Nigdzie./Justyna Luszyńska

0
601

Nigdzie.

– Joshep, notuj. Przypadek numer dwa biliony trzy tysiące dziewięćdziesiąt trzy. Imię: Jakub. Nazwisko: Brzęk.

Joshep się skwasił.

– Brzęk czy Brzdęk?

– Na miłość wszechświata, oczywiście, że BRZĘK!

Jakub podszedł krok bliżej do wielkiej czarnej postaci.

– Przepraszam bardzo…

– Nie przepraszaj teraz – Machnęła mu kosą przed nosem. –  I nie przeszkadzaj. My tu pracujemy. Pisz dalej. Powód śmierci: zaplątanie supła na szyi, skoczenie z taboretu.

– Może łatwiej byłoby, że samobójstwo?

– Mówiłam ci czy ci nie mówiłam? Siedź cicho. Joshep, zanotowałeś?

– Owszem – Joshep kiwnął głową. – Supeł i taboret.

– Fantastycznie – Klasnęła w kościste dłonie. – No to teraz czas na wywiad.

Przed Jakubem pojawiło się krzesło. Już miał na nim usiąść, ale Śmierć go ubiegła.

– Nie dla ciebie. Dla mnie – powiedziała. – No dobra, miejmy to już za sobą. Powiedz mi, kochany…

– Jesteś Śmiercią.

– Pytasz czy stwierdzasz?

Otworzył szerzej oczy.

– J-ja…

– Tak. Ty Jakub, ja Śmierć. Nie przerywaj już. Procedury, kochany. Pro-ce-du-ry.

– Zabierzesz mnie?

Westchnienie wypełnione irytacją.

– Nienawidzę, gdy to robią, Joshep – Przejechała palcem wskazującym i kciukiem po miejscu, w którym powinna mieć brwi. – Tak, zabiorę cię.

– Gdzie?

Wyrzuciła ręce w powietrze.

– A bo ja wiem? Może do nieba, może do piekła, może nigdzie?

– Nigdzie?

– Nigdzie, Jakubie. Nicość, pustka.

– Pustka.

– Pustka.

– Ale…

– Żadnych „ale”! Powinieneś się z tym liczyć, jako osoba, która własnowolnie odebrała sobie cenny dar, zwany życiem. Jakubie, już widzę, że mam za tobą dziesięcioosobową kolejkę. Pozwól pracować.

Jakub otworzył usta i od razu je zamknął. Zerknął na Joshepa, który skrupulatnie wszystko zapisywał.

– A zatem, najpierw musisz obejrzeć swoją śmierć.

– Po co?

Śmierć warknęła z niezadowoleniem.

– Wyobraź sobie, że nie ja ustalam zasady. Gdybym ja je ustalała, po prostu byście przepadali w chwili, w której wasze serca przestawałyby bić. My jednak jesteśmy tutaj. Napatrz się lepiej.

Jakub rzeczywiście ujrzał samego siebie, zeskakującego z taboretu. Spojrzał w swoje przestraszone oczy, w których pojawił się cień zrozumienia, a potem długo nie odrywał wzroku od nieruchomego już ciała, dyndającego z sufitu długie godziny, a potem dni, nim ktokolwiek go znalazł.

– Sam byłeś?

– To pani Śmierć nie wie?

Śmierć wzruszyła ramionami.

– Różnie bywa, różne rzeczy widziałam, ale to za każdym razem przykre, jak późno was znajdują.

– Sam byłem.

– Miałeś syna.

– Nie dzwonił.

– A ty dzwoniłeś?

– Nie dzwonił.

– A żona?

Machnął ręką.

– Żona też.

– Jakub, mów prawdę.

– Mówię przecież.

– Nie mówisz. Czegoś się zabił?

Zamilkł. Bez sensu była ta rozmowa. Mógł już rzeczywiście przepaść w cholerę i nie istnieć. Miałby przynajmniej w końcu święty spokój.

– Zadałam ci pytanie.

– A ja nie mam obowiązku na nie odpowiadać.

– Jak bardzo się mylisz…

Wyciągnęła z kieszeni szaty zwój i rozwinęła go, a był tak długi, że sięgnął jego nagich stóp. Na końcu widział swój podpis.

– Nie podpisywałem tego.

– Wręcz przeciwnie. Podpisałeś, jak żeś zeskoczył.

– Niezbyt pamiętam.

– Czegoś się zabił?

– A po co miałem żyć? Nic z tego życia nie miałem. Rodzina mnie zostawiła…

– Jakub, dwadzieścia trzy lata biłeś swoją żonę. Co dwa-trzy dni. To, że dostanie od ciebie było jedyną pewną w jej życiu.

Jakub zmarszczył brwi.

– Nieprawda.

– Okłamujesz Śmierć?

Kopnął niewidzialny kamyk.

– A gdzie my w ogóle jesteśmy?

– Nigdzie. Gdybyś się kiedyś zastanawiał, tak właśnie wygląda nigdzie. Czegoś się zabił? Ty – dumny alkoholik, znęcający się nad swoją żoną latami… Szczerze? Byłam gotowa na nią. A ona kopnęła cię w cztery litery, zamiast w kalendarz. Zdziwiłam się jak cholera, ale w sumie się ucieszyłam. Ale ty…

– Co ja?

– Ty byłeś z tego dumny. Wiesz, głośno mówiłeś, że czytanie jest dla frajerów, podobnie jak szkoła. Że kobiety są od siedzenia w domu i gotowania obiadów. Że… – Wyliczała na palcach. – Wiesz, że ty ani jednej książki w życiu nie przeczytałeś? Jakub, ty czytałeś tylko nazwy wódki na butelkach. Ledwo się podpisywałeś na wnioskach o zasiłek.

– No i co?

– Syn studia skończył. Pracuje i ma narzeczoną. Ładna, studiowała razem z nim. Artystka. Wiesz, że maluje obrazy?

– Nie wiem.

– Ba, jak masz wiedzieć? W czwartym miesiącu ciąży.

Jakub otworzył szerzej oczy.

– Za dwa dni mieli przyjechać – powiedziała.

Udał, że wcale go to nie obchodzi.

– Na ślub cię zaprosić. No, ale zastali ojca dyndającego z sufitu. Żeś im zrobił prezent ślubny. Nie ma to jak wspólne wspomnienia.

– Daj już spokój.

– Będziesz miał go aż nadto. Pamiętasz kiedy to się zaczęło?

– Co się zaczęło?

– Ty – Kiwnęła w jego stronę głową. – Ty, taki zepsuty i durny. Na początku nawet dobrze ci szło. Nauczyciele cię lubili.

– Nauczyciele to szuje.

Kolejne westchnienie.

– Nie byłeś szóstkowy, ale nie trzeba być szóstkowym, by zawojować świat. Miałeś rękę do maszyn. Mogłeś robić cuda.

– Nie mogłem. Nie było jak.

– Bo zamiast chodzić na lekcje, chodziłeś za szkołę palić. A potem zamiast uczyć się dalej, rzuciłeś wszystko. Żebyś  chociaż miał na siebie pomysł, ale ty łaziłeś to tu, to tam, aż się nie zmęczyłeś. Popijałeś, więc cię wywalali. Co ona w tobie widziała…

– Kto?

– Zosia.

– Zosia? – powtórzył, jakby pierwszy raz słyszał jej imię.

– Coś zobaczyła. Myślała, że cię zmieni; że dla niej będziesz inny. Pomyliła się bardzo.

Przełknął głośno ślinę.

– Dobra, starczy…

– Przestała cię kochać dokładnie w waszą dwunastą rocznicę ślubu, pamiętasz? Przygotowała kolację – zrobiła gulasz z serduszek, bo to twoje ulubione danie, ubrała się w nową sukienkę, miała kolor fioletowy. Młody spał już w swoim pokoju, ty wróciłeś z pracy…

– Rozumiem…

– Kompletnie pijany – Złożyła dłonie jak do modlitwy. – Zacząłeś świętować bez niej. A potem nawet sukienka nie była potrzebna, bo całe jej ciało było fioletowe. Dostała za niewinność. Za to, że wierzyła w ciebie i cię kochała. Dwadzieścia trzy lata. Niebiosa, zmarnowała na ciebie mnóstwo czasu.

Jakub milczał. Gdyby wiedział, że umieranie wiążę się z takimi nieprzyjemnościami, przemyślałby to jeszcze raz.

– Ale wiesz co?

Burknął pod nosem.

– Ona męczyła się z tobą dwadzieścia trzy lata, ale ty ze sobą samym czterdzieści dziewięć. To więcej. Jak ty to wytrzymałeś?

Jakub poczuł, że nogi się pod nim uginają. Usiadł na czymś, co mogłoby być podłogą, gdyby nie było niczym.

– Może trzeba było iść do szkoły… – Ukrył twarz w dłoniach.

– Nie, Jakubie – Śmierć pokręciła głową. – Nie w szkole tkwi problem. Widziałam tych szóstkowych, pijących tę samą wódkę co ty. To nie w szkole tkwił problem.

– A we mnie.

– Oczywiście, że w tobie. Bo ty nie chciałeś poznać świata i ludzi. Zamknąłeś się na niego za szkołą, gdy raz po razie zaciągałeś się tanim papierosem. Zamknąłeś się, bo nie czytałeś, nie podróżowałeś i nie rozmawiałeś z ludźmi. Nie kochałeś, Jakubie. Zbudowałeś wokół siebie mur. Nie trzeba przenosić gór, by pięknie żyć. Nie zawalczyłeś nawet raz o to swoje życie. Nawet raz.

– Nie pomyślałem wtedy… Z tą szkołą… Ani wtedy, jak… Nie pomyślałem, że to tak…

Szlochający pięćdziesięciolatek nie robił na niej wrażenia.

– No nie pomyślałeś – powiedziała.

 

Justyna Luszyńska

 

Ilustracja za:

pixabay.com/photo/2015/10/30/03/23/death-1013386_1280.jpg