Gipsowe głowy / Piotr Kotlarz

0
678
 Dziś dostrzegłem na facebooku Maji Majewskiej-Keane skan jej obrazu „Ulica Mariacka”. Z ulicą tą wiąże mnie wiele wspomnień, a jednak pomyślałem o Zygmuncie. Właśnie w jednej z kamieniczek przy tej ulicy miał swoją pracownię. Zasłużył na nią swoją pracą. Mało kto dziś wie, że większość rzeźb, płaskorzeźb i portali, które zdobią Główne Miasto, to efekt pracy powojennych kamieniarzy. Jednym z nich był Zygmunt (w tym opowiadaniu, pisanym w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, Zbyszek), który został później rzeźbiarzem. Szkoda, że nasze miasto nie  pamięta o tych, którzy je odbudowywali. Zapominamy też o tym, jak wielkie i jak długo trwające spustoszenie naszemu społeczeństwu przyniosła wojna…

Gipsowe głowy.

   Powtarzasz się, przecież pytałaś mnie o to wczoraj. Zgoda, oczywiście nie udzieliłem ci odpowiedzi, zresztą i dziś ci nie odpowiem. Jak można odpowiedzieć na takie pytanie? Dlaczego piszę? Przecież ciągle się zmieniam, życie jest tak złożone. Oczywiście mógłbym przytoczyć jedną z tych oklepanych odpowiedzi, jakiś aforyzm, czy ja wiem, mógłbym powiedzieć: chcę wyrazić świat, walczę o to lub owo. Każda odpowiedź może być wyłącznie jej częścią. Daj lepiej spokój z tym pytaniem. Czy łatwiej będzie mi wyrazić powód tego opowiadania? Ty ciągle swoje. Czy powodem było wczorajsze wydarzenie w klubie? Czy ja wiem, owszem zdenerwowała mnie tamta sytuacja, ale o Zbyszku chciałem napisać już dawno. Zresztą przestańmy się oszukiwać, wcale nie było to wczoraj, a i ciebie też wymyśliłem.

Jacek, Paweł, Jurek i Bolek jak zwykle od rana przesiadywali w klubie. Wypili już kolejną butelkę wina, poodświeżali wytarte dowcipy i mimo że byli już zdrowo wstawieni rozpoczęli składkę na kolejną butelkę. Wyskrobali sto złotych, brakowało jeszcze osiemdziesiąt, musieli oczekiwać na przybycie któregoś z kolegów.

 – Może skoczę po Zbyszka. Zaofiarował się najmłodszy w towarzystwie, dwudziestosiedmioletni Jurek.

 – Daj spokój, nie słyszałeś, że się zaszył. Jacek odpowiedział mu jakby ze złością.

– Pokażę wam, jak Zbyszek polował na niedźwiedzie. Bolek wstał, stanął przy drzwiach, zgarbił się, zaczął machać rękoma, udawał, że bełkocze.

– Dwa niedźwiedzie, a ja je tak, tak, o tak. – Bolek zamachnął się i udawał, że się przewraca – Dwa niedźwiedzie Ha. Ha. Ha – Rozbawiony Bolek wciąż wymachiwał, niby to potykał się, w końcu usiadł na krześle – Było to jesienią przed „Ulubioną”, później widziałem jak spadł ze schodów.

 – Byłem wczoraj u niego, znów rzeźbi. Może się podniesie – powiedział Paweł.

 – Co tam rzeźbi? Nigdy nie był dobrym rzeźbiarzem. Jacek wyraźnie nie lubił Zbyszka. Wypowiedź swoją zakończył złośliwym śmiechem.

 – Cześć. Z czego się śmiejecie? – spytał Rysiek, który pojawił się w drzwiach klubu.

– Cześć, cieszymy się, ze przyszedłeś. Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Dołożysz osiem dych?

Pili do wieczora. Później przenieśli się do Bolka, później, około północy przyszedł jeszcze Rafał, który zaprosił wszystkich na kolację „Pod Wieżę”.  Rafał spił się, narozrabiał. Mieli o czym opowiadać przez następne dwa tygodnie. Ot, dzień jak co dzień. Sam nie wiem, z jakiego powodu tak zwykłym wydarzeniom, poświęcam tak wiele czasu. Myślę zresztą, że to tylko ja zwróciłem wówczas uwagę na opowieść Bolka o Zbyszku. Lubiłem go, odwiedziłem nawet w szpitalu i może właśnie dlatego rozdrażniła mnie tamta sytuacja. Owszem Zbyszek pijał razem z nami i… Co tu tłumaczyć rzeczy oczywiste. Pił… teraz nie… Jego sprawa. Bolek ma kompleksy. Nie chce, niech nie pije, chce niech pije. Ot Bolek. Każdy z nas zresztą wie, na czym polega tak zwana „wspólnota w grzechu”.

Zbyszek jest rzeźbiarzem. Czy to nie wszystko jedno, kim jest Zbyszek? Chyba i ja uległem już potocznym opiniom, schematom, bzdurnym uogólnieniom. Zbyszek jest… Znów te bzdury! Skończył szkołę, rzeźbił, kiedyś swymi rzeźbami ozdobił wiele kamieniczek Głównego Miasta. Rzeźbiarz, artysta, tak o  nim mówiono. Znajomość z nim szczególnie imponowała różnym… i znów brak mi słowa, by określić to przebogate grono różnych naciągaczy, towarzyszy pijaństw, kibiców, klakierów.. osób które towarzyszyły Zbyszkowi i jemu podobnym. Tych którzy obserwowali ich upadek i którzy znajdowali ukojenie w tym, że mogą być, a raczej uważać się za im równych lub od nich lepszych, którzy same tworzyli mity, które chcieli później obalić. Zbyszek to Zbyszek. Cóż mnie to obchodzi, co on tam wyrzeźbił? Wystarczał mi widok tych kilkunastu rzeźb znajdujących się w jego pracowni. Było tam wiele głów. Znajdującą się najbliżej drzwi przyjaciele nazywali „Gawroche”, tak bardzo przypominała bohatera paryskich barykad. Później szli: murarz w czapce na bakier, robotnicy, artyści… Ot, zwykli ludzie, zwykłe twarze. Zwykłe, a jednak o niepowtarzalnym wyrazie.

Złośliwi twierdzili, że działo się tak przypuszczalnie z powodu nałożonej czasem patyny. Gipsowe w końcu rzeźby (dawało się to zauważyć tylko z bliska) sprawiały wrażenie granitowych. Zresztą i ludzie tylko z zewnątrz wyglądają na niezłomnych. Wewnątrz pełni sprzeczności, ludzkich namiętności, broniąc się przed ciosem, tak przecież łatwo zranić tę misterną naturę, przybierają maski. Pod ścianą stał pomnik „Macierzyństwo”, obok rzeźba Chrystusa z wyciągniętą ręką. Były to, jak się dowiedziałem, świadectwa ostatniej aktywności Zbyszka, przypuszczalnie ktoś zamówił te rzeźby na grobowce, nie odebrał i teraz stały w kącie. Narastała na nich coraz grubsza warstwa kurzu. Niepotrzebnie zajmowały miejsce i czekały na nabywców. Sztuka „nagrobkowa” zupełnie utraciła swój prestiż, a może Zbyszek rzeczywiście nie był najlepszym rzeźbiarzem.

Na przedprożu, przed pracownią stało inne „Macierzyństwo”, wykute w granicie. Głębokie, pełne bólu, ciepła. Iluż by trzeba słów, by opisać, oddać inne dzieło? Może łatwiej będzie opisać zachwyt przechodniów. Uczestników licznych wycieczek, które odwiedzały nasze miasto i samotnych spacerowiczów, którzy tu zawsze zatrzymywali się, oglądali i zamyśleni szli dalej.

Zbyszek siedział w rogu pracowni na niedbale zbitej z desek ławie, obok niego znany mi wcześniej Bogdan, naprzeciw nich, tyłem do wejścia Bolek.

– Cześć. Witam. Myślałem, że nie przyjdziecie. Przywitał nas Zbyzek.

Poznaliśmy się zaledwie dzień wcześniej. Zwykła znajomość ludzi, których łączy jedno – wspólny kac. Siedzieliśmy w mini-barku i popijaliśmy piwo. Obok przy stoliku samotny, zgarbiony, siwowłosy mężczyzna. Brudna koszula, wystrzępiona marynarka, zniszczone buty. Przed nim na stole butelka – niestety, pusta. Spoglądał na nasz stolik, siedział ciągle i przysłuchiwał się naszej zabawnej zapewne, jak to bywa zazwyczaj na kacu, tylko dla nas rozmowie. Chciał się włączyć, powiedział coś głupiego o Sokratesie i stało się. Zaprosiliśmy go do nas. Jedno piwo, potem drugie… trzecie. Czy to w końcu takie dziwne, że zaprosił nas wówczas do siebie?

Czy było też coś dziwnego w tym, że w jego pracowni na zbitym z desek stoliku (nóżkę stanowiła podstawa od statywu rzeźby), pośród brudnych naczyń, rozkruszonego chleba, obok otwartej konserwy rybnej i brudnej łyżki stały trzy półlitrówki? Zresztą i tak musieliśmy się kiedyś ze Zbyszkiem spotkać. Znaliśmy Bogdana, Bolka, a poza tym – swój ciągnie do swego.

 – Siadajcie. Czym chata bogata.

– A ja wam powiem wiersz. Poinformował nas o swym zamiarze wyraźnie już wstawiony Bolek. Wszyscy słyszeliśmy ten wiersz już wielokrotnie, wódka była nalana.

– Zdrowie gości.

– Zdrowie gospodarza.

– Musicie wysłuchać wiersza mojego przyjaciela! Bolek był naprawdę pijany. Zaczął krzyczeć. – Musicie… próbował wstać… – Był jednak już zbyt pijany. Nogi miał jak z waty. Coś zabełkotał, usiadł i zapomniał.

Bogdan również musiał się znaleźć. Wstał, przytoczył dla nas dwa pieńki (byłem z Jurkiem).

– Daj spokój Bolek – powiedział i poklepał Bolka po ramieniu. On również był już zdrowo wstawiony, nie za bardzo kojarzył, nie zauważył, że ten już spał.

Piliśmy. Zbyszek coś tam grał na rozstrojonej, pozbawionej jednej struny gitarze. Piliśmy. Bogdan doniósł następne dwie butelki. Piliśmy. Bolek się obudził. Otrzeźwiał, posprzeczał się ze Zbyszkiem o kompozycję płaskorzeźby przygotowywanej podobno na jakiś konkurs i wyszedł. Piliśmy. Wróciłem do domu po północy.

Strzępki wydarzeń, własne nastroje, doświadczenia, a później mówimy, że znamy innych, Epitety: narkoman, alkoholik, zdrajca, donosiciel. Słowa, przecież to tylko pozór. Gdybym wówczas opuścił nasze miasto, gdybym wyjechał stąd na zawsze, cóż wiedziałbym o Zbyszku? Jakiś rzeźbiarz, jakieś rzeźby… wielkie picie. Gdybym poszukiwał odpowiedzi, gdybym zatrzymał się w gonitwie za dniem następnym i następnym… o ile znalazłbym jeszcze czas na wspomnienia…

Samotność, niespełnione nadzieje, marzenia? Dlaczego piłeś Zbyszku? Zbyszek pił ciągle. Wyjeżdżałem, jakieś interesy… wracałem – Zbyszek pił. Czasami pożyczał kilkadziesiąt złotych, podobno za obiad… wysprzedawał większość gipsowych głów, sprzęt fotograficzny, narzędzia i pił… pił do upadłego.

Do jego pracowni zaglądali coraz to nowi goście. Drobni alkoholicy, drobni szarlatani, „poeci i artyści”. Wiosną wprowadził się Ryszard. Pracownia znajdowała się w centrum miasta, czemuż by nie przerobić jej na sklep. Ryszard, drobny kombinator z zapałem zwoził deski, coś tam montował. Zbyszek znów pijany, znów zadowolony, snuł nowe plany.

– Zobaczysz, będziesz mógł u mnie sprzedawać swoje rzeczy.

– Daj spokój Zbyszek. Tylko nie daj się okiwać. Szkoda tej pracowni.

– Co tam szkoda. Teraz nikt nie kupuje rzeźb. Handel, to jest rozwiązanie – twierdził Zbyszek, powtarzając zapewne argumenty nowego wspólnika – Skoczymy na piwo… zapraszam na obiad. Miał teraz pieniądze, mógł pić z godnością. Na szczęście lub nie, wspólnik zbankrutował. Za deski nie zapłacił, gdzieś tam nie oddał pożyczki. Uciekł.

– Wiesz Paweł, Zbyszek jest w szpitalu. Usłyszałem po kilu tygodniach od Bogdana.

– No, nareszcie. Może się wyciągnie. Odpowiedziałem – Może go odwiedzimy. Dodałem, choć wiedziałem, że trzeba będzie jechać do Wrzeszcza, kupić coś, później rozmawiać bez sensu. Nie oszukujmy się, szpitale nie są najprzyjemniejszą formą rozrywki… zwłaszcza te szpitale. Cóż jednak robić, lubiłem Zbyszka. Postanowił się wyleczyć, Trzeba mu pomóc. Każdy może mieć kryzys, może i mnie to spotka.

– To co? Może jutro.

– Niech będzie. Wpadnij do mnie około południa.

Długo szukaliśmy właściwego bloku, później okazało się, że Zbyszek jest w innym. Wdrapaliśmy się na czwarte piętro, gdy spojrzałem na zegarek, zauważyłem, że czas już wracać ( miałem bardzo ważne spotkanie), a siostra dopiero poszła go poprosić.

– Cześć chłopaki. Zbyszek bardzo się ucieszył.

– Cześć Zbyszku, wiesz bardzo długo cię szukaliśmy. Rozbudowali ten szpital, schowałeś się, niech cię diabli… Mówiąc to wyciągałem z torby kompot, papierosy, czekolady, jabłka… – Przepraszamy cię, ale mamy bardzo mało czasu. Bardzo długo cię szukaliśmy… Niezła ta pielęgniarka… szkoda, że musimy lecieć. Chyba się tu  nie nudzisz? Miotał się Bogdan. Widać też się śpieszył.

 – Jak ci tutaj? Spytałem zupełnie bez sensu, ale co najmniej, co trzecia z odwiedzających szpitale osoba zadaje takie pytania.

– Karmią dobrze. W poniedziałek mają mi zaszyć. Wychodzę za dwa tygodnie. Znów maluję. Córka przyniosła mi farby… pokażę wam jak wyjdę. A co u was?

 – Jakoś leci. Wiesz jak jest. Interesy… No to cześć. Do zobaczenia na wolności… Trzymaj się Zbyszek.

– Bywajcie chłopaki. Bardzo się cieszę, że przyszliście… szkoda, ze macie tak mało czasu. No, nic. Pogadamy u mnie.

– Bywaj. Jeśli znajdziemy czas, to odwiedzimy cię w niedzielę. Powiedział jeszcze Bogdan i już wychodziliśmy.

Nie lubiłem szpitalnych wizyt. Ledwie wyszliśmy z bloku od razu poczułem się lepiej. Oczywiście chciałem, myślałem o tym, by wrócić w niedzielę, ale… No właśnie… Czy naprawdę miałem tak mało czasu, czy też skorzystałem z nadarzającego się pretekstu?

Miesiąc później spacerując wieczorem ulicą Mariacką zauważyłem w pracowni Zbyszka światło. Wstąpiłem. Pracownia wyglądała jak pobojowisko. Rozmontowana antresola, rozmontowana konstrukcja sklepu, wszędzie deski, belki.

 – Część Zbyszek. Co się u ciebie dzieje? Czyżbyś wpadł w szał? Spytałem ze śmiechem.

– O! Hej Paweł. Remont robimy. Brat mi pomaga… A wy się znacie? Mój brat, Paweł.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry. W takim tempie skończycie za dwa tygodnie. No, nareszcie. Ho, ho, ale robota.

Napijesz się herbaty? Zaproponował Zbyszek.

– Nie, dziękuję, nie będę wam przeszkadzać, wpadnę innym razem. Powodzenia.

– Cześć.

Odwiedziłem Zbyszka po miesiącu. Brat już wyjechał. Pracownia wyremontowana, wysprzątana. Zbyszek uśmiechnięty, krzątał się, pełnił rolę gospodarza. Zaparzył herbatę, zrobił kanapki… na stole obrus.

– Nie rób sobie kłopotu, ja tylko na chwilę. Powiedziałem.

– Zostań, zostań. Wiesz, sprawiliście mi wielką frajdę odwiedzając mnie tam… w szpitalu’ Jak ci się podoba teraz pracownia? Znów rzeźbię. Może byś coś ode mnie kupił? Mam kłopoty z finansami, muszę zapłacić bratu. Może tego Chrystusa? – Ano tak. Zapomniałem, że jesteś ateistą.

 – Agnostykiem… Zresztą wszystko jedno. Nie, to nie. Przecież w rzeźbie nie ma to tak wielkiego znaczenia. A Chrystus? Był czy nie, to i tak wpłynął na naszą cywilizację. Byłbym naiwnym, gdybym tego nie dostrzegł. Nie to, głowa po prostu bardziej mi się podoba.

– Niech będzie. Sprzedam tanio… ale wiesz, już dawno chciałem cię o to zapytać. Ciągle nie potrafię tego zrozumieć. Tyle w tobie uczciwości, a jesteś niewierzącym? Mnie wiara bardzo pomogła.

– Ja wierzę Zbyszek. Wierzę w ludzi, w to co robisz, to co sam robię… to mi wystarcza.

– Zobaczysz, że cię przekonam do Boga.

– A co to jest Bóg, Zbyszku? Ludzie mi wystarczą. Pamiętasz Epikura? Zresztą dajmy spokój z tą rozmową. Co u ciebie?

– Jakoś leci, a może płaskorzeźbę, zobacz… lipa, jak ci się podoba?

– Zgoda, biorę i to. Próbowałeś zdobyć stypendium? …

Rozmawialiśmy prawie do północy. Zbyszek już zasypiał, pożegnałem się, zabrałem drewnianą płaskorzeźbę i wyszedłem. Cicho zamknąłem za sobą ciężkie, masywne drzwi.

Schodzę z przedproża. Odwracam się i patrzę, może już po raz ostatni na „Macierzyństwo”, rzeźbę pełną wyrazu. Płaczu matek za utraconymi dziećmi, płaczu artysty za utraconym dzieciństwem, za okresem bezpieczeństwa. Skręcam w boczna uliczkę. U Zbyszka ciągle pali się światło. Jeszcze nie śpi.

Zapomniałem go spytać, dlaczego rzeźbi? Dlaczego rzeźbisz Zbyszku? Zresztą nie zawracaj sobie tym głowy. Jutro będzie nowy dzień. Wspaniały dzień. Przyjemnych snów.

                                                         Piotr Kotlarz

Z tomiku „Gipsowe głowy” wydanego przez KSW „ŻAK” w 1982 roku.