Czuł, że jego ostatnia zima właśnie się zaczyna. Uświadomił sobie to, siedząc na klatce schodowej jakiegoś zdezelowanego budynku. Przypominał sobie wszystkich, z którymi spędził ostatnie lata. Jego tułaczka trwała już siedem długich lat. Tacy jak On zawsze szukają kompana. We dwóch jest bezpieczniej. Ludzie myślą, że bezdomni niczego się nie boją, że to oni są cieniami, przed którymi uciekają inni. To nie prawda. Ciemności w szczególności boi się ten, który jest wszystkim zbędny. Strach to ludzka rzecz. Bezdomni też są ludzcy, chociaż łatwo o tym zapomnieć. Wystarczy odór alkoholu, ekskrementów i potu, kilka szmat, które nie przypominają już ubrań. Wystarczy broda zasłaniająca obitą przez czyjeś pięści twarz. Suma tych elementów to wypisanie się ze społeczeństwa. We dwóch jest też raźniej. Kto by chciał samotnie pić te wszystkie okropne wina i palić znalezione niedopałki papierosów, które wyrastają w popielniczkach śmietników i na chodnikach? Dlatego właśnie każdy bezdomny szuka swojego druha. Dopóki są we dwóch stanowią bandę. Żyją może nędznie, ale w stadzie. Dramat przybiera bezwzględne oblicze dopiero wtedy, gdy bezdomny zostaje sam.
Tacy jak On powinni zapomnieć, kim byli wcześniej. Powoli rezygnują z wszelkich zasad. Muszą wkładać dłonie do śmietników. Wyciągać te same dłonie po jałmużnę. Ocierać nimi krew płynącą z kolejnej rany. Degeneracja postępuje stopniowo. Można wyodrębnić dwa jej etapy. Etap do ulicy i etap na ulicy. On już od siedmiu lat tułał się po miastach. Wciąż zmieniał swoje domy. Wstyd jest mniejszy, gdy otaczają Cię nieznane twarze. On był tym wstydem, a resztka własnej godności utrzymywała w nim przekonanie, że lepiej by inni go nie zapamiętywali. Bezimienność kierowała go w stronę zmian. Był bezdomnym podróżnikiem. Czasami trafiał na innych upadłych, którzy też chcieli krążyć. W nowym miejscu łatwiej jest szukać nadziei. Dopóki nie wiesz, czy kolejne drzwi są zamknięte, chwytasz klamkę choćby z odrobiną zapału.
Jego ostatni towarzysz miał na imię Mirek. Był mężczyzną średniego wzrostu. Gęsta, ciemna broda porastała jego twarz, po której bokach zwisały długie posklejane włosy. Miał może trzydzieści, a może pięćdziesiąt lat. Na ulicy czas płynie inaczej, a zniszczone twarze niezależnie od wieku ich właścicieli są podobne. Jedynie jego oczy były inne. Intensywnie błękitne, kontrastowały z całą resztą. Oczy zawsze pozostają młode. Taka ich cecha.
Poznał Mirka w jednej z jadłodajni. To był jakiś pomocowy program kościelny. Żaden z nich nie wiedział nic poza tym, że jedzenie było darmowe. Głód wyjątkowo dobrze potrafi spychać Boga do peryferii świadomości. Weszli do tej jadłodajni oddzielnie. Oboje byli jeszcze dość zdrowi. Wprawdzie mieli wszy, pasożyty wewnętrzne i źle zrośnięte kości nosa. Kilka blizn, kilka gojących się ran. Jednak pomimo znamion rozpadu wciąż jeszcze mieli wystarczająco sił, by przemieszczać się w poszukiwaniu kolejnego dnia.
– Nie znam Cię. – zagadał ochrypłym tonem Mirek.
– A dlaczego miałbyś mnie znać? – obojętnie odpowiedział Marek jedzą cienką zupę. Jego dłonie trzęsły się, a zupa wciąż spływała do talerza.
– Często tu bywam. Dają zupę w środy i piątki.
– A co dzisiaj jest? – zapytał Marek, dostrzegając szansę na zjedzenie kolejnego posiłku.
– Środa. – rzucił wstając po dokładkę. Dokładki nie dostał.
– Chodzisz sam, czy z kimś? – zadał kolejne pytanie.
– Sam. Od zeszłego piątku. Mój kompan wpadł albo wskoczył pod pociąg.
– Też kiedyś chodziłem z gościem, co zginął pod pociągiem. Twierdził, że żona, która go wyrzuciła z domu, dostanie jakieś odszkodowanie. Nie wiem, czy dostała. – mówił siorbiąc zupę.
Z jadłodajni wyszli już razem. Udało im się ukraść dwa wina z pobliskiego marketu. To był początek wiosny. Takim jako oni noce wciąż dawały się we znaki. Mirek znał okolice. Wiedział, gdzie się schować przed zimnem. Pili wino siedząc w piwnicy jakiegoś opuszczonego budynku. Rozpalili ognisko. Powykrzywiane cienie padały na zapleśniałe ściany. Dym snuł się po pomieszczeniu. Byli brudni, śmierdzieli. Im to nie przeszkadzało. Przywykli do własnego odoru szybko przyzwyczajali się do cudzego. Mieli swoją jamę i byli we dwóch – banda upadłych. Może nie powinni sobie tak ufać. Tylko czego mieli się obawiać? Pozbawieni właściwie wszystkich ludzkich praw byli tylko konturami człowieka. Cieniami na zapleśniałych ścianach.
Chodzili razem całą wiosnę. Wiosna potrafi swoim dotykiem poruszyć martwość każdego typu. Oni też czuli jego wpływ. Kiedyś dzięki temu dotykowi chodzili z dziewczynami do rozkwitających parków. Teraz pierwsze wiosenne uniesienie oznaczało, że przeżyli zimę. Natura upadła i znów się podniosła, a oni wytrzymali tę próbę. Wiosną świat nie jest, aż tak niebezpieczny. Znika ryzyko zamarznięcia. W tamtym mieście spędzili miesiąc. Któregoś dnia znaleźli pakunek. Ktoś położył torbę pełną męskich ubrań koło kontenera z używaną odzieżą. W torbie były nawet dwie pary butów. Szczęście im sprzyjało.
– Jeśli chcemy się ruszyć z tego miasta, to teraz. – powiedział Marek.
– Nie wpuszczą nas do pociągu. – rzucił niechętnie Mirek, zapinając guzik w spodniach.
– Teraz są na to największe szanse. Mamy nowe ubrania. Trzeba jeszcze ściąć włosy. Pójdziemy do sklepu i weźmiemy nożyczki. Musimy tylko wybrać dobry pociąg. – mówił pewny siebie.
Za kilka godzin znów siedzieli w swojej norze. Jeden z nich trzymał w dłoni butelkę wódki. Drugi nożyczki i opakowanie sera. Ukradli to z ostatniego marketu w okolicy, do którego jeszcze ich wpuszczano. Sklepowy ochroniarz najprawdopodobniej też pił. Kilka razy widzieli go za sklepem z jakąś setką w dłoni. Pewnego wieczoru spotkał ich w pobliskim parku i powiedział, że odchodzi niedługo na emeryturę dlatego ignoruje ich kradzieże.
– Jak masz ubrania, co nie wyglądają jak szmaty, to się nie rzucasz tak w oczy. Nowe ubrania powodują też, że aż tak nie śmierdzisz. Ile ty właściwie jesteś na ulicy, że nie wiesz takich rzeczy? – zapytał Marek.
– Dwa lata, a pociągiem ostatni raz jechałem jeszcze w tamtym życiu. A ty jesteś pijak podróżnik? – warknął na koniec. Rzadko, choćby wzmianką, wspominał przeszłość. Przetrwać można jedynie zapominając. Sny i tak zawsze niosą ze sobą smaki wszystkich uroków poprzedniego życia. Nie ma sensu dodatkowo katować się wspominaniem. Tacy jak oni pragną normalności, którą kiedyś żyli, ale ta normalność jest nieosiągalna. Są w swych oczach straceńcami. Stoją wciąż na własnych nogach, ale już z pętlą na szyi. Nie ma sensu opowiadać też historii swojego upadku. Wiele dróg prowadzi na ulice, ale po ulicy chodzić się niewieloma ścieżkami, a każda z nich jest losem splecionym z rynsztokiem.
– Jak się wtopimy w tłum i wybierzemy pociąg, co jedzie już jakiś czas, to uda nam się przejechać przynajmniej kilka stacji. Konduktorzy sprawdzają bilety zawsze na początku trasy. Później proszą o bilety tylko pasażerów dosiadających się. Jeśli wejdziemy do pociągu, w którym nie ma rezerwowanych miejsc i usiądziemy zanim nas zauważy, to wtedy powinno się udać. – odpowiedział Marek.
Nie rozmawiali na temat sensowności wyruszenia w drogę. Z marketów ich wyrzucano. Ochroniarz przeszedł na emeryturę. Jadłodajnie zamknięto. Mieszkańcy tej prowincjonalnej miejscowości byli w przeważającej części biednymi ludźmi, którzy niechętnie rozdawali jałmużny. Zbliżał się sezon wakacyjny. W sezonie lepiej być bezdomnym w turystycznej okolicy. Trzeba było pojechać do większego miasta. Oboje doszli do tego samego wniosku.
Z dworca odjeżdżało może dziesięć pociągów dziennie. Wybrali taki, który jechał do Iławy. Właściwie zdecydował Marek. Wiedział, że znajdą tam węzeł komunikacyjny, i możliwości będzie więcej. Od Iławy dzieliła ich godzina jazdy. Konduktor ich nie zauważył. W Iławie jak zwykli ludzie wysiedli i poszli do poczekalni. Nie mieli bagażu, poza jedną torbą, w której znajdowały się nożyczki, trochę ubrań i kilka bezwartościowych śmieci.
Tego dnia nie byli rozmowni. Odrealnieni w stanie wywołanej przez alkoholowy zjazd depersonifikacji oglądali swoje życie tak, jak inni oglądają filmy w kinie. Początek kaca jest o tyle przyjemny, że nawet gdy budzisz się we własnych ekskrementach, to jest ci to obojętne. Dopiero gdy alkohol skończy dyrygować twojemu układowi nerwowemu, zaczynasz znów czuć ból. Gdy pijesz, możesz go wyłączyć. Nie zawsze się to udaje. Im dłużej pełzasz ulicami oszukując samego siebie, że wciąż jesteś człowiekiem takim jak inni, tym jest trudniej. Mirek i Marek mieli jeszcze tę kontrolę. Mogli zobojętnieć. Mogli odurzyć się i wydobyć z piersi kilka rzężących rechotów.
Z kolejnego pociągu konduktor wyrzucił ich po kwadransie jazdy. Bywa i tak. Następne połączenie okazało się bardziej korzystne. Udało im się dojechać aż do końcowej stacji. Wysiedli zadowoleni, widząc napis „Tczew”. Do morza zostało jeszcze kilka przystanków. Kolejny pociąg był prawie pusty. Konduktor zapytał ich, czy mają bilety, a oni zaprzeczyli.
– Możecie dojechać do Gdańska. Jeśli nie wysiądziecie na pierwszej stacji w Gdańsku, wezwę odpowiednie służby. – poinformował, wyraźnie zmęczony. Zwykły pasażer dostałby mandat.
– Oczywiście, szefie. – odparli jednocześnie Mirek i Marek.
– Jesteście bardzo do siebie podobni. Bracia czy kuzyni? – zapytał, a widząc, że kręcą przecząco głowami poszedł dalej. Rzeczywiście byli do siebie podobni. Dostrzegli to patrząc w przedziałowe lustro.
Kilka dni spędzili na starym mieście. Okolica była jednak nieprzyjemna. Ktoś pobił ich już pierwszej nocy. Bezdomnych na starówce było stosunkowo niewielu. Problem stanowił brak dobrych miejsc do spania. Oni sami wybrali przestrzeń pod pobliskim wiaduktem. Ostatniej nocy, gdy wracali do swojej nowej nory padał deszcz i mocno wiał wiatr.
– Widzisz go? – zapytał Marek, wskazując palcem leżącego na ziemi człowieka.
– Sprawdźmy, czy nie ma czegoś wartego uwagi. – odpowiedział Mirek. Bezdomni nie solidaryzują się z innymi bezdomnymi. Traktowani przez społeczeństwo jak karykatura człowieka, traktują sobie podobnych z równą pogardą.
Gdy podeszli, zobaczyli, że obok leżącego człowieka stoi wózek inwalidzki. Mężczyzna spał, oddychając ciężko. Obok kikutów nóg leżała wypełniona do połowy butelka. Pełnia upadłości. Mężczyźni spojrzeli na siebie.
– Zostawmy go w spokoju. Takich jak on się nie okrada. – rzekł, odwracając się Marek. Po prostu odeszli. Byli do końca dnia bardziej milczący, jakby zamyśleni. O poranku zdecydowali się ruszyć dalej. Kolejne tygodnie spędzali eksplorując okolice. Rany na twarzach zagoiły się, a pogoda złagodniała. Z Gdańska przenieśli się najpierw do Sopotu, a potem do Gdyni, w której ostatecznie zamieszkali. Zaledwie kilka kroków od centrum znajdował się las. Od morza oddzielała go plaża, którą pochłaniały czasami sztormy. W okolicy były dziki, ale na tyle oswojone, że nie stanowiły większego zagrożenia. W lesie znaleźli jakiś porzucony, częściowo spalony budynek. Był pusty. Może właśnie ze względu na grasujące po okolicy dziki. Mieli więc dom nad samym morzem. Żeromski mawiał, że ta okolica jest najpiękniejszą na świecie. Wielu marzyło by zamieszkać w tym miejscu. Dom był ruderą, a pomimo tego oboje odczuwali ekscytacje na myśl, że należy do nich i znajduje się właśnie nad morzem.
Rozpoczął się sezon. Miasto żyło, a oni biernie się temu życiu przyglądali. Po okolicy chodziło również kilku innych pijaczków i paru bezdomnych. Poznali kobietę o przezwisku „Ruda”. Marek patrzył na nią z obrzydzeniem. Wciąż pamiętał swoją żonę. Tą, która go porzuciła. Wiedział, że zrobiła dobrze. Wybaczył jej już dawno, bo wiedział, że nienawiść niczego by nie zmieniła. Natomiast Mirek często rozmawiał z Rudą. Może nawet sypiali ze sobą, o ich ciała było jeszcze zdolne do takiego wysiłku. Marek nie pytał, a Mirek nie mówił. Czasami siedzieli wspólnie na plaży popijając wino. Ona miała jakąś rentę. Mieszkała na pobliskich działkach. Była w lepszej sytuacji niż oni. W połowie lata Mirek ją okradł. Zabrał jej pieniądze z renty, a wcześniej uderzył kilka razy w twarz. Od tamtego dnia więcej się nie spotkali.
– Dlaczego to zrobiłeś? – usłyszawszy historię, zapytał Marek.
– Powiedziała mi, że kiedyś mężczyźni płacili za jej towarzystwo. Wtedy ją uderzyłem. Po prostu zacisnąłem pięść, potem drugi raz i trzeci. Było dużo krwi. – odpowiedział Mirek i nigdy więcej nie wspominali już tej kobiety.
Po okolicy chodził też jeden sympatyczny pijak, który miał nawet mieszkanie, ale i tak spędzał większość czasu na ulicy. Przesiadywał pod sklepami, grając na gitarze wciąż te same dwie czy trzy piosenki. Ludzie go lubili, rzucali mu sporo drobnych. On miał gest. Potrafił podzielić się wódką lub dać papierosa. Czasami siedzieli razem z nim pod sklepem słuchając tych kilku przebojów.
Widawali także mężczyznę około pięćdziesiątki, który chodził z bardzo młodą kobietą. Kilka razy z nimi rozmawiali. Ulica nie zdążyła dotychczas uśmiercić wdzięków dwudziestoletniej dziewczyny – prawdopodobnie schizofreniczki. Mężczyzna był jej partnerem. Wygłaszał jakieś dziwne mowy na temat wolności. Twierdził, że jest bezdomnym z wyboru. Opowiadał o swobodzie seksualnej i marzeniach, w których miasta upadają, a ludzie żyją na ich zgliszczach. Mirek i Marek rozmawiali z tą parą, gdyż oboje pożądali tej dziewczyny. Nie miało znaczenia, że mogliby mieć córki w jej wieku. Była bezdomną, więc była im równa. W tamtym czasie spotykali coraz więcej bezdomnych. Podobno degeneraci ze wszystkich pobliskich wiosek i miasteczek próbowali latem chodzić w Trójmieście. Wszystko za sprawą turystów rozdających pieniądze.
Od czasu kradzieży renty Mirek nie chodził już na działki. Marek musiał więc szabrować samemu. Któregoś sierpniowego dnia siedział pomiędzy krzakami agrestu zrywając kolejne owoce. Agrest był dojrzały i mięsisty. Wyjątkowo smaczny. Od wczesnych lat dzieciństwa był to jego ulubiony owoc. Pierwsze wspomnienie Marka było związane właśnie z agrestem. Gdy zrywał owoce, użądliła go osa. Mama przytuliła trzyletniego Marka i zaczęła całować płynące po jego policzkach łzy. Jego tata przyniósł ocet, którym posmarował użądlone miejsce. Wtedy byli na świecie ludzie, którzy go kochali. Wtedy wszystko było takie piękne. Wspomnienia zostały przerwane przez wesołe okrzyki jakiegoś dziecka. Z oddali dobiegały odgłosy kroków. Spomiędzy krzaków Marek dostrzegł rodziców i małego synka. Szedł pomiędzy mamą i tatą, trzymając ich dłonie swoimi malutkimi rączkami. Marek też był kiedyś takim dzieckiem. Poczuł smutek, jakiego nie doświadczył od wielu lat. Poczuł zmęczenie. Ciężkie i obezwładniające. W ciszy oddalił się w przeciwnym kierunku. Tego dnia upił się do nieprzytomności.
Mijały tygodnie, a wspomnienie rodziny nadal tkwiło w świadomości Marka. Lato ustępowało jesieni. Noce były coraz dłuższe, a dni zimniejsze. Turyści przestali przyjeżdżać, a studenci wrócili na stancje. Początek jesieni jest zawsze piękny. Tylko za szybko umiera. Złociste liście stają się papką, którą depczą tysiące butów o grubych podeszwach. Deszcz pada codziennie. Wiatr wieje całymi dniami. Barwna jesień staje się jesienią przyodzianą we wszystkie odcienie szarości. Tylko kolory bilbordów nie tracą swojej intensywności. Jesień w Gdyni ma odpychające oblicze. Mirek i Marek wiedzieli, że lato musi się skończyć, a nowa pora roku nadejść. Wiedzą to nawet dzieci. A jednak z trudem przyjmowali te nieuniknione zmiany. Spalony dom przestał im wystarczać. Tęsknili za piwnicą, w której spędzili pierwszy wspólny wieczór. Nie było możliwości wrócić do tamtych stron. Nawet nazwa miejscowości zatarła się w ich przesiąkniętej wódką pamięci.
– A gdyby tak pójść do ośrodka? – zapytał pewnego wyjątkowo zimnego wieczora Mirek.
– A umiesz to rzucić? – odpowiedział Marek i wskazał ruchem głowy butelkę. Zapadła głucha cisza. W tym czasie pili codziennie. Byli chorymi ludźmi, którzy niebędącymi w stanie wygrać samodzielnie ze swoją chorobą. Byli upadłymi. Wszyscy mogą upaść, skoro nawet aniołowie upadli.
– Musimy się gdzieś ruszyć. Dużo pociągów stąd jeździ. Widziałem nawet takie do Berlina i Wiednia. – rzekł po dłuższej chwili Mirek. On rzadziej tracił nadzieję. Może po prostu krócej żył na ulicy.
– Byłeś tam kiedyś? W Berlinie albo Wiedniu. – zapytał, a rozmówca pokręcił głową. – I nigdy już nie będziesz. Takich jak my nie przepuszczą przez granice. – dodał.
– Nie mówię, że mamy tam jechać. Pojedźmy chociaż do tej Iławy. Tam chociaż nie będzie tak wiało. Wiesz co będzie, jak przyjdą mrozy? Zamarzniemy tutaj. – nie poddawał się Mirek.
– W Iławie są jeziora. Nad jeziorami też wieje. Jedź sam. – odpowiedział mu Marek, jednocześnie myśląc o rodzinie, którą widział na działkach. W ustach poczuł smak agrestu.
– Spójrz mi w oczy i powiedz to jeszcze raz. – odparł kompan.
– Jedź sam. Ja tu zostaję. – rzekł Marek, a jego spojrzenie było zimne i pozbawione nadziei.
– Czy ty chcesz tu umrzeć? – drgnął wypowiadając te słowa.
– Pij. – zakończył rozmowę.
Wypili wszystko co mieli. Zasnęli w rogu pomieszczenia. Przez dziury w dachu sączył się deszcz. Niebo łkało. Może to któryś z bogów westchnął widząc tych nędzarzy. Słychać było jedynie dźwięk spadających kropli, wycie wiatru i chrobot oddechów. Przez kilka kolejnych godzin śnili. A po kilku godzinach wszystko wróciło wzbogacone jedynie kacem.
Dwa tygodnie później Mirek odjechałem pociągiem ze stacji Gdynia Główna. Wcześniej od jakiejś staruszki dostał ubrania po zmarłym mężu. Zostawił Markowi to, czego sam nie potrzebował. Przebrali się w czyste ubrania. Odór ich ciał chwilo został stłumiony. Poszli razem na dworzec. Uścisnęli się w braterski sposób, a następnie odwrócili się i ruszyli tym razem każdy w swoją stronę. Tej nocy po raz pierwszy w roku temperatura spadła poniżej zera. Kolejnego dnia Marek obserwował ulice pokryte cieniutkim, białym puchem. Widział dzieci jeżdżące na sankach. Spotkał ludzi obrzucających się śnieżkami. Śnieg radosny dla jednych był zabójczy dla innych.
Pierwszych kilka dni Marek spędził mając cichą nadzieję, że Mirek wróci. Tak się jednak nie stało. Mieli już nigdy więcej się nie spotkać. Po tygodniu Marek zrozumiał, że został sam. Rzadko wychodził ze swojej kryjówki. Brakowało mu sił. Na początku mrozów rozpalał nocami ogniska. Potem przestał. Drewno było mokre, a rozpałki liche. Musiał poszukać nowego schronienia. Sprawdził pobliskie klatki i kościoły. Wszystkie były nocą zamknięte. Za dnia mógł się skryć w galerii handlowej albo jakimś sklepie. Problem stanowiły godziny od zachodu do wschodu słońca. Kilka nocy spędził na izbie wytrzeźwień, kilka na jakiejś klatce schodowej. Czas mijał i było coraz zimniej. Im było zimniej, tym on częściej wspominał czasy dzieciństwa. Zaczął rozmyślać o tym, co pozostawało przez całe lata ukryte w odmętach jego pamięci. Rozumiał, że w ten sposób tylko rozrywa własne rany. Od pierwszych dni mrozów wiedział, że nie przeżyje zimy. Zobojętniał i walczył już tylko instynktownie. Gdyby umiał się poddać, już dawno zrezygnowałby z życia. Nie umiał. Zbyt długo walczył, by po prostu odpuścić. Nawet pijany nie miał odwagi zasnąć na mrozie. Zawsze znajdował jakąś klatkę schodową albo otwarty śmietnik. W cieplejsze noce zdarzyło mu się wrócić do spalonego budynku, w którym żył z ostatnim swoim przyjacielem. Nędzna to była przyjaźń. Taka, jak całe jego życie. Dopóki byli razem, jeszcze wierzył w jutro. W samotności przyszłość była utkana tylko ze snów i ciszy. Wyczekiwał już tylko chwili, w której zaśnie.
To stało się w jedną z najzimniejszych nocy w jego życiu. Od kilku dni mocno padał śnieg. Wszystko było zasypane. Pługi jeździły po ulicach całą dobę. Zmierzch zapadł wcześnie. To musiał być już grudzień. Po zajściu słońca ulice stawały się puste. Było zbyt zimno, by niepotrzebnie wychodzić. Ludzie barykadowali się w swoich domach. Marek był cieniem, który sunął po śniegu, zostawiając tylko płytkie ślady ciała, które było tak lekkie, że ledwo wbija się w ziemię. Tej zimy bardzo schudł. To normalne. Bezdomni zimą zawsze chudną. Ślady, które zostawiał za sobą, szybko zasypywał spadający śnieg. Stał się pełnią cienia. Nawet odciski jego stóp znikały zbyt szybko, by ktoś je zauważył. Tamtej nocy krążył, szukając otwartych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Próbował wejść do kilku barów. Wiedział, że personel od razu go wyrzuci. Chodziło tylko o tę sekundę w cieple. W pewnej chwili zobaczył młodą kobietę, która wracała właśnie do domu. Ruszył za nią. W jej dłoni brzęczały klucze. Kobieta zatrzymała się przed drzwiami jednej z pobliskich kamienic. Przekręciła klucz i otworzyła. Marek był kilka kroków za nią. Próbował wsunąć się na klatkę schodową, ale drzwi zamknęły się, zanim zdążył złapać za klamkę. Już przez szybę dostrzegł spojrzenie kobiety. W jej oczach zalśnił wstyd i pragnienie ucieczki. Kobieta wbiegła po schodach, a Marek poczuł, że nie ma już siły. Usiadł na ziemi. Drżał z zimna. Pocieszał się myślą, że na trzeźwo byłoby gorzej. Zamknął oczy. Poczuł strach i przeżegnał się. Wypowiedział ostatni raz imię swojej żony. Przypomniał sobie twarz matki. Przypomniał sobie twarz ojca. Jeszcze raz pomyślał o tamtych szczęśliwych chwilach w dzieciństwie. Przez kilka chwil czuł straszliwe zimno. Krótko później zapadł w ostatni, najgłębszy sen i znów zaczął zrywać zielone owoce agrestu. Do rana jego ciało przykryła gruba warstwa miękkiego śniegu.
Wiktor Borowski
Obraz wyróżniający: Obraz Myriams-Fotos z Pixabay