Site icon Miesięcznik internetowy WOBEC Piotr Kotlarz

O dziennikarstwie? / Piotr Kotlarz

W poprzednim numerze WOBEC pisałem na temat programu regulacji rzek występując przeciwko pewnym kręgom tzw. ekologów, którzy tak bardzo przekonani są do swych poglądów, że nie trafiają do nich żadne argumenty. Jest taka kategoria ludzi. Przyjmują jakąś ideę i uważają, że wszyscy inni po prostu błądzą, że ich racja jest ostateczna. W moich kontaktach do takich należeli też zwolennicy tzw. medycyny naturalnej (Jeden z nich, mój bliski znajomy zmarł w samotności lecząc się ziołami. Nikt nie mógł zmusić go do tego, by w końcu udał się do lekarza). Inny, zafascynowany kulturą Indii, którą znał tylko z opowiadań, nie chciał zrozumieć, że w naszym klimacie radykalna dieta wegetariańska jest szkodliwa, że wśród naszych roślin nie znajdzie takich, które dostarczą jego organizmowi wszelkich potrzebnych do rozwoju elementów. Nie przekonywało go również to, że i Gandhi w czasie studiów w Anglii znacznie złagodził swoją wegetariańską dietę. Nie speszyła go nawet uwaga innego z moich kolegów, że jednak pasek do spodni i buty ma ze skóry. Kolega ten był jeszcze bardziej złośliwy, spytał owego zaprzysięgłego wegetarianina, czy swego psa również karmi marchewką? Spotykam też ludzi, którym wydaje się, że to tylko oni wiedzą, jaki należy mieć stosunek do zwierząt. Tymczasem odpowiedź na pytanie: jak rozwiązać problem bezdomnych psów, gdy wraz z rozwojem cywilizacji przybywa ich coraz więcej, gdy dysponując prawie wyłącznie genetycznie przekazywanymi zespołami zachowań muszą dostosowywać się do wciąż zmienianego przez człowieka świata, wcale nie jest taka prosta. To bardzo skomplikowane zagadnienia. Zmagając się z nimi musiało poddać się wielu wrażliwych, wartościowych ludzi. Wioletta Willas, jedna z nich, próbowała przygarnąć wszystkie bezdomne psy, które napotkała na swej drodze. Na krótko może udało jej się pomóc niektórym z nich. Któż jednak pomyślał o tym, jaki był los tych psów po jej śmierci? To jednak temat na inny artykuł.

Dziś postanowiłem wrócić do kwestii regulacji rzek i przy okazji zastanowić się nad poziomem polskiego dziennikarstwa. Zastanawiacie się państwo teraz zapewne, dlaczego w takim razie przytoczyłem powyższe uwagi o ekologach, zwolennikach medycyny naturalnej, wegetarianach i miłośnikach psów? Przecież nie w celu wydłużenia artykułu, za który i tak nikt mi nie zapłaci. Wspomniałem o tej, niestety dość licznej kategorii naszych współobywateli, gdyż to do nich zapewne apelują niektórzy dziennikarze próbując narzucić im swój punkt widzenia.

Użyłem określenia dziennikarze, a właściwie powinienem użyć… właśnie, jakiego? Przecież nie politycy, bo ci działają w partiach politycznych, tam toczą swe gry i gierki. Tam mogą osiągnąć swoje cele, próbować realizować swój program.

Przejdę do przykładu. To cytat z jednego z artykułów, na który natrafiłem w „Gazecie Wyborczej”:                                                70 mld zł ma kosztować rządowy program przywracania żeglugi na rzekach. Dla Warszawy oznaczałby nową zaporę na Wiśle na Bielanach, dewastację przyrody i likwidację plaż. Czy o krajobrazie z płyciznami i wyspami możemy zapomnieć?

„Dobra zmiana” schodzi nad rzekę. 22 lipca „Monitor Polski” opublikował uchwałę Rady Ministrów o przyjęciu „Założenia do planów rozwoju śródlądowych dróg wodnych w Polsce na lata 2016-20 z perspektywą do roku 2030”. Niepozorny dokument zakłada gigantyczne zmiany polskich rzek, w tym Wisły, również w Warszawie. Rząd PiS odgrzebuje wielkomocarstwowe plany. Nie chodzi tylko o połączenie szlakiem żeglownym Warszawy z Gdańskiem czy Szczecinem. Ambicje autorów planu idą znacznie dalej – chcą połączyć Morze Północne z Morzem Czarnym. Przez Warszawę.

Od bardzo dawna śledzę na łamach prasy wszelkie wypowiedzi na temat regulacji polskich rzek. Na pewno jest to zagadnienie niezwykle skomplikowane, pełne kontrowersji, wymaga dyskusji, ale też i późniejszych działań. Musimy bowiem rozwiązać te wynikające z zapóźnienia cywilizacyjnego naszego kraju problemy. Dostępu do wody i jej magazynowania, ochrony przeciwpowodziowej, wykorzystania energetyki wodnej, wykorzystania koryt rzecznych w perspektywicznych planach rozwoju komunikacji, rozwoju turystyki.

Obecny rząd, jak pierwszy podszedł do tej kwestii kompleksowo, powołano nawet odpowiednie ministerstwo. Początkowo obawiałem się, że na tym – jak to często bywało w naszym kraju – się zakończy. Na szczęście jednak nie. Rząd ogłasza „założenia do planów rozwoju śródlądowych dróg wodnych w Polsce na lata 2016-2020 z perspektywą do roku 2030”.

Mój optymizm wzrasta. Wokół widzę jednak reakcje przeciwne. Zamiast wyrazić radość z tego powodu i ewentualnie obawy, czy plany te będą wprowadzane w życie, opozycyjna prasa reaguje w poniżej zacytowany sposób. „Dobra zmiana” schodzi nad rzekę. W podtekście, zniszczy i tę sferę naszego wspaniałego dotąd życia. Dobrze, że w dwudziestoleciu międzywojennym opozycja była mimo wszystko bardziej rozsądna i nie przeciwstawiała się niszczeniu naszego krajobrazu i lęgowisk ptaków a nawet jętek, do jakich niewątpliwie musiało dochodzić w trakcie budowy magistrali kolejowej łączącej Śląsk z Wybrzeżem, budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego, czy Gdyni. W trakcie budowy tej ostatniej zniszczono „wspaniałe dzikie plaże”, jedyne w swoim rodzaju. Dziś autor zamieszczonego w „ Gazecie Wyborczej” artykułu przeciwstawiając się rządowemu programowi regulacji rzek pisze Dla Warszawy [ten program] oznaczałby nową zaporę na Wiśle na Bielanach, dewastację przyrody i likwidację plaż. Czy o krajobrazie z płyciznami i wyspami możemy zapomnieć?

Mam nadzieję, że większość Warszawiaków wie, jak dziś wyglądają te „wspaniałe”, „dzikie”, nadwiślańskie „plaże”.

Dziennikarz „Wybiorczej” pisze, że podejmując zagadnienie regulacji polskich rzek: Rząd PiS odgrzebuje wielkomocarstwowe plany. Nie chodzi tylko o połączenie szlakiem żeglownym Warszawy z Gdańskiem czy Szczecinem. Ambicje autorów planu idą znacznie dalej – chcą połączyć Morze Północne z Morzem Czarnym. Przez Warszawę.

Czym jest odgrzebywanie wielkomocarstwowych planów? Dla mnie polityka wielkomocarstwowa, to polityka imperialna. Dążenie zaś jakiegoś społeczeństwa do wykorzystania potencjału swego kraju to zupełnie inne zagadnienie. W jednym z kolejnych numerów WOBEC przypomnimy naszym Czytelnikom, jak faktycznie wyglądała historia tych planów, jak wielcy i zasłużeni Polacy byli zaangażowani w ich tworzenie i jak rozbiory i kolejne wojny przeszkadzały w ich realizacji.

I wreszcie kwestia kosztów. 70 mld złotych robi wrażenie. To jednak kwestia słowa, mówimy przecież nie o kosztach samych w sobie, lecz o inwestycjach. Takich, które pobudzą polską gospodarkę, przyniosą tysiące (o ile nie dziesiątki tysięcy) miejsc pracy, rozwiążą wiele polskich problemów. Przestańmy wreszcie straszyć nasze społeczeństwo tzw. „kosztami”. Odnośnie do regulacji rzek tym bardziej, że chcą się włączyć w nie również inne państwa europejskie, zwłaszcza te, które będą mogły z niej bezpośrednio korzystać.

Polecam dziennikarzom gazety „Wyborczej”, by przestali udawać dziennikarzy. Niech zajmą się otwartym uprawianiem polityki. Założą własną partię, w której programie znajdzie się między innymi konieczność zachowania skansenu pod nazwą „Nasza Polska”.

Wracając do przytoczonych we wstępie tego artykułu przykładów jednostronnego, często fanatycznego postrzegania rzeczywistości przez niektórych naszych współobywateli przypominam sobie jeszcze jeden przykład. Nie wiem, czy nasi Czytelnicy pamiętają, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych w głównym wydaniu Wiadomości pojawiał się – zatrudniony podobno przez jakąś Komendę Policji – różdżkarz, który za pomocą tejże szukał cieków wodnych mających rzekomo wpływ na bezpieczeństwo na naszych drogach. Nie wierzyłem wówczas i nie wierzę dziś, że wszyscy zatrudnieni w ówczesnej redakcji Wiadomości dziennikarzy byli aż tak głupi, by po cichu nie śmiać się z aż takiej naiwności. Byli jednak zapewne na tyle cyniczni, by się temu nie przeciwstawić, by pomyśleć, że „ciemny lud to kupi”.

Niestety, poziom wykształcenia naszego społeczeństwa mimo wielu statystyk wciąż nie jest zbyt wysoki. Dowodzi tego poziom naszego czytelnictwa, dowodzą przytoczone przeze mnie przykłady. Żerujący na tym fakcie dziennikarze tylko przyczyniają się do dalszego tego poziomu obniżania. Jakie społeczeństwo tacy dziennikarze. Szkoda.

                                                                    Piotr Kotlarz

Exit mobile version