Wydana w 1992 roku debiutancka powieść Romana Praszyńskiego „Na klęczkach” była rewelacją tamtego sezonu. Autora okrzyknięto najwybitniejszym polskim postmodernistą, co chyba w pełni satysfakcjonowało Praszyńskiego, gdyż jego mistrzem i idolem był czołowy przedstawiciel tego prądu filozoficzno-artystycznego – Kurt Vonnegut.
Jak wiadomo postmodernizm to chaos, to zerwanie z obowiązującymi dotąd kanonami estetyki w sztuce i literaturze. Zazwyczaj młodzi przyjmują wszystko co nowe z entuzjazmem, starsi kręcą nosem i wybrzydzają. Z racji wieku należę do tych drugich. Mimo to „Na klęczkach” oceniałem w pozycji klęczącej, mniej ze względu na formę powieści, bardziej ze względu na to, co Praszyński miał do powiedzenia o życiu i o Polsce. Uważałem, że młody, wówczas 27-letni pisarz wkrótce okrzepnie, wyzbędzie się manier, które nie do końca akceptowałem i w kolejnej książce podda wnikliwej wiwisekcji czas przemian jakie się u nas dokonały na przełomie dziewiątej i dziesiątej dekady XX wieku.
Tej nadziei nie spełniła druga powieść Praszyńskiego „Miasto sennych kobiet”. Pisarz zdawał się tracić zainteresowanie Polską i szerzej pojętą współczesnością. W „Parnasie Bis” z 1998 roku czytamy: „Tym razem skłonność Praszyńskiego do skandalizowania przeważyła najwyraźniej wartości artystyczne”. I dalej: „Publiczność jednak tym razem nie kupiła skandalu, zaś krytyka albo obeszła się z książką letnio… albo wręcz jej nie dostrzegła”.
Chłód krytyki stwarzał nadzieję, że Praszyński przemyśli swoją twórczość i… zacznie ją traktować poważniej. Z tą nadzieją sięgnąłem po najnowszą powieść Wrocławianina „Jajojad”.
Niedużą, zaledwie 130-stronicową książkę czyta się wartko. Praszyński znakomicie potrafi konstruować fabułę, dialogi są „czyste” – życiowe. A jednak „Jajojad” nie przekonuje. Wrocław (wówczas Breslau) z roku 1932, narastanie fali faszyzmu w Niemczech, pierwsze prześladowania żydów. Tematyka wałkowana w literaturze od sześćdziesięciu lat aż do znudzenia. Rozumiem, że Praszyński chciał to pokazać inaczej, jednak rozdziały, w których pokazany jest Hitler i jego otoczenie ocierają się o kicz. Psychologia sprowadzona została do kopulowania mężczyzn z kobietami oraz mężczyzn z mężczyznami. Praszyński powtarza swoje stare chwyty, jak na przykład odnalezienie podczas wielkiej powodzi rękopisu powieści sprzed 60-ciu lat (kiedyś w podobny sposób „odnalazł” zaginiony dramat Witkacego). W „Mieście sennych kobiet” mamy wychowawcę dzieci Stasiuka (czyżby Andrzeja?), który gwałci jedną ze swoich wychowanek – Manuelę (może Gretkowską?), w „Jajojadzie” koledzy-pisarze występują już bez żadnego kamuflażu: rewolucjonista – Bruno Jasieński, pederasta – Witold Gombrowicz, czterej wrocławscy penerzy: Kurt Vonnegut, Thomas Mann, Franz Kafka i Wolfang Goethe. Rozmowy tych czterech panów prowadzone w konwencji dialogu obdartusów z przedmieścia wielkiego miasta nie są ani dowcipne, ani nie wnoszą do książki niczego istotnego, podobnie zresztą jak zamarkowana w paru scenach postać Carla Gustawa Junga.
Najciekawsze intelektualnie, choć pewnie bluźniercze w świetle wiary katolickiej, są listy Lucyfera do jego Matki. Analiza stosunków panujących na naszej planecie dokonana przez diabła-jajojada wciąga zmusza do myślenia i rozśmiesza. To jednak nie wystarczy, aby uratować powieść przed banalnością. Z trzech książek Praszyńskiego „Jajojad” jest zdecydowanie najsłabszą i właściwie mógłbym ją sobie darować gdyby nie fakt, iż wciąż wierzę w ogromne potencjalne możliwości tkwiące w pisarzu z Wrocławia. Ale aby przejść do historii literatury polskiej Praszyński musiałby przestać bawić się w pisanie, tworzyć nie dla siebie samego, ani dla intelektualnych dziwaków rżących z uciechy, kiedy podczas lektury natrafią na nazwisko Mistrza zapamiętanego z lekcji języka polskiego, lecz dla zwyczajnie inteligentnego czytelnika.
Mimo zawodu jaki mi sprawił „Jajojad”, Praszyński wciąż jest moim zdaniem predysponowany do napisania wybitnej powieści, której realia byłyby mocno osadzone we współczesnej Polsce.
Stanisław Załuski
„Jajojad”,
Roman Praszyński
Wyd. Iskry,
Warszawa 1998.