźć się w nowej sytuacji społecznej, druga poddaje się plebejskiemu stylowi życia konsumując i nadużywając go.
W „Simonie Kossak” urzekł mnie prawdziwy obraz PRL-owskiej rzeczywistości: bez natarczywej ostatnio narracji o pięknie tamtego systemu, co możemy zobaczyć w kolejnej laurce gloryfikującej ten system – filmie „Kulej. Dwie strony medalu” (reż. Xawery Żuławski). W „Simonie” mamy siermiężność nowych elit, układ polityczny decydujący o losach ludzi i atmosferę niemożności realizowania swobody naukowej. Taki był tamten ustrój, o czym dzisiejsze kino niezbyt często pamięta.
Główna bohaterka – Simona postanawia nie wchodzić w układy na krakowskiej uczelni i nie wykorzystywać nazwiska ojca. Wyjeżdża do Białowieży, poświęcając się badaniom puszczy. Jak się okazuje tam też nie może cieszyć się pełnią wolności. Zawsze jest ktoś, kto ma swój interes do zrealizowania nawet w tak odległym miejscu.
Sandra Drzymalska, kreująca postać Simony, otrzymała nagrodę za rolę drugoplanową w filmie „Biała odwaga” (reż. Marcin Koszałka), w którym też grała. Nagroda jej się należała za Simonę, ale dobrze, że chociaż pośrednio została dostrzeżona. Swoją rolę zagrała brawurowo, bez kompleksów, w czym świetnie towarzyszyli jej: wspomniana już Agata Kulesza i doskonały jak zwykle Jakub Gierszał (w tym filmie grający wyłącznie po polsku).
„Pod szarym niebem” (reż. Mara Tamkovich)
Twórcy tego filmu zostali pominięci przy przyznawaniu nagród tegorocznego Festiwalu. Niestety – obawiałem się tego po obejrzeniu filmu. Jest on politycznie niepoprawny- pokazuje brak jakiejkolwiek reakcji polskich władz na terror władz białoruskich. Film opowiada historię zatrzymania i skazania dziennikarki polskiej telewizji Biełsat i jest silnym wołaniem o jej uwolnienie. Kończy się wręcz dokumentalnym fragmentem relacji, jaką zrealizowała główna bohaterka. Niestety – polskie władze nie walczyły o jej uwolnienie i niewiele zrobiły dotychczas, żeby odzyskała wolność.
Film ma przekaz uniwersalny – mówi o wolności, podstawowych zasadach dziennikarskich i prawie do zamieszkiwania tam, gdzie się chce. Jest też o patriotyzmie – białoruskim, ale patriotyzm to wartość uniwersalna. Jest to film zrealizowany oszczędnymi środkami w formacie 3/4, dzięki czemu czujemy gęstą atmosferę jaka otacza bohaterów.
Jest to jedyny film godny polecenia, który nie jest grany w języku polskim. Został zrealizowany po białorusku, co zapewne ma swoje uzasadnienie – być może stanie się dla białoruskiej opozycji znakiem, że pamiętamy o nich i źródłem siły w dalszej walce o wolność. Będzie tym czym dla nas były przemycane w czasach PRL-u na VHS-ie zachodnie filmy o prawdziwym obrazie komunizmu i zbrodniach do jakich on prowadzi.
Mocny akcent – dokumentalny fragment relacji znajduje się (o ile mnie pamięć nie myli) po napisach końcowych. Warto na niego poczekać – jest świetnym podsumowaniem i komentarzem filmu. Poza tym warto zwrócić uwagę na doskonałe zdjęcia i muzykę, a zwłaszcza pieśń „Pod szarym niebem”, która pojawia się w czasie filmu jako mały cytat, a na koniec w wersji pełnej.
Film dostał nagrodę za debiut na 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
„Idź pod prąd” (reż. Wiesław Paluch)
Ten film nie powinien mi się spodobać: nie lubię muzyki punk-rockowej, nigdy nie byłem fanem zespołu KSU. Szedłem zatem na seans bardziej z obowiązku – zresztą, był to ostatni zaplanowany przeze mnie seans w czasie Festiwalu. W czasie, kiedy siedziałem w kinie- artyści kroczyli przez czerwony dywan, a ja nie żałuję, że poszedłem pod prąd.
Film opowiada historię punk-rockowego zespołu z Ustrzyk Dolnych, czyli kilku chłopaków, którzy zapragnęli słuchać niedostępnej wówczas w Polsce muzyki i zacząć ją grać. Jest to opowieść o walce z przeciwnościami i sukcesie okupionym wieloma upadkami.
Przy okazji historii KSU pokazane są też realia późnego PRL-u z jego opresyjnością, przaśnością, zaściankowym myśleniem i wąskimi horyzontami ludzi mających wówczas władzę. Jest antytezą „Kuleja” gdzie dzielny milicjant zdobywa sukcesy i splendor, otoczony jest zrozumieniem a nawet ochroną. Tutaj widzimy prawdziwy obraz szarości, niekompetencji i buty. Ludzie posiadający władzę nie mają kompetencji za to są gotowi zrobić wszystko, żeby nie stracić tejże i przywilejów z niej płynących.
Film nie dostał żadnej nagrody.
Gruba kreska
W tym miejscu powinienem zakończyć oś wartościowych filmów, ale czuje się w obowiązku przynajmniej wspomnieć pozostałe. Zwłaszcza, że to one zostały najwyżej ocenione przez tegoroczne jury Festiwalu.
Szacunek (i jego brak)
Trzy filmy postanowiłem omówić wspólnie, bo łączy je stosunek do tradycji i ceremoniału, mimo, że jest to stosunek skrajnie różny.
Pierwszy z nich to „Minghun” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego – film o starej, chińskiej tradycji pochówku. Twórcy pochyli się nad tą tradycją z wyjątkową atencją. Widoczny jest zachwyt nad nią, a towarzyszącą atmosferę nie sposób nazwać inaczej jak podniosłą. Na realizację filmu 400.000 złotych dała Gdańska Komisja Filmowa, za te pieniądze możemy zobaczyć przejazd ekipy jedną ulicą Gdańska i kilka ujęć z Górek Wschodnich (koniec ważnej sceny tam zapoczątkowanej finalizowano w gminie Kosakowo). Nieadekwatnie przytoczona jest nazwa Cmentarza Srebrzysko, z którego usług bohaterowie nie chcą skorzystać. Cmentarz ten jest cmentarzem zamkniętym – pochówek tam jest możliwy tylko w przypadku grobowców rodzinnych, a bohaterowie nie mają gdańskich korzeni (przyjechali z Londynu). Zdecydowanie nieudanym jest poziom dźwięku filmu. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów – muzyka odgrywa zwłaszcza w pierwszej fazie filmu bardzo ważną rolą. Główna kompozycja została podobno nagrana w profesjonalnym studiu nagrań Polskiego Radia, ale w filmie brzmi bardzo słabo – dźwięk nie wybrzmiewa, a powinien trwać jak w przypadku dźwięku dzwonu. W pierwszym momencie obawiałem się, że jest to wina sprzętu odtwarzającego, ale sprawdziłem przy następnym filmie – działa poprawnie (pod względem dźwięku). Prawdopodobnie jest to jakiś błąd w postprodukcji. Mam nadzieję, że da się go wyeliminować i następne projekcje będą miały pięknie brzmiący instrument.
Dwa filmy, o których chcę wspomnieć w kontekście szacunku to „Lany Poniedziałek” (reż. Justyna Mytnik) i „Kobieta z…” (reż. Małgorzata Szumowska, Michał Englert). W obu przypadkach zaobserwować można brak szacunku do obrzędowości katolickiej. Obrzędy, w przeciwieństwie do „Minghuna” zostały spłycone, wyśmiane i zacytowane w pozbawionym prawdziwego sensu kontekście. Tytuł drugiego jest prześmiewczy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że opowiada on o osobie chcącej poddać się tranzycji płciowej (posługuję się nowomową, o którą zabiegają twórcy). Dokończenie tego tytułu jest co najmniej niestosowne.
Żaden z tych filmów nie dostał nagrody, co w przypadku ostatniego można traktować jako upadek wielkiej reżyserki – Małgorzata Szumowska niemal dekadę temu wyjeżdżała z Gdyni obsypana nagrodami i zachwytami za „Body/ Ciało”.
Ukraina
„Pod Wulkanem” (reż. Damian Kocur), „Dwie siostry” (reż. Łukasz Karwowski) i „Ludzie” (reż. Maciej Ślesicki i Filip Hillesland) to ukraińska część filmowa tegorocznego Festiwalu. Ich twórcy bardzo chcieli zrobić produkcje o wojnie rosyjsko-ukraińskiej zakładając zapewne, że sami Ukraińcy nie mają do tego głowy i czasu. Tymczasem kino ukraińskie ma się całkiem dobrze. Gdyby twórcy tych trzech filmów mieli większą erudycje w zakresie kina ukraińskiego czasu wojny wiedzieliby, że powstały tam dużo lepsze filmy niż to, co oni nam zaprezentowali. Film „Myrnyi 21” (reż. Akhtem Seitablaev, 2023) czy „Snajper. Biały Kruk” (reż. Marian Bushan, 2022) to świetny przykład tego, co powinni obejrzeć zanim pomyślą o kolejnym filmie. Poza pierwszym filmem, jury było chyba podobnego zdania jak ja – nie przyznając tym filmom nagród.
„Pod wulkanem” to film, który zdobył nagrodę za pierwszoplanową rolę kobiecą. Dostała ją Sofiia Berezovska, która przyjechała na ceremonię wręczenia z Ukrainy. Film jest utrzymany w konwencji „Aftersun” (reż. Charlotte Wells, 2022) tylko, że jest dużo od niego gorszy. Tytuł nawiązuje do zapomnianego już filmu Johna Forda z 1984 roku. Równa czterdziesta rocznica powstania tego obrazu prowokuje do porównań, ale są one nieuprawnione. Zapewne twórcy znali go dając taki sam tytuł swojemu filmowi, ale porównań z pierwowzorem lepiej nie czynić. Według mnie film Kocura popadnie w jeszcze większą niepamięć, niż dzieło Forda, które po licznych nominacjach nie uzyskało żadnej ważniejszej nagrody, wszelkie zestawienia filmów wybitnych dla kinematografii milczą o nim. Jedynie Criterion Collection wspomina o nim i dokonał jego cyfrowej rekonstrukcji. Film Kocura jest polskim kandydatem do tegorocznych Oscarów – będę zdziwiony, jeśli zostanie dostrzeżony w Los Angeles.
„Dwie siostry” to film drogi, nawiązuje do „Thelma i Luise” (reż. Ridley Scott, 1991). Jest to historia dwóch sióstr, które postanawiają przywieźć do Polski ojca, który jako wolontariuszem został ranny na Ukrainie. Symbolika tytułu ma nawiązywać do sióstr: Polski i Ukrainy. Konwencja ta zostaje złamana gdy do podróży dołącza Ukrainka, a braterstwo polsko – ukraińskie zostaje skonsumowane na dworcu autobusowym. Film był kręcony prawie na linii frontu. Ekipa pozwoliła sobie na niebywałą brawurę. W scenie gwałtu dokonanego przez rosyjskiego żołnierza było wręcz niebezpieczeństwo, że ukraiński snajper zastrzeli go nie wiedząc, że jest on aktorem.
„Ludzie” to kolejne niepowodzenie wielkiego reżysera w czasie tego Festiwalu. Współreżyserem filmu jest Macieja Ślesicki, który prawdopodobnie grał pierwsze skrzypce przy jego realizacji. Film nie dostał żadnej nagrody, a grający jedną z głównych ról Cezary Pazura jedynie przemknął przez przestrzenie festiwalowe nie pokazując się nawet na konferencji prasowej. Film jest serią kilku nowel trochę przypadkowo zmontowanych. Nie sposób podążać za ciągiem zdarzeń, nie sposób polubić, albo znienawidzić wykreowane postacie.
Najbardziej docenione filmy Festiwalu
Z szesnastu filmów Konkursu głównego nagrodzonych zostało osiem, czyli połowa. Większość z nich (pięć) dostała jedną nagrodę, w pozostałych przypadkach nagrody rozkładały się następująco wyreżyserowana przez Magnusa von Horna „Dziewczyna z igłą” (sześć), „Biała odwaga” (cztery) i „Zielona granica” Agnieszki Holland (trzy). Nie muszę pisać, że fundamentalnie nie zgadzam się z tym werdyktem.
„Dziewczyna z igłą” jest filmem przerażającym, szokującym i strasznym. Jest to film duński – grany przez duńskich aktorów, w języku duńskim przez Polaka i Duńczyka w jednej osobie (o ile dobrze zrozumiałem przenośnię z paszportem). Jedynym elementem łączącym ten film z Polską jest polskie finansowanie i realizacja w Kotlinie Kłodzkiej (podobnie jak „Kobieta z …” i „Lany Poniedziałek”). Film jest szczególnie szokujący dla widzów, które nie znają skandynawskiej kultury. Żeby ją lepiej zrozumieć (i odebrać film) warto powrócić chociażby do instalacji Piotra Mosura sprzed prawie dekady, która inspirowana była skandynawskimi obyczajami. Wówczas film ten okaże się dużo mniej szokujący. Wpisanie w kulturę odbiorcy (w tym przypadku duńskiego) jest bardzo ważnym osadzeniem go i pozwala lepiej ocenić obraz.
„Biała odwaga” to zmontowany do formatu filmu długometrażowego trzyodcinkowy serial, który w ogóle nie powinien pojawić się na Festiwalu. Miejsca szycia są widoczne i o ile w serialu nie rażą, a wręcz pomagają zorientować się w akcji, to w filmie mocno przeszkadzają. Na przykład willa Poraj, do której trzykrotnie wchodzą bohaterowie, nie jest punktem orientacyjnym dla widza w kolejnych odcinkach, a staje się drażniącym szczegółem. Zwłaszcza, że za drugim razem dostrzegamy paździerzową płytę, która przesłania widok na dzisiejsze Krupówki. Do tego widoczne są błędy montażowe – bohater pojawia się w Zakopanym, z którego wyjechał, a dopiero w następnej scenie dowiadujemy się dlaczego wrócił. Netflix zgarnął w Gdyni w sumie więcej nagród niż dostanie przez cały rok na całym świecie. Jego produkcje słyną z braków, niedoróbek i wpadek montażowych. Zapewne wynika to z pośpiechu i taśmowej produkcji filmowej. Porównując ten film z zaprezentowanym w zeszłym roku – mamy do czynienia z regresem. W zeszłym roku film Netflixa nie dostał żadnej nagrody.
„Zielona granica” to film sprzed roku, który dostał trzy nagrody, w tym najważniejszą – Złote Lwy. Odnoszę wrażenie, że nieważne jaki film przywiezie do Gdyni Agnieszka Holland – należy jej się nagroda. Już poprzednie Złote Lwy dla „Obywatela Jonesa” budziły duże kontrowersje. Tomasz Raczek w swoim podkaście nie szczędził kąśliwych uwag pod adresem tego uhonorowania. To są już czwarte Złote Lawy dla Agnieszki Holland. Dla porównania – niewielu reżyserów może pochwalić się więcej niż jednym. Do grupy nagrodzonych dwukrotnie należą Andrzej Wajda i Krzysztof Kieślowski. Czy Agnieszka Holland jest od nich dwa razy lepsza albo zrealizowała dwa razy więcej doniosłych filmów? Ja twierdzę, że nie. Do światowej świadomości filmowej przeszła jedynie „Europa, Europa” przy „Popiele i diamencie”, „Ziemi obiecanej” „Pannach z Wilka”, „Podwójnym życiu Weroniki”, „Trzech kolorach”, „Krótkim filmie o zabijaniu”. Tylko te wymienione znane są i wymieniane w podręcznikach i zestawieniach arcydzieł filmowych. Dla mnie najlepszym filmem Agnieszki Holland jest „Gorączka” z 1980 roku nagrodzona Złotym Lwem. Chciałbym kiedyś dopisać do niego kolejne arcydzieło, ale od lat weryfikuję negatywnie jej dokonania.
Blockbustery
Trzy filmy zaprezentowane na tegorocznym Festiwalu mają szansę stać się kinowymi przebojami. Wypada im tego życzyć, przy czym pytanie brzmi, czy festiwal filmowy z tradycjami i ambicjami to dobre miejsce, żeby je prezentować. Moim zdaniem nie, zwłaszcza, że zostały one docenione nagrodami w przeciwieństwie do dzieł o dużo wyższym poziomie.
„Kulej. Dwie strony medalu” to „kolejna bajka o miłych SB-kach”. Takie określenie usłyszałem od jednego filmoznawcy, którego nazwisko pozwolę sobie zachować w pamięci – nie powiedział tego publicznie więc nie wypada się na niego powoływać. Film jest historią Jerzego Kuleja – a właściwie czterech lat między dwoma Igrzyskami Olimpijskimi, w których odniósł największe sukcesy. Produkcja jest dużo poniżej możliwości Xawiera Żuławskiego, który przyzwyczaił nas do dużo wyższego poziomu swoich filmów. Film jest za długi, niektóre wątki niepotrzebne – spotkanie z Michnikiem nic nie wnosi do ciągu zdarzeń poza ocieplaniem milicyjnego wizerunku. Film dostał nagrodę za charakteryzację – prześmiewcy skomentowali to – powypadkową, bo chyba tam była ona wyjątkowo dobra.
„Wróbel” (reż. Tomasz Gąssowski) to nieśmieszna komedia. Ten film oglądałem w zwykłym kinie, nie w Centrum Festiwalowym, gdzie można spodziewać się publiczności o gorszym poczuciu humoru. Salw śmiechu nie było, stąd mój wniosek, że nie jest to film śmieszny. Nagrodę za główną rolę męską dostał Jacek Borusiński. We „Wróblu” gra tak jak zwykle- przez lata nie zmienił w swoim warsztacie aktorskim nic. Nie jestem wielkim znawcą dokonań tego aktora, ale uważam, że rolę życia zagrał w filmie „To nie tak jak myślisz kotku”. Szkoda, że wówczas nie zgłoszono tego filmu do konkursu- wtedy był to świeży pomysł na aktorstwo, po szesnastu latach ta sama mimika, te same grymasy jako wyraz artystycznej gry jest anachronizmem. Oczywiście gratuluję panu Jackowi nagrody – od szesnastu lat się ona panu należała. Ale akurat za „Wróbla” nie. Zresztą sam nagrodzony był zaskoczony werdyktem, czego nie krył w wywiadach zaraz po zakończeniu Gali Finałowej.
„Wrooklyn Zoo” (reż. Krzysztof Skonieczny) – ten film też ma potencjał frekwencyjny, ale w dosyć wąskiej grupie młodych odbiorców. Opowiada on historię deskorolkowców, których wyczyny możemy oglądać w filmie. Jest to film z błędem ortograficznym w tytule – twórcy chcą, żeby go czytać Vrooklyn zo, szkoda, że nie dokonano takiego zapisu. Co prawda wówczas skojarzenie z Wrocławiem nie byłoby tak oczywiste, ale przynajmniej tytuł byłby dobrze czytany nie tylko przez Polaków znający geograficzny kontekst słowa (VrocLove).
Kilka słów podsumowania
-
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych przeszedł do historii jako festiwal słaby. Cztery dobre filmy z niewielką szansą, że któryś z nich zapadnie w naszą filmową pamięć to za mało. Do tego szeroko komentowane Złote Lwy głównie z perspektywy społeczno-politycznej to kolejny zły znak dla przyszłych ocen i wyborów selekcyjnych. Polskie kino ciągle zbiera się po pandemii, wielcy twórcy milczą, młodzi ciągle nie dają rady. Widząc wybrane tytuły i skład jury przed Festiwalem miałem duże nadzieję na wielką zmianę i lepsze oceny. Wygrała zachowawczość i hołd złym tradycjom. Przypadek wręczenia wyróżnień „Utracie równowagi” chciałbym porównać do cegły dla Wajdy za „Człowieka z marmuru”, gdyby ten znak nie został już bez sensu wykonany przez byłego prezesa TVP.
W przyszłym roku też wybieram się na Festiwal. Poziom tegorocznego nie zniechęcił mnie tak jak ten sprzed kilku lat, kiedy nie wziąłem w nim udziału i nie żałuję. Za rok spodziewam się dużo wyższego poziomu. Oby nie skończyło się na tym, że najważniejszymi wydarzeniami będą wspominkowe gale – w końcu będzie to pięćdziesiąty Festiwal Polskich Filmów Fabularnych!
Marek Baran
Fot. Marek Baran.
Gala Finaêowa. Fot. M. Baran.
Jacek Borusiõski. Fot. M. Baran.
Kulej – T. Wêosok, X. ¢uêawski. Fot. M. Baran.
Laureat Platynowych Lwow Wojciech Marczewski. Fot. M. Baran.
M. Slesicki i F. Hillesland. Fot. M. Baran.
M. Szumowska, M. Englert i ekipa filmu Kobieta z… Fot. M. Baran.
Sandra Drzymalska. Fot. M. Baran.
Zêoty Klakier. Fot. M. Baran.