Site icon Miesięcznik internetowy WOBEC Piotr Kotlarz

DROGA SKRZYPCOWA JERZEGO HENRYKA KAMROWSKIEGO / Dariusz Wasielewski

                                                         Pobożne jest szaleństwo świątyni
                                                         Pobożna jest niewiernych wściekłość
                                                         lecz chroni ich wszystkich niewolnych
                                                         duch w orzechu leszczyny – pieśnią…
                                                        (J. H. Kamrowski, Poemat napisany przypadkiem)

Czymże są słowa, linie wiersza, intuicja… rwące się dzisiaj w krótkie obrazy, sekwencje, a czasem nawet całe noce – od świtu do świtu, aż wstawał dzień i gonił nas w przepojone słońcem miasto? Jednak szczególnie noce… I czymże jest nasza pamięć, jeśli nie iluzją, której tu nieobecni nie mogą stwarzać na nowo… Więc jednak słowa i linie wiersza – w nich zapisana intuicja, w nich zapisana pamięć o słońcu, nawet jeśli noc… Szczególnie noc.
Jerzy Henryk Kamrowski debiutował zbiorem wierszy Przybliżenie przed dwudziestu z górą laty. Połowa lat siedemdziesiątych to czas, kiedy poeci zawładnęli Gdańskiem. Czas, który dzięki nim zmienił się w nieustający karnawał poezji. Spotkania, biesiady, konkursy, grupy, kłótnie, manifesty, a nade wszystko wiersze i książki. Pierwszy tomik Kamrowskiego ukazał się w tak zwanej serii Borosa, dzięki której zadebiutowało wtedy kilkunastu młodych autorów. Chociaż w przypadku Kamrowskiego trudno jednoznacznie zdecydować o momencie jego poetyckiej inicjacji, bowiem dokładnie w tym samym czasie kolejny jego arkusz TIK-TAK publikuje na swoich łamach periodyk „Ziemia Gdańska” i w obu tych wydawnictwach znajdujemy zupełnie nowe wiersze. A przecież Kamrowski ma już wtedy za sobą znaczące publikacje prasowe i nagrody poetyckie (między innymi w konkursie im. Jana Śpiewaka w 1974 roku). Wspominając twórczość autora Przybliżenia, wszystkie te fakty trzeba brać pod uwagę jednocześnie.

Kilka miesięcy później Kamrowski podpisuje się pod manifestem gdańskiej grupy „Wspólność”. W 1977 roku zostaje wydany almanach młodych poetów gdańskich Nowy Transport Posągów (Wydawnictwo Morskie), którego jest współautorem.

Ten bogaty w wydarzenia artystyczne okres trwał długo… Trudno ująć go w nawias jednego, czy nawet kilku zdań. Dla Kamrowskiego taką klamrą, wyraźnie zaznaczającą się na jego twórczej drodze jest, jak się zdaje, druk Poematu napisanego przypadkiem w almanachu gdańskich środowisk twórczych „Punkt” (7/79) i zaraz potem publikacja książki Ktoś bez lub o wielu twarzach (Wydawnictwo Morskie, 1980), którą tenże sam Poemat… zamyka. Wtedy to właśnie wyraźnie rysuje się jego indywidualność – rysuje, a raczej potwierdza, odmienność, czy może osobność jego poetyckiej obecności pośród zgiełku tamtego czasu…

Autor Przybliżenia nie był bezpośrednio związany ze środowiskiem uniwersyteckim, które zdominowało ówczesne życie literackie młodych w Gdańsku. Pomimo wspólnych publikacji i spotkań Kamrowski nigdy chyba nie utożsamiał się z grupą i literackością swoich rówieśników, czego ślady możemy znaleźć już w pierwszych wierszach:

Nikt nie zapytał tego obcego z czym
przyszedłeś właściwie
nawet go nie zauważono
przecież dosyć jest
swoich obcych…

             (Obcy)

Fragment ten mówi, iż nie chodzi tylko o bycie obcym w prostym znaczeniu tego słowa – nie, to jeszcze mało – ale wręcz o poczucie wyobcowania, które po poznaniu całej twórczości poety okazuje się być głównym rysem określającym tę poezję. Tym rysem, który przybierając od początku różne formy i wcielenia, a nawet wynaturzenia, nie zmieni się do ostatniego opublikowanego wiersza. Trzeba też jasno powiedzieć, że wyobcowanie to odnosi się nie tylko do rówieśników (ich poetyki), ale wyraźnie dotyczy relacji ze wszystkimi otaczającymi go ludźmi.

Tę obcość poeta spiętrza jeszcze poprzez pytania – pytania, które stawia otoczeniu oczekując odpowiedzi, bo nie są to pytania retoryczne. Często z pozoru naiwne potrafią wprawić w zakłopotanie, a nawet osłupienie. W swojej prostocie mogą zadziałać jak policzek – przez zaskoczenie. A jednocześnie zadawane w sposób nachalny wywołują niesmak. Poeta pytając jak „naiwniak” staje się kimś niewygodnym, niepożądanym, obcym. Zdaje sobie z tego sprawę, jednakże ta konstatacja w niczym nie zmienia jego sytuacji.

w tym mieście nie mam
znajomego adresu panowie których
spotykam są nieufni
i niegrzeczni widać w nich kupców
o egzotycznym smaku słowa…

           (Bezpieczna odległość)

To szczególne, że ten obcy obserwuje i zadaje pytania – nie chcąc udzielać odpowiedzi, co najwyżej dzieli się jakąś refleksją, jednak refleksją nie ogólnikową a wynikającą wprost z zaobserwowanej sytuacji.

W tym miejscu chciałbym przywołać jednak zupełnie wyjątkowy wiersz z pierwszego tomiku Kamrowskiego, który na zasadzie pewnego subtelnego odstępstwa znakomicie może potwierdzić (jeśli odczytać także jego „drugi” sens) dotychczasowe spostrzeżenia:

Na początku Mamo pewnie nie pamiętasz
gubiłem się wśród ogrodu
i zrośniętych dłoni
jak święty albo
wielki grzesznik
Twój syn
a może Twój ojciec
Inni będący wtedy dziećmi
dostrzegali słońce
ja najpierw zobaczyłem księżyc
z mnóstwem martwych planet
tak patrzyli ludzie a może nie – ludzie
wszyscy obcy
Nigdy nie miałem prawdziwych przyjaciół
żony ani kochanki nawet
wiersza który żyłby
ze mną w zgodzie
Kto z was kto z nas jest winien
powiedz prawdę Mamo
Ten kto przegra synku
żyć trzeba inaczej”

                (Kto z was kto z nas jest winien)

Sytuacja liryczna, sytuacja rozmowy z matką wprowadza w sposób domyślny – jednak bardzo wyraziście, ostro – sytuację egzystencjalną poety. Ten w gruncie rzeczy delikatny liryk okazuje się brutalnym samookreśleniem.

I tu, w tym wierszu, pojawia się jakby mimochodem, ale jakże oczywista, o wiele dalej idąca konsekwencja wszystkich dotychczasowych spostrzeżeń – nieufność do wiersza, do poezji: „Nigdy nie miałem […] wiersza który żyłby / ze mną w zgodzie…”. Nieufność musi dosięgnąć także (a może właśnie przede wszystkim) poezji – skoro obserwując chce się uniknąć fałszywych odpowiedzi. To niebezpieczeństwo mówienia, kiedy pytania pozostają bez odpowiedzi i stwarzają, razem ze wszystkim co do nich prowadzi i je wyłania, wiersz – wiąże się z odpowiedzialnością spadającą na każdego poetę. Kamrowski uświadamia to sobie w wierszu Ars poetica:

Mówię więc jestem
zmuszony tłumaczyć wam co doskonale
rozumiecie wolicie słuchać niż mówić
Od tego są inni tacy jak ja
odpowiedzialni i nieobojętni którym
się płaci jak psu ścierwem i kijem
Wolicie słuchać jak opowiadam bicie
waszych serc zachwyceni lecz zawsze
gotowi zakrzyczeć „banał” gdy tego
zażąda ogół
Mówię więc jestem wspólnikiem waszych
zbrodni i kłamstw orgii i niesławy
podobny
do klowna i sprzedawcy trumien…

                            (Ars poetica)

Oto kolejny obraz poety wyklętego, który świadomie przyjmuje na siebie to brzemię. Wyklętego, ponieważ tym razem głośno nazywa powody, dla których jest obcym, niewygodnym, bo zadającym zbyt dotkliwe pytania leżące u podłoża naszej tożsamości – zamiast jak inni młodzi poeci zająć się swoimi prywatnymi sprawami.

Jednak, także i ten dość „mocny” wiersz kończy się konkluzją: „I pytacie jeszcze gdzie są dziś / ci wspaniali poeci”. Hm.

Przywołam teraz choćby tylko tytuły kilku wierszy (w kolejności w jakiej pojawiają się w książce) rozpoczynających tomik Kamrowskiego, a będące już same w sobie zapowiedzią i potwierdzeniem powyższych uwag. Oto one: Bezpieczna odległość, Zwilczony, Kto z was kto z nas jest winien, Pytam, Niech mnie przekona, Spomiędzy rzeczy zapytałem, Obcy, Pielgrzym zwątpienia, Zbieg. I ponadto w arkuszach: Milczysz. Trudno. Ja ciebie rozumiem, Do nieobecnych, Upodlenie.

Tom Ktoś bez lub o wielu twarzach kończy duży tekst Poemat napisany przypadkiem, który opublikował wcześniej gdański „Punkt” (będę cytował zgodnie z tą wersją, gdyż w książce widoczne są ingerencje cenzury). Jak już wspomniałem na początku, pojawienie się tego tekstu, podpisanego datą: styczeń 1979, uważam za przełomowy moment w twórczości Kamrowskiego. Skupia się w nim całe dotychczasowe doświadczenie poety i myślę, że dzieje się tak wcale nieprzypadkowo, jak usiłuje zasugerować nam w tytule autor. Następuje chwila, kiedy rozproszone dotąd obserwacje, pytania, dążenia stwarzają nagle pełną wizję świata, od której poeta nie jest już w stanie się uwolnić, ponieważ jego „podróż trwa już za długo”.

Odkąd myślę odkąd patrzę
świat jest halucynacją przemiennych obrazów
ostatnie pięć lat
pięć kierunków świata
spotkało się we mnie naraz
jak dzwony ma pożar…

Tę wizję, która wchłonęła jego także nagle pogłębioną autoświadomość, poeta jest zmuszony wynieść na wyższy pułap poetyckiego uogólnienia. Drobne pytania i obserwacje przestają być ważne. Zarówno jednostka jak i świat uwikłani są w spuściznę literatury i historii, co może oznaczać „wszystko i nic”, czego jednak nie da się obejść, uniknąć:

Książka moje wszystko i nic
zagląda mi w duszę
sową z krótkimi uszami…

Pójdźmy teraz za tekstem poematu, którego chociażby niektóre fragmenty spróbuję odczytać. W części I (poemat podzielony jest na cztery części) poeta określa własną kondycję wpisując ją w najogólniej rozumianą historię społeczną:

Miałem wiele imion
męskich i kobiecych
byłem dzieckiem koniem i wilkiem
szczególnie wilkiem a zawsze szarakiem
tej postaci
nie wypędzono ze mnie dotychczas

Byłem ojcem sześcioraczków w RP Afryki

strażnikiem lotniska w Iranie
Marią Lafforet Armstrongiem i Polańskim…

Tę kondycję określają też ciemne strony doświadczenia ludzkości, które poeta potrafi w sposób retoryczny (ironiczny?) skomentować:

ale przeszkadzał mi
[…] Ahaswer wydobyty z pieca
znacznie mniejszego niż żydowski naród…

Taki komentarz nie jest jednak ucieczką od odpowiedzialności – współodpowiedzialności za historię – wręcz przeciwnie, wywołuje ją:

Założyłem zoologium Synanon
i posiałem wszędzie żółte smocze zęby
owocujące niejadalnym grzybem…

Stąd już tylko krok do pełnego dookreślenia zarówno kondycji własnej jak i kondycji poezji, jej źródeł – do czego zmusza poetę nagłe zrozumienie egzystencji świata, które odezwało się w nim „naraz / jak dzwony na pożar”:

Na wieży jest gniazdo z trującego bluszczu
stolica moich wierszy…

A więc zło i zbrodnia – ten trujący bluszcz – stały się źródłem niepokoju tej twórczości, zdominowały nasze życie, a więc i życie poety. Należy je nazwać i zdemaskować, więc zdemaskować również siebie samego. To na razie tylko sygnał, ale już w II części poematu autor rozwija motyw współodpowiedzialności przyjmując na siebie konsekwencje stwierdzenia: „Mówię więc jestem wspólnikiem waszych / zbrodni i kłamstw orgii i niesławy” (Ars poetica) – i rozumiemy wreszcie dlaczego niepokój odzywa się w nim „jak dzwony na pożar”:

a to ja zdradziłem Rosenbergów
zabiłem Aldo Moro
i tę bezwstydną dziewczynę przed gmachem opery
to ja porwałem samolot na Kubę
i uzbroiłem Chińczyków
w kwarki…

A dalej – czyżby znowu pojawił się ironiczny komentarz?:
ludzie chcieli ginąć z Ojczyzną na ustach
więc ginęli udławieni piaskiem…

I chociaż wcześniej wyznaje: „Zjadł mnie wielki / ogniotrwały zachwyt / gdy zewsząd nadbiegali dranie” to współuczestnictwo w zbrodni, cały ten bagaż przeszłości okazuje się być pułapką (ale też chyba koniecznością):

Wlazłem w tunel historii – bez wyjścia
Wypadłem w kosmos lecz wracałem
by zostać Murzynem
najczarniejszej nędzy
zabijać świat
bezustannym strachem…

Początkowe naiwne współprzeżywanie, współdoznawanie, a nawet szczenięce zachłyśnięcie, zmienia się najpierw w niepokój, a potem w paraliżujący strach, który rozsiewa wokół.

W tym miejscu pojawia się dygresja, która wyraża relacje jak i sytuację poety pośród rówieśników, i nie tylko:

chociaż przeszkadzał mi
pełen pociąg poetów odnowy
i inni głośni ludzie
którzy byli
lub których nie było…

Dygresja jednak o tyle istotna, że w stwierdzeniu: „przeszkadzał” w sposób oczywisty ujawnia programową konieczność dzielenia się „bezustannym strachem” z innymi. W tym wypadku „zabijanie świata bezustannym strachem” może być paradoksalnie jedyną nadzieją na obudzenie jego „zbiorowego sumienia” i jedyną drogą ratunku.

W części III poeta już wie, że „Historia toczy się i wykoleja / żłobi bruzdy / lawą mydła z godności człowieka” i podejmuje ostateczną walkę przeciw okrucieństwu tej zasady – bunt jest najpierwszym prawem – przymusem i przywilejem poety:

Tu mówi serce wolnego człowieka
do słuchaczy zbiorowego sumienia
nieprawda
nie jestem szpiegiem w ciele Miss Universum
szefem gangu pułkownikiem bezpieki
Wszystkie miasta są wolne
wszystkie kraje spokojne
uśmiechnięci ludzie
psy chmury i ziemi nadpalona pięta…

Ten bunt jest jednak nieudany, gdyż nawet psychiatra, doktor K. nie wierzy w jego strach i „mówi wojna to bzdura lepiej / zagrajmy w szachy”. Poetę ogarnia przerażenie: „ależ doktorze / moje pięć lat / pięć szczeniaków skamle w tej podróży”. Przez chwilę dopada go chyba panika: „chciałbym pracować w gorzelni / nigdy nie trzeźwieć”. Jednak szybko pojawia się pierwsza refleksja kogoś, kto zaczyna rozumieć swoją przegraną:

Moje pytania są jak dolary
muszę je trzymać przy sobie
bo nie rozumiem słowa ile
i słowa po co…

Pozornie retoryczna strofa jest istotna, jeśli spojrzeć na Poemat napisany przypadkiem jak na sumę całej dotychczasowej drogi poetyckiej Kamrowskiego, co sugerowałem już przywołując ten tekst. Przecież w tym rachunku po raz pierwszy z taką siłą pojawia się bunt, poeta staje do walki przeciwko samemu sobie i chociaż jest ona pozornie przegrana, to jednak właśnie ta krótka strofa przeczy temu – ponieważ poza uświadomieniem sobie pewnych prawidłowości pojawiają się pierwsze wnioski zmieniające zasadniczo jego dotychczasowe opcje.

Wróćmy jednak do tekstu. Poeta w ostatnim geście buntu usiłuje odwołać się do świadectwa konkretnych świadków, dostrzega, że „w poczekalni siedzą / jak rzeźbione sumienia / Sebastian / Fernando / i pewien Oliveira” – jednakże ci okazują się niemi, ponieważ to oni oczekują odpowiedzi (oskarżają?), natomiast poeta stwierdza:

trzeba
coś odpowiedzieć
a ja nie potrafię przekląć
po hiszpańsku

Ta niemożność porozumienia się niesie za sobą również spory ładunek przerażenia. Ostatnia próba wsparcia zawodzi i walka zostaje przegrana nieodwołalnie. Chcąc upewnić się w słuszności swojej niezgody upewnia się jedynie i ostatecznie w swojej klęsce.

Ale klęska okazuje się być dopiero punktem wyjścia do właściwego rozrachunku z samym sobą. Teraz dopiero autor może ująć w jedną poetycką syntezę swój i nasz świat. Ostatnia, IV część poematu zaczyna się od słów:

Pobożne jest szaleństwo świątyni
Pobożna jest niewiernych wściekłość
lecz chroni ich wszystkich niewolnych
duch w orzechu leszczyny – pieśnią…

Słowa, które padną dalej staną się ostateczną konstatacją i sposobem. Najpierw udaje zdziwienie: „Już nic nie rozumiem / może nie było nigdy / egzekucji porodów anarchii / ludzkości żebractwa wojen i gołębi”, by natychmiast odpowiedzieć, oznajmić pełnym głosem:

ale byli na pewno
Whitman Joyce i Eliot
Majakowski i Cendrars
bo ja jestem
dumny rozpalony człowiek
motyl szpilką przybity do drzewa…

Oto prawda. Nawet osaczony, człowiek jest i musi być dumny. Tego nikt nie ma prawa i nie jest w stanie mu odebrać. Chociaż życie zamyka się w wiecznej pogoni i ucieczce – to ostatecznie przestaje przerażać, bo właśnie walka jest zasadą jedyną, godną przyjęcia, jest jedyną propozycją wartą uwagi. Bo „moją ceną jest gra” (jak pisał inny gdański poeta). Dlatego:

Pięć lat już uciekam przytrzymując serce
chroniące mnie przed chłodem
w porę ostrzeżony
a obok przechodnie powłóczą nogami
jesteśmy szczęśliwi i piękni
jesteśmy ––––––––– piękni
––––––– szczęśliwi ––––––
jesteśmy ––––––––––––––
–––– my –––– śliwi ––––––
tuż tuż za plecami

To polowanie na czarownice jest wyzwaniem – pożądaniem, którego naprawdę oczekujemy.
Ostatnie słowa poematu zamykają klamrę, wracamy do punktu wyjścia: poeta jest „wilkiem / szczególnie wilkiem a zawsze szarakiem”. Czyż teraz nie możemy się domyślać zaskakującego milczącego uzgodnienia – każdy z nas bierze udział w nagonce, czując jednocześnie na plecach oddech swojego prześladowcy („pijanego anioła” – to kolejny poeta gdański) – tak zamyka się następny krąg poematu Kamrowskiego. Możemy teraz zapytać: który z nas bywa wilkiem? Ilu z nas prowadzi jego rozwaga?

Poemat napisany przypadkiem, wbrew pozorom, jest od początku świadomie zakomponowaną „grą” – „ceną”, którą płaci poeta za „ostatnie pięć lat / pięć kierunków świata” – to oczywiste. Żeby jednak mówić o przełomie, trzeba jeszcze raz wyeksponować pewne jej elementy, mianowicie: pogłębioną świadomość poety, która pozwala mu na stworzenie szerszych poetyckich uogólnień, a nawet próby pewnego filozofowania na zadany temat – tworzenie zrębów własnej filozofii świata i życia, a także najistotniejszą chyba nowość w poetyckim tonie Kamrowskiego: ironię i autoironię, porządkujące w całości tekst Poematu napisanego przypadkiem (sic!). Rzeczywiście, teraz dopiero odkrywa się przed nami ten drugi, zakryty dotąd brzeg poematu świadczący o dużej dojrzałości autora.

Więc jeszcze raz, przypomnijmy sobie cytowanego na wstępie Obcego… Taki był początek, pierwsze z mnogości następujących po sobie poetyckich (egzystencjalnych) doświadczeń, które Poemat napisany przypadkiem, wcale nie przypadkowo, skupia w jedną „twórczą” syntezę świata – określanego kondycją poety, który miał „wiele imion / męskich i kobiecych”, który był „dzieckiem koniem i wilkiem / szczególnie wilkiem a zawsze szarakiem / tej postaci / nie wypędzono ze mnie dotychczas…”; kondycją poety odpowiedzialnego za zbrodnie i niepokój, zdradę i paraliżujący go strach; poety, którego „zjadł (mnie) wielki / ogniotrwały zachwyt / gdy zewsząd nadbiegali dranie”. Zachwyt nad światem, w którym jednak duma i rozwaga wilka bierze górę nad płochliwością szaraka.

Podobna opcja nie była wtedy oczywista…, pomimo iż wszyscy słuchali Janis Joplin, Beatlesów, Hendrixa i pomimo, że poetyka, w której do głosu dochodzi uczucie wyobcowania, zaowocuje, jak się okaże zaraz potem, najlepszymi książkami młodych owej dekady u przynajmniej kilku poetów. Najlepsze wiersze powstały nie na biesiadach, czy nawet w sytuacji lirycznej prywatności, ale w wyraźnym odosobnieniu. Pod tym względem trwający wówczas festiwal poezji okazał się zdecydowanie ułudą.

Na tym tle samotność Kamrowskiego jest wyobcowaniem wilka, który do końca będzie walczył o każdy kęs, nawet ochłap, kolejnego dnia. To wyraźnie indywidualny ton poety. Wielki ogniotrwały zachwyt jest najgłębszym wyznaniem wiary w życie, w sens tej walki – sam w sobie.

Wszystkie dotychczas rozbiegane wątki, znakomicie ujęte klamrą wspomnianego poematu, fenomenalnie wręcz rozwiną się i wypełnią w kolejnym, wydanym po ośmiu latach milczenia, tomie poety Droga skrzypcowa (AVIA, 1988) sygnowanym przez autora jako Jerzy Hejnał Kamrowski.

W tym czasie poeta pojawia się sporadycznie na łamach prasy Wybrzeża. W roku 1982 zostaje nagrodzony wyróżnieniem w konkursie „Czerwonej Róży”. W 1986 roku w jubileuszowym wydawnictwie z okazji 25-lecia debiutu Mieczysława Czychowskiego (z którym łączy go długoletnia przyjaźń) po raz pierwszy publikuje podpisując się jako Jerzy Hejnał Kamrowski. Prawdopodobnie głównym powodem, dla którego dokonuje zmiany imienia jest istnienie w Gdańsku drugiego poety piszącego i drukującego także jako Jerzy Henryk Kamrowski (i nie jest to pseudonim, lecz rzeczywisty przypadek zbieżności imion i nazwiska) – co często stwarzało sytuacje „konfliktowe”. Pozwolę sobie również na domysł, iż ta zmiana może być także próbą odsunięcia w niepamięć tych kilku drobnych publikacji w wybrzeżowej prasie, a jednocześnie poprzez wydanie Drogi skrzypcowej, próbą nowej, odmiennej obecności poety. Droga skrzypcowa ukazuje się w tzw. drugim obiegu po wielu nieudanych wysiłkach złożenia maszynopisu w wydawnictwie oficjalnym. Fakt ten okazuje się być dla wielu osób zaskakujący.

Kamrowski jest raczej typem wędrowca niż zbawiciela – jednak, czego jest przykładem, niejednokrotnie pijani melancholią i samotnością (upodleniem) wędrowcy rozdrażniają otoczenie bardziej niż jego zdeklarowani oponenci. A przecież sam „zwilczony” poeta dobrze wie, że „nie ma w tym mieście znajomego adresu”. I chciałbym w tym miejscu dodać, że podobna sytuacja nie jest wcale odosobnionym, jednostkowym wypadkiem.

Trudno jest rozważyć w kilku słowach doświadczenie czasu i egzystencji, jakie składają się na poetycki zapis Drogi skrzypcowej. Doświadczenie, które w wierszach Kamrowskiego zyskuje wymiar okrutny i śmieszny zarazem. Tak, „bo każda chwila jest oksymoronem”… (Sonet I). A także zapis przemijania, które okalecza ludzi historią pisaną na razie przez małe „h”, kiedy wciąż jeszcze jej echo przetacza się jeszcze ulicami miasta. Los często ogłupiający, otępiający nas ogromnym zmęczeniem, a rozpisany czyjąś (może nawet własną) ręką na gotyckich murach. Jakże gorzki ton dźwięczy w każdym prawie słowie Drogi skrzypcowej. Jednak we wszystkich tych wierszach odnajdujemy przecież ciągle niewyczerpaną siłę, która pozwala poecie – człowiekowi wciąż od nowa porządkować świat. To zaiste zdumiewające.

I to należy zauważyć, że Droga skrzypcowa nie jest już zapisem świadomości wilka, ale właśnie poety – człowieka. To niesłychanie ważne, ponieważ jego osamotnienie zaczyna dotyczyć bezpośrednio także i nas, naraz trudno nam pozbyć się tego ciężaru, poczucia winy. Z wykreowanej w pierwszym tomiku postaci wilka, pozwalającej nam na zachowanie bezpiecznego dystansu i pozostawanie w pozycji obserwatora (tak, jak adresaci wiersza Ars poetica), zaczynamy wyłaniać się my sami. To okrutne odkrycie. Ta nieustająca walka, osamotnienie, zmęczenie i przygnębienie, stają się dla nas wręcz dotykalne, ale ucieczki nie ma, bo odnajdujemy w niej siebie – to my ją prowadzimy. To pułapka bez wyjścia – my jesteśmy współautorami tego „dialogu”. To nas, a nie Edwarda Stachury (chociaż jemu dedykowany ze zrozumiałych względów), dotyczy kończący tom List do pozostałych. Ten wiersz wyznacza nam poetycką wizję tego świata – zamyka (może otwiera?) w słowie system wartości stających się prawem poety.

Teraz możemy wrócić i zastanowić się jeszcze raz nad całą skrzypcową drogą Kamrowskiego, poszukać pewnych źródeł, odnaleźć niektóre sygnały, wątki, które mogły być zapowiedzią Drogi skrzypcowej. Jej pełny obraz wyłoni się sam ostatecznie. Teraz wystarczy wskazywać – nie siląc się już na „opisywanie” czy „dopowiadanie”.

W tomiku Ktoś bez lub o wielu twarzach znajdujemy wiersz Sen i drzwi:
lekko od skrzypiec przebudziły się drzwi
na oścież lekko tam i z powrotem
przeszła dziewczyna z dziećmi bez dzieci
przeszła kobieta dobrze ubrana
i kilka innych kobiet
[…]
było naprawdę niedobrze
powiedział pijany mężczyzna
sień obróciła się cicho
lekko od skrzypiec
na oścież
dosyć – powiedział mężczyzna
pijany upadłem na schody…

Pójdźmy teraz dalej… Pojawiające się w wierszach Kamrowskiego drzwi są zawsze otwarte, brak w nich przestrzeni zamkniętej – jakby poeta odczuwał nieustający lęk przed odosobnieniem, izolacją. Drzwi zawsze łączą w sposób umowny przestrzenie: schody (korytarz) i świat z nienazwaną, niedookreśloną wyraźnym epitetem przestrzenią domu (mieszkania). Drzwi muszą być otwarte.

I nagle pośród ostatnich wierszy pojawia się tekst Dom:
Nie jestem pewien tego domu. Jego
żwawych korytarz i zaułków na schodach,
światła nie jestem pewien. Także drzwi
boję się pomylić i okiennic do szaf
i poddaszy. Do piwnic.
[…]
Nie jestem pewien tego domu. Jego
kolczastych granic, wielkiej historii
i bogactw; spokoju który warczy złowrogo.
Ciemno tu czernią i czerwienią.

Oczywiście dom, o którym mówi poeta należy też rozumieć metaforycznie – jako miasto, kraj, dom każdego z nas – chociaż pojawiają się w nim szafy, okiennice, stoły, szuflady, stare lustra i myszy. To, co za drzwiami (tych, którzy je zamykają czyniąc się więźniami) jest ważniejsze (schody, korytarz, droga). W innym wierszu poeta zwraca się do kogoś, kto pozostaje w zamknięciu:

Więc nie wyjdziesz? Drzwi nie otworzysz?
Wolisz gnić w surrealnym pokoju?
Szlag mnie trafi! Lecz cześć, wola boża

Niepotrzebny mi ten kto się boi
tango – cyklon tańczyć po drogach
Zyskać. Stracić. I znów ryzykować

                           (Sonet II)

Taka jest prawda wędrowca. Prawda skrzypcowej drogi. Przypomina się Herbertowskie Przesłanie Pana Cogito, hieratyczny nakaz podążania „do ciemnego kresu” – ten refleks pojawia się także u Hejnała, chociaż te cztery linijki wzbudzają w nas podejrzenie delikatnej kpiny:

Idź. Bo tam jest którego szukasz słowo.
Idź. Spadł różaniec i stał się sidłami.
Idź. Zobaczyć kto wróg a kto większy jeszcze.
Idź. Droga cię zaprowadzi na psie pole chwały.

                            (Refleks polski)

Nie. Z pewnością nie jest to kpina destrukcyjna – raczej aluzja do naszej świadomości. Tak, na tej drodze często jesteśmy (okazujemy się) śmieszni – jednak iść musimy: to imperatyw – taka jest reguła i nakaz. Poeta wydobył tylko jego odmienny, może bardziej przyziemny ton. Bo:

Budda szedł
Chrystus szedł
Mahomet wędrował
[…]
Niech nikt nie zmienia
przeznaczeń
trwa droga skrzypcowa

            (Trwa droga skrzypcowa)

To fragment wiersza otwierającego tomik. Jeszcze niejednokrotnie odnajdziemy na kartach Drogi skrzypcowej podobne miejsca, choćby w tekście Chwila prozy – dla M., gdzie „Pokój jest wielki jak miasto” albo dalej: „A przecież wystarczy wstać, przekręcić klucz, ułaskawić drzwi. Wyjąć z pokoju ciało odbarwione ze śniegu, słońca i kałuży, w której się słońce odbija” – tak poeta mówi do M.

Jednak sięgnijmy już kolejnego motywu twórczości autora Przybliżenia. Pojawiał się on konsekwentnie w przywoływanych tu wierszach. Powróćmy więc tylko do jednego z pierwszych cytatów, oto poeta mówi:

w tym mieście nie mam
znajomego adresu

       (Bezpieczna odległość)

Spróbujmy, utożsamiając się, odczytać jego myśli: w tym mieście – nie mam znajomego adresu, domu, mieszkania, ale moim adresem, domem, mieszkaniem… jest miasto. Teraz motto do wspomnianego już tekstu Dom:

Drzewo ukryło się w liściu, dom w drzwiach
a miasto w domu. Przechadzałem się i oglądałem
ów widok, ujrzałem jeszcze jak drzewo stało
się liściem, dom drzwiami a miasto domem. Oto
dlaczego musiałem czynić wysiłki, żeby się
nie ukryć we własnych dłoniach.

Otóż to: miasto jest moją drogą skrzypcową! Czyż trzeba jeszcze dopowiadać więcej… Tym miastem jest Gdańsk, „o tym mieście […] powiesz – miłość / powiesz – przyjaźń / lecz i tego
będzie za mało”:
Jesteś Gdańskiem mój stary
aniołem zamienionym w satyra
i tak cię uczłowieczam miasto
jak ty moją legendę
na trwałe w kamieniu wyrzynasz.

                 (Gdańsk. Stacja VI)

Gdańsk. Stacja VI – wiersz dedykowany chuście Weroniki. Trudno o komentarz po przeczytaniu tego tekstu. W tych kilkunastu linijkach zawiera się kwintesencja jeszcze jednego gdańskiego losu. Losu osamotnionego, zmęczonego i śmiesznego w swoim człowieczeństwie. Cóż za zadziwiająca antropomorfizacja miasta: „Jesteś Gdańskiem m ó j s t a r y” – a więc, kimś mi najbliższym, najserdeczniejszym, chociaż obaj jesteśmy samotnikami. Ty, w swoim zaklęty gotyku – ja, w swojej drodze skrzypcowej. Bądź mi chustą Weroniki – chcę odnajdywać swoje ślady w tobie jak w mijającym mnie człowieku, przechodniu: „jak ty moją legendę / na trwałe w kamieniu wyrzynasz”. Przecież idę, jak „Budda szedł / Chrystus szedł / Mahomet wędrował” i idą inni… Twoje ślady skrywam w sobie głęboko, niosę je i ożywiam.

Oto człowiek, który zyskując kondycję wiecznego wędrowca, znalazł swoje miejsce zapisane właśnie w gotyku miasta, miasta oswojonego i przeklętego zarazem. Te ślady, ich odbicie poeta przenosi w sobie i wie, że, by je zachować, żeby iść, musi żyć, musi trzymać się życia… Swojej skrzypcowej drogi.

I wcześniej jeszcze w Sonecie I: „Upajasz mnie znienawidzony świecie”… „Bo każda chwila jest oksymoronem”.

List do pozostałych – poemat zamykający ostatni zbiór wierszy Kamrowskiego, jak i cała książka, jest najgłębszym wyznaniem życia. Ten zbudowany na zasadzie antynomii tekst zaskakuje swoją dojrzałością, ogłusza swoją wewnętrzną siłą – formułą pierwszego i ostatecznego prawa poety. Więc raz jeszcze:

Żyję
za winy moje których dopuszczę się jeszcze

za CAŁOŚĆ i za SZCZEGÓŁ które do mnie należą

za brak rany śmiertelnej
i za bliznę po niej

[…]

bo jest gdzieś most powrotny
nawet dla poetów

bo tylko żyjąc pomieszczę tak dużo cierpienia

że przelane wraz z wodą deszczową
padnie na kolana przed kimś kto urodzi się po mnie
i będzie mu zaoszczędzony obłęd
początek głód koniec i każde przewinienie

bo każdy z nas jest winien światu życie

a i śmierć jest winna coś każdemu z nas

Śmierć
III▪ 1989 – 1993

Dariusz Wasielewski [Gdańsk 12.09.2022.]

Obraz wyróżniający: Jerzy Henryk (Hejnał) Kamrowski. Autor zdjęcia: Dariusz Wasielewski.

Exit mobile version