Erudycja / Czesław Kabala

0
564
Erudycja to leksykalny zbiór rozmaitych sądów pomieszczony w jednej głowie; taka bliżej niż podręczna encyklopedia. Erudyta jest przekonany, że nosi w pamięci sądy wyłącznie prawdziwe, bo kto chciałby obciążać się fałszem? Zbiór haseł przelał do swej głowy z rozmaitych książek. Kto książek nie czyta, ma zasób erudycji skromny i niepewnej jakości, bo jedynie zasłyszany. Mnóstwo zaś dociera do nas przez uszy informacji, które przez nikogo nie zostały zweryfikowane, zaś w swej masie bywają sprzeczne. Przez chwilę zawahałem się, w jakiej kategorii umieścić powszechne dzisiaj przeglądanie internetu. To względnie nowe medium, narzucające się swym wielozmysłowym działaniem i sterujące naszą uwagą, przypomina potoczność w najbardziej agresywnym stylu. Dlatego umieszczam je bliżej ulicy, w okolicach przysłowiowego magla, czyli miejsca, wokół którego koncentruje się prozaiczne życie. To życie, o którym kolega zapraszający mnie na wódkę powiedział: chodźmy gdzieś między ludzi i spróbujmy uchwycić życie na gorącym uczynku istnienia.
Płynący spod magla czy też z Internetu chaotyczny zbiór doznań, odbierany jest różnie, w zależności od usposobienia. Optymiści wyłowią z niego to, co ich pokrzepi i wzmocni ich postawę, zaś pesymiści poszukają potwierdzenia swojej. Nawet ten sam fakt przez obie grupy inaczej zostanie odczytany, a potem naświetlany.
Czytanie, to coś zupełnie innego: to chwilowe odgrodzenie się od wrzaskliwego zmysłowego świata symboliczną barierą z drukowanych słów. Nie ma w nim sensualnej więzi z obrazem i dźwiękiem, czyli teatrem, filmem, a tym bardziej z potańcówką i innymi formami potoczności. Nie ukazuje zjawisk wprost, lecz je opisuje za pośrednictwem symboli. Gapienie się na rzeczywistość – co robią wszyscy od przebudzenia do zaśnięcia – jej słuchanie i smakowanie niekoniecznie skłania do myślenia, natomiast literalny przekaz symboliczny wręcz myślenie wymusza. Myśleniem nazywam właśnie proces przekładania słownych symboli na znaczenia (czytanie) albo odwrotnie, poszukiwanie dla znaczeń słownych symboli (pisanie)
Na dźwięk słowa „wymusza” ktoś się słusznie żachnie, zaś inny spyta: a po co mam myśleć? Co ja z tego myślenia będę miał?… Temat na dwie trzecie życia (bo jedną trzecią przesypiamy). Powiem wstępnie: życie i tak wymusza na nas myślenie, bo przed myśleniem nie ma ucieczki, a skoro tak, to chyba lepiej myśleć mądrze niż głupio.
Jak to wśród ludzi – jedni czytają bardzo dużo, natomiast inni mało lub wcale. Tych blisko środka, czyli zachwalanego od wieków umiaru jest – jak się zdaje – najmniej. W przekonaniu starożytnych, cnota umiaru jest zawsze pożyteczna, zaś wszelkie skrajności szkodliwe (i szpetne).
Umiar jednak nie jest właściwy ludzkiej naturze – to raczej postulat, do którego należy leniwą i krnąbrną naturę nagiąć. Ludzie poddają się swym upodobaniom i popędom, które często przybierają charakter nałogu, lub w wersji łagodnej – działań kompulsywnych – i ani myślą ograniczyć się do umiaru, kojarzonego najczęściej z wyrzeczeniem. Granica umiaru jest zresztą trudna do ustalenia, a do tego elastyczna. Ileż to razy widziałem ludzi, którzy pijąc alkohol nieznacznie ją przesuwają. Za każdym razem nieznacznie, lecz w sumie wychodzi, że znacznie. Czasem tak znacznie, iż pragnąc zachować dobre o sobie mniemanie, ratują się skądinąd słusznym hasłem: starający się nie przekroczyć umiaru picia i tak nie nadrobią braku kultury.
A co z zasadą umiaru zastosowaną do czytelnictwa? Jedni są książkowymi molami nie wychylającymi nosa poza bibliotekę, inni wyłącznie praktykami życia, nie potrzebującymi żadnych książek. Zajmując się wyłącznie samym życiem (a nie zbędną ich zdaniem jego analizą) stają się wtórnymi analfabetami. Drogi obu odmian rzadko kiedy się przecinają, bo one żyją w innych towarzyskich kręgach, a jeśli przypadkiem się spotkają, łatwo wyczuwają wzajemną obcość, czyli brak płaszczyzny porozumienia. Wizerunek zrobiony za pieniądze przez stylistę może wprowadzać w błąd, lecz mowa – wypustka myśli – zdradza człowieka nieuchronnie.
U obu tych odmian pojawia się także nieufność, wzajemne lekceważenie lub pogarda dla odmienności. Jeśli dwa osobniki z tych odrębnych kręgów zaakceptują się, to najczęściej na gruncie seksualnym. Teofil Gautier powiedział „Namiętności zbliżają tych, którzy nie powinni by się nigdy spotkać”. Zauważam tu drobną różnicę między płciami. Kobiety (przeważnie) zachowują większą rozwagę, baczniej przyglądając się wieloaspektowym walorom ewentualnego ojca ich dziecka. Nie tylko więc uroda (u lwów wielkość ciała i obfitość grzywy) lecz także walory osobowe (ujawniające się w walce o samicę) są dla samic wabikiem decydującym o seksapilu. Kto próbuje to przenieść na nasz, wyjątkowy w świecie zwierząt gatunek, już jest w błędzie. Bowiem u nas wytrąciła się w ewolucji rozumność, która zdominowała naturalne, zwierzęce przewagi.
Łatwiej więc instynktowi ulegają mężczyźni – lub inaczej – w większym działają zaślepieniu. Słowo „zaślepienie” odnosi się przenośnie do umysłu, bo przecież wzrok pozostaje naczelnym stymulatorem popędu. Powiedzenie „widziały gały co brały” jest przygana chybioną, bo akurat „gały” najmniej mogą coś dostrzec poza aparycją; rozsądek natomiast jest wtedy właśnie zdmuchnięty porażającym wrażeniem.
Osoby z przypadkowych miejsc na skali między skrajnościami „czyta – nie czyta”, zetknięte zrządzeniem losu, przyglądają się sobie nawzajem przez okulary filtrujące rzeczywistość. Każdy nosi inne, a popęd płciowy dodatkowo komplikuje wzajemną ocenę, pokrywając owe filtry mgłą pożądania. Z czasem mgła się przeciera i wyłaniają się kłopoty. Następuje nieprzyjemne odkrycie niedopasowania, nazywane „niezgodnością charakterów”. Niestety, odkrycie to nie następuje równocześnie u stron zaangażowanych, a najczęściej bywa jednostronne, co dodatkowo dramatyzuje historię. Z moich obserwacji wynika, że fascynacja szybciej przemija mężczyznom. Jak powiedział Tuwim: „mężczyzna długo pozostaje pod wrażeniem, jakie wywarł na kobiecie”, czyli tak długo, jak mu się chce. (na poważnie: przyczyna tego jest i pierwotniejsza, i głębsza).
Trudno się dziwić mężczyznom, bo mniej mając do stracenia, mniejsze ponoszą ryzyko chybionego związku. Tak, czy owak, obie płcie napędzane są żądzą, która na chwilę przyćmiewa krytycyzm i ani myślą sięgnąć wówczas po książkę. Wiedza z książek nie jest im, na okoliczność zwaną miłością, potrzebna. Przynajmniej na początku. Potem także nie trzeba się męczyć czytaniem, bo Kamasutra jest, jak mi się zdaje, książką rysunkową.
Wzajemne oczarowanie jest zawsze przyjemne, odczarowanie – nigdy.
Powyższe jest prawdą niezupełną, czyli wg określenia ks. Tischnera, „tyż prawdą”. To tylko schemat. Rzeczywistość jest bardziej wielozmysłowa, bogatsza o rozmaite odcienie obyczajowe i światopoglądowe, o przypadki szczególne, które są treścią wielu książek. Nic dziwnego, że częściej zdarzają się w niej wybory pomyłkowe, niż trafione.
Wracając do erudycji, którą głównie czerpiemy z książek. Umysł wybiera według swego upodobania między erudycją rozległą albo dogłębną – wszystkiego bowiem nie da się w głowie pomieścić, co się wyraża w potocznym przekonaniu, że wszystkiego mieć nie można.
Rozległa i tym samym powierzchowna erudycja przypomina stos puzzli przemieszanych z rozmaitych kompletów, z których trudno zestawić jakikolwiek sensowny obrazek. Łatwiej złożyć kompletny obraz z wąsko ukierunkowanej, specjalistycznej erudycji, bo mniej ma elementów (puzzli) do tego wstępnie wyselekcjonowanych. Jednak po złożeniu rychło zauważamy, że dopasowany już obraz nie przedstawia wszystkiego, co nas interesuje. Jest wycinkiem jakiejś większej całości, której w dalszym ciągu nie ogarniamy. Jednym słowem – i tak źle, i tak niedobrze.
Zasada horacjańskiego złotego środka to pobożne życzenie. Życia nie wystarczy, by go zlokalizować w sposób nie budzący wątpliwości, a co dopiero potem wdrożyć. Kto w swym życiu nie zbliżył się do żadnej kobiety, niewiele o nich wie. Tyle, co napisano w książkach. Atoli czy ta, tworzona przez mężczyzn w patriarchacie, często mizoginiczna literatura, może mieć jakąś wartość poznawczą bez konfrontacji z życiem?
Z drugiego końca: kto zalicza całe mrowie kobiet, ten siłą rzeczy poznaje je powierzchownie i także niczego istotnego o niech wiedzieć nie będzie. Zdaje się, że najlepszym wyjściem jest znać ich niezbyt wiele, ale za to przenikliwie. Trochę to bliżej mitycznego złotego środka. Książki są w tym przydatne, a może nawet niezbędne, bo poprzedzają doświadczenie wstępną konstrukcją, bez której spostrzeżenia i doznania byłyby jedynie trudnym do pojęcia, chaotycznym skłębieniem wrażeń.
Erudycja, będąc nawet zbiorem sądów prawdziwych, może jednocześnie być zbiorem sądów bezużytecznych. Nie w liczebności zbioru jego potęga, lecz w umiejętności (a to już mieści się poza erudycją) wydobycia z nich sensu. Nie ten mądry, kto wie, ile kotów miał Hemingway, tylko ten, kto wytłumaczy, jaki one miały wpływ na twórczość noblisty. Uprzedzę tu złośliwość tego erudyty od kotów, i jego ewentualną odpowiedź – „wielki” – uznam za sztubacki wybieg, odpędzający problem niczego nie wyjaśniając.
Obejrzałem swego czasu filmowy dokument, prezentujący osobnika, który uczynił profesję z udziału w licznych teleturniejach, w których trzeba się popisać wiedzą. Obdarzony przez naturę pamięcią wybitną, jeszcze bardziej ją wykształcił, wlewając w siebie oceany rozmaitych leksykonów. W telewizyjnym wywiadzie przedstawiono go na tle zgromadzonych niezliczonych książek, głównie słowników i encyklopedii. Rodzi sie w ten sposób erudycja krzyżówkowa, którą można by też nazwać słówkową. Szeroka niezmiernie, lecz przydatna wąsko. bo tylko na okazje quizów, testów i teleturniejów. No i do popisywania się przed snobami.
Karierę zaczął od pamiętnej „Wielkiej Gry”, którą na ogół wygrywał. Potem obstawiał wszystkie możliwe game shows, z których przeważnie unosił główną wygraną. Po pewnym czasie stacje komercyjne przestały go do gier dopuszczać pod pretekstem, że się widzom opatrzył; znudziło im się jego nieustanne wygrywanie i oglądalność jego osoby drastycznie spadła. Na koniec postawiły mu szlaban kanały publiczne i w ten sposób stał się bezrobotnym. Z wykształcenia jest „niedokończonym” filozofem i nikt go nie chce zatrudnić, uważając, że jego zawodowe kwalifikacje nie są do niczego przydatne, a mogą nawet wadzić – pracodawcy nie chcieliby w przyszłości nieustannie zwracać mu uwagę: ty tu nie filozofuj, tylko bierz się do roboty!
Fakt zaniechania studiów (nie jest nam wiadomo, czy to on, czy one jego porzuciły) także jest defektem w staraniu o pracę, bo wskazuje nie tyle na niedostatek wiedzy (i tak, jak ustaliliśmy, zbędnej), ile na cechę charakteru – brak wytrwałości w realizowaniu wszelkich zadań.
Widzę dla niego miejsce w punkcie informacyjnym, tylko wątpię, czy miałby z tego jakąś satysfakcję. Praca nie przynosiłaby zysków porównywalnych z nagrodami w teleturniejach ani też nie zaspakajałaby złudzenia ulotnej sławy i popularności, jaką wielu czerpie z pokazania się w TV. Ponadto w epoce smartfonów…? To prawda, że te mini komputerki nie umieją odpowiedzieć na pytanie o istotę bytu, czyli o co w tym wszystkim chodzi, ale czy on by potrafił? A jeśli nawet – czy punkt informacyjny jest właściwym miejscem do objaśniania zagadek istnienia?
Jego przypadek skłania do refleksji nad wartością wiedzy będącej ogromnym zbiorem informacji, których jedynym możliwym ładem wydaje się być tylko porządek alfabetyczny.
Na koniec, jeszcze jeden przypadek erudycji nie tyle zbędnej, ile szkodliwej.
Czy człowiek, który posiadł znajomość zebranych z całego świata etnicznych metod leczenia, całą sekretną wiedzę magów i szamanów wszystkich epok i kontynentów, byłby skutecznym uzdrowicielem? Jest wielu chętnych, którzy karmią się złudzeniami kupionymi od swych szarlatanów.
Jeśli ktoś używa słów znanych tylko wąskiemu gronu miłośników ezoterycznych dziedzin, wydaje się niezbyt inteligentny gdyby założyć, że celem każdej mowy jest objaśnienie, przybliżenie problemu i w konsekwencji porozumienie. Założenie to okazuje się błędne, a on zaś inteligentny, bowiem interesem współczesnego szamana jest właśnie zatarcie znaczeń przez utopienie ich w morzu słów obcych i symboli niejasnych, znanych tylko im, czyli wtajemniczonym, którym ich wyznawcy przypisują miano guru. Wiedza tajemna, niedostępna laikom, to forma władzy, dlatego zazdrośnie jej strzegą. Pomysłodawcy i beneficjenci wiedzy ezoterycznej karmią pospólstwo pojęciami niemającymi odniesienia do rzeczywistości, np. „dobrą energią” pozyskiwaną rzekomo przez praktyki medytacyjne. Pojęć w dziedzinie okultyzmu jest niezmiernie wiele, a wszystkie zasadzają się na pozornym istnieniu w przyrodzie sił ukrytych przed ludzkim rozumem. Ukrytych przed oczami licznych profanów, lecz widocznych dla wybrańców. Oni, w roli prometejskich dobroczyńców, nie zdradzając jednak tajemnic warsztatu, używają swej wiedzy jako: radiesteci przy pomocy wahadełek, jasnowidze, bioenergoterapeuci, spirytyści i wróżbici. Ich, widoczny jak na dłoni interes, zasadza się na rzeszy wiernych, nieobjętych łaską gnozy.
Skąd tak powszechna wiara w moce pozarozumowe i poza doświadczalne (w sensie naukowym)?… nie umiem odpowiedzieć, ale domyślam się, że nie jest to wymysł współczesny, ani nawet próba reaktywowania odwiecznej magii, bo ona nigdy nas nie opuściła; zrodzona jeszcze przed nauką, nigdy nie umarła.
W rezultacie przechodzimy nieuważnie i tym samym obojętnie obok prawdziwych zagadek życia, kierując swą uwagę ku łamigłówkom urojonym. Zagadki rzeczywistości nie są łatwe do rozwikłania, a często ich rozwiązanie wydaje się nieosiągalne, lecz już zauważenie ich, czyli postawienie pytań, zakreśla przynajmniej granice naszej niepojętności. Z czymś określonym i zlokalizowanym choćby w przybliżeniu, łatwiej się zmagać. Nie wykluczam przy tym posługiwania się metaforą, czyli językiem baśni, jak to czynią artyści, lecz powinno się to czytelnie odnosić do faktyczności.
Literalne, prezentowane społecznie i czytelne myślenie, jest zjawiskiem nieczęstym. Pamiętajmy, że myślenie nie ma nic wspólnego z wyrażaniem sądów. Można bowiem (i całkiem tego sporo) wyrażać sądy bezmyślne, czyli myśleniem niepoprzedzone. Myślenie, to proces, a nie konkluzja.

Czesław Kabala