O eseju / Czesław Kabala

0
463
Czy niemal wszystko co się napisze, a co nie jest wypracowaniem, fraszką, urzędowym curriculum vitae, aforyzmem, listem, podaniem, poematem, można sobie nazwać esejem? Esej jest słowem pojemnym i przy tym niejasnym tak, że na ogół godzimy się z wolą autora, jak swoje pisanie nazwie. Esej przeniknął do epickich podgatunków literackich i spotyka się go w powieściach, a także w nowelach, wspomnieniach i niektórych dziennikach. Ciekawe, że swym modelowym wprost esejom Schopenhauer dał mylący tytuł Aforyzmy (i może dlatego w katalogach eseistów nie występuje). Także Paradoks o aktorze i bliźniacze utwory Denisa Diderota nie noszą podtytułu Eseje. Andrzej Bobkowski nazwał swoje wspomnienia skromnie szkicami, chociaż narracja przygodowa jest w nich przetykana pokaźnym esejem. Przypisanie tego miana opowiastkom Profesora Tutki Szaniawskiego, byłoby krokiem zbyt dalekim, chociaż refleksja pobudzona czy to żartem, czy tonem serio, jest tak samo poważna – co zaś pobudza refleksję, bliskie jest esejowi. Oscar Wilde swoje świetne eseje (a może wydawca?) pomieścił w jednym tomie z opowiadaniami, bajkami i poematami prozą. Aż dziwne, że nie odnalazłem go w wykazach eseistów. Internetowy spis eseistów polskich liczy ponad 130 autorów, obejmując okres nie dość precyzyjnie określony. Pobieżnie spojrzawszy sądziłem, że dotyczy autorów, którzy przeżyli wojnę, lecz zaraz ujrzałem na liście Stanisława Brzozowskiego i Wacława Nałkowskiego. Ponadto wybór trochę mnie dziwi. Słusznie jest w nim Andrzej Bobkowski, Józef Czapski, Paweł Hertz, lecz skoro jest Jasienica, to brakuje Kapuścińskiego, którego pisanina jest esejem w stylu reportażu. Unanie tego usunęłoby wreszcie zarzuty pod jego adresem o rozmijanie się z faktami (eseiście wolno więcej). Mamy w zbiorze Jerzego Stempowskiego, Konstantego Puzynę, Adolfa Rudnickiego (Niebieskie kartki), godnego uwagi współczesnego Michała Pawła Markowskiego, a za to brakuje Jana Gondowicza i Michała Głowińskiego. Brakuje także Boya Żeleńskiego, o którym ktoś powiedział, że stworzył osobny wzorzec eseju, bliski felietonowi, wolny od nadmiaru erudycji (!).
A w ogóle wykaz obejmuje też pisarzy, których bym w nim nie umieścił. To ukazuje, jak niejasne są kryteria eseju.
Nie godzę się na takie aż rozchwianie znaczeń, bo w końcu gdy coś oznacza niemal wszystko, to tym samym nie oznacza prawie nic. Odczuwam potrzebę zdefiniowania dla siebie pojęć zbyt swobodnie fruwających. Zdaję sobie sprawę, że definicje niczego nie objaśniają, a jedynie lokalizują. Są tylko gwoździami, na których rozwieszamy prowizorycznie sens, aby go w trakcie rozważań zupełnie nie zgubić. Definicje jedynie lokalizują, więc ogólnie zorientowanym są zbędne. Oni przecież nie pomylą pojęcia „esej” z gatunkiem herbaty, tytułem na dworze perskim, czy kastratem tatarskim, a esejów z pejsami, sankami lapońskimi, czy chińskimi hajdawerami.
Esej jest próbą rozwinięcia własnego, czyli odrębnego sądu o sprawach niebagatelnych; o zjawiskach długotrwałych, trwających dłużej niż sezonowy zbiór truskawek albo nawet kadencja jakiegoś prezydenta. Takie błahostki zostawia się felietonistom. Może dlatego niektórzy nazywają felietony Boya esejami, że mimo upływu czasu nie utraciły ważkości.
Esej może się wypowiadać o modzie, lecz sam nie powinien jej podlegać. Jest bowiem niezawisły i ma ambicje mówić językiem trwalszym od jakiejś mody i o sprawach, które nie przeminą wraz z modą.
Wiele esejów odnosi sie do problemów moralnych, lecz nie w tonie nakazowym. Poddają pod rozwagę propozycję wspartą argumentami, a nie dogmatami. Esej nie musi puentować się dobitnym morałem, a w ogóle – częściej jest znakiem zapytania niż konkluzją. A to dlatego, że esej (co zawiera się w jego nazwie) jest notowaniem rozmyślań w ich trakcie. Jest jedym z niewielu gatunków, które nie tracą na braku zakończenia lub przerwaniu wątku, bowiem niedokończoność zawiera w swym duchu. Powiedziałbym patetycznie, że przypomina życie, które na ogół jest także wątkiem przerwanym. Albo poważną rozmowę na peronie, którą ucina odjazd pociągu. Zauważcie, że rzadko kiedy powraca się w rozmowach do zarzuconych niegdyś tematów. Prawdę mówiąc, najważniejsze tematy ulatniają się bezpowrotnie.
Wytykać kompozycji eseju nieuporządkowanie i brak zakończenia, to tak samo jak kwestionować wartość życia dlatego, że przebiegło nie dość konsekwentnie, czyli nie po naszej, lub jeszcze gorzej, cudzej myśli.
Można by sądzić, że pisanie eseju jest dyktowane bezczelnością lub, łagodniej ujmując, niezasadnym przekonaniem o wartości tego, co piszącemu przychodzi do głowy. Nic bardziej mylnego – nazwa podgatunku, wymyślona przez Montaigne’a, zawiera w sobie skromność, a on sam we wstępie wyjaśnia genezę swoich essays:
Otoć, czytelniku, książka pisana w dobrej wierze. Ostrzega cię od początku, iż nie zamierzyłem w niej sobie żadnego celu, prócz domowego i prywatnego. Gdybym pisał po to, aby się zabiegać o łaskę świata, byłbym się lepiej przystroił i przedstawiłbym się w wystudiowanym chodzie.
Czy te słowa są wyrazem kokieteryjnej asekuracji, co by się potwierdzało w ostatnim zdaniu przedmowy autora: (…) ja sam jestem materią mej książki i nie ma racji, abyś miał używać swego wczasu na tak letki (pisownia przekładu) i błahy przedmiot.
Na marginesie: „letki” to skutek zbędnej (moim zdaniem) archaizacji przez tłumacza, a jest tego dużo, co nie ułatwia lektury i niepotrzebnie wydłuża i tak obszerne przypisy. W przedmowie z roku 1915, Boy pisze: Montaigne wnosi skwapliwie dymisję z krzesła radzieckiego (!). Takim przymiotnikiem nazwał tłumacz miejsce w trybunale sądowym, zanim nastał Związek Sowiecki nazywany w PRL-u „Radzieckim”. Może to wbrew zasadom, lecz jestem zwolennikiem „poprawiania” starych tekstów przez użycie współczesnej polszczyzny. Przynajmniej w wydaniach popularnych.
Czy naprawdę autor Essays umiałby się lepiej „przedstawić” – tego nie sposób rozstrzygać, gdyż poza Próbami niczego innego nie napisał. Nie jest to zresztą istotne, bo i tak został zaliczony do grona filozofów, chociaż według kryteriów np. niemieckich, nie stworzywszy uporządkowanego systemu, nie spełnia warunków.
Znamienne, że tworząc je przez całe niemal życie, pisze eseje coraz dłuższe. Z trzech równej objętości ksiąg (po około 300 stron każda): pierwsza zawiera 57 rozdziałów, druga 37, a trzecia tylko 13.
Drugim, który kilkanaście lat później użył określenia ESSAYS, był Francis Bacon. Wystarczy zajrzeć do ich spisu treści, aby ocenić powagę tematyki: trzy pierwsze mają tytuły: O prawdzie, O śmierci, O jedności w religii. Wszystkich jest 59. Od monaigne’owskich są znacznie krótsze i przypominają rozwinięte aforyzmy. Rzadziej przetykane anegdotą, są próbą uściślania powszechnie używanych pojęć.
Zarówno eseje Montaigne’a, jak i Bacona, są świetną ilustracją renesansowego rozumu, który się właśnie rodzi, i równie dobrze znoszą próbę czasu, skłaniając także dzisiaj do własnej refleksji. Jednym słowem zawierają istotę eseju.
Tu dla wytchnienia (!) i przez ciekawość zajrzałem do Wikipedii. W samą porę, bo to, nad czym (pociągnięty tematem) zamierzałem się męczyć zostało już dobrze napisane. W pełni się zgodziłem z definicją eseju a także z obszernym rozwinięciem pojęcia. Przeczytałem też wprowadzenie Wojciecha Głowali na ten temat, a także artykuł Piotra Śniedziewskiego Nieistniejący gatunek, a pęd wytraciłem dopiero w połowie rozprawy Bogny Choińskiej Esej jako następstwo pesymizmu teoriopoznawczego. Utknąłem, bo choć temat ciekawy, to ujęty w ciężkim akademickim stylu. Jak odpocznę – dokończę.
Nie porywają mnie skrupulanci, dzielący pisane rzeczy na rodzaje gatunki i podgatunki, bo niewiele się po takiej buchalterii spodziewam. Przypinanie etykietek, to największa pomyłka humanistyki poczynając od XIX wieku, chociaż prawdę mówiąc taksonomię zainaugurowali starożytni. Niechby systematyka była sobie w tle, ukryta jak szkielet czy układ krwionośny, ale niestety, w większości akademickich podręcznikow wydaje się być nie tylko porządkującym, lecz głównym nurtem, duchem, czyli istotą wywodu.
Jeśli nieznany nam obraz ktoś przyporządkuje jakiemuś -izmowi, wcale nam to owego obrazu nie ukaże. Z kolei, jeśli obejrzymy obraz, to żeden -izm nie jest mu już potrzebny. To dotyczy wszelkich dziedzin sztuki.
Cóż bowiem widzimy w wyobraźni, gdy ktoś określa obraz mianem: postimpresjonizmu, ekspresjonizmu, nabizmu, kapizmu, czy jeszcze inaczej? Co usłyszymy, gdy ktoś zakwalifikuje kompozytora do gromady klasyków wiedeńskich, dodekafonistów, albo nazwie jego kompozycje muzyką baroku, stylem galant, neoromantyzmem, neoklasycyzmem, czy ogólnie awangardą? Wyliczenie podgatunków jazzu i rocka byłoby długą (i zbędną) listą. Na przykład określenie swing niewiele mi mówi wobec mnogości utworów z pogranicza stylów.
Zapewne w -izmach każdy wyobrazi sobie konkretne obrazy jakiegoś malarza, lub usłyszy wybranego kompozytora, przypisując im typowość. W każdym przypadku będą to różne obrazy i utwory, albo jakiś mętny ogląd całości, czyli galimatias. Czy coś odgrywa się w naszej duszy na dźwięk nazw kierunków artystycznych? Są one tylko naprowadzającą wskazówką, pożyteczną w sklepach muzycznych, bibliotekach i w katalogach malarskich, ułatwiająca wyszukanie autora, o którego nam chodzi. Nazwy porządkujące nie wnoszą jednak żadnego rozumienia i żadnych doznań.
Obrazy należy oglądać, muzyki należy słuchać, zaś literaturę czytać. Tej ostatniej można także słuchać w radiu w wykonaniu aktora, lecz ja opowiadam się za osobistym czytaniem. Każde wykonanie jest bowiem nieuniknioną interpretacją, co w jakimś stopniu ukierunkowuje i ogranicza moją własną.
Wiele się znajdzie argumentów za słowem żywym, recytowanym, a fani tego sposobu powołają się na Homera i nawet użyją argumentu pierwotności, a więc wyższości słowa mówionego nad pisanym. Zważyć jednak należy, że nikt z argumentujacych nie wiedziałby nic o Homerze ani Sokratesie, gdyby ich ktoś nie raczył spisać. Pewnym szkopułem jest zaufanie, czy zrobił to rzetelnie, jednak chcąc nie chcąc musimy się zgodzić na przybliżenie wiedząc, że jego wierność na zawsze pozostanie tajemnicą. Czy wielka to strata zważywszy, że większość dzieł znamy z przekładów, a więc także z drugiej ręki?
Zbyt wiele słyszałem aktorskich interpretacji poezji lub prozy, nadmiernie ingerujących w materię dzieła. Dotyczy to także teatralnych inscenizacji dramatów. Miałem zwyczaj (o ile się dało) przeczytać je przed obejrzeniem. Zauważyłem, że dobry spektakl to taki, który przebija moją wizję, zaś zły to ten, który się z nią kompletnie rozmija. Jeśli czytałem dramaty (a całkiem tego sporo) to wyłącznie przed wizytą w teatrze, bowiem po przedstawieniu nie miałem już na to ochoty. Należę do większości, czyli wybieram drogę najmniejszego oporu. Widowiska są mniej uciążliwe od lektury, a ponadto zawiera się w nich czynnik niezwykle istotny – poczucie społecznej więzi. Każdemu uczestnikowi zbiorowego, emocjonalnego odbioru sztuki objawia się, że nie jest samotny.
Starzenie się polega u mnie chyba i na tym, że owo uczucie więzi potwierdza się coraz słabiej. Z lenistwa (kosztem zdrowia) stałem się domatorem, dlatego więcej czytam niż oglądam – trochę to tylko trudniejsze, ale za to tańsze, szybsze i wygodniejsze. Przestałem chodzić do kina i chyba przestanę do teatru, skoro zbyt często moje doznania rozmijają się z doznaniami widowni. Rozdźwięk bardziej uwidocznia się na komediach niż na melodramatach – wszak rechot jest głośniejszy od chlipania.
Na komedii zaśmieję się czasem w miejscu, które okazuje się niewłaściwe, gdyż pozostali zachowują milczenie; mój odosobniony śmiech na tle obojętnej ciszy trochę mnie żenuje. Często, gdy sala zrywa boki, milczę wstydliwie mając nadzieję (chyba słuszną), że mój brak reakcji nie zostanie zauważony. Najwyraźniej rozmijam się z resztą widowni. Z oklaskami też coś nie tak: nie klaszczę, jeśli mnie jakaś podnieta do tego nie skłoni. Gdzież te czasy, kiedy publika reagowała spontanicznie, a brawa były jednym ze środków żywiołowej oceny, obok wyzwisk, gwizdów i rzucaniem w aktorów ogryzkami po jabłkach. Uniform poprawności tego zabrania. Dzisiaj zresztą „wyklaskać aktora” znaczy okazać mu dezaprobatę, zaś gwizdy są wyrazem entuzjastycznego podziwu, może jeszcze nie w teatrze, ale tylko czekać. Rozmijając się z żywą widownią, wybrałem więc oglądanie sztuk w telewizji, co przy wyobrażonej widowni pozwala mi podtrzymać wiotkie złudzenie, że jednak nie jestem sam.
Wracając do eseju. Zgadzałem się ze wszystkim, co o nim dzisiaj przeczytałem. Akceptowałem wszystko tak bardzo, że ta lektura nieco mnie znużyła. Szukając rozrywki, zajrzałem nawet do poradników typu: jak napisać esej. I z nimi także się zgadzałem, stwierdzając jednocześnie ich znikomą przydatność. Są w nich wskazówki typu: bądź zwięzły i jasny w myśleniu, bądź oryginalny, nie odchodź od tematu (?). Ale też są rady rozbieżne: autor eseju nie jest skrępowany wymogami formy, i zaraz: esej charakteryzuje się dbałością o przekaz. I jeszcze na koniec: wykorzystaj fakt, że w eseju praktycznie wszystkie chwyty sa dozwolone.
Są też porady bałamutne: Pisz w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Używaj sformułowań: „Moim zdaniem…”, „Uważam, że…”, „Według mojej opinii…”, świadczą one o pokorze autora co jest pożądane. Hmm… zastanowiłem się, czy szkodliwość takich porad nie powinna być karana, choćby mandatem. Oczywiście że nie, bo strach pomyśleć, kto miałby o tej szkodliwości orzekać?
Jak to w Necie, jest tych porad co niemiara i, jak zwykle, tyle w nich sprzeczności, że w sumie mogą tylko sparaliżować. Przy okazji, dowiedziałem się z komentarzy błagających o pomoc (?) w napisaniu eseju, że stał się on obowiązkowym sprawdzianem szkolnej nauki, to znaczy pomylono go z wypracowaniem bądź referatem. Pisanie eseju na zamówiony temat dałoby się jeszcze znieść (warunkiem niezbędnym jest jednak, że zadany temat nas kręci), ale już na pewno nie można go stworzyć pod presją oceny, gdyż zagraża to jego istotnemu walorowi – swobodzie formalnej i poglądowej.
Po tym wszystkim straciłem chęć drążenia tematu na własną rękę, bo co mi z tego, że wysilając się napiszę to, co już zostało napisane? Odkrywanie odkrytego nie jest zupełnie bezowocne, lecz korzyść z tego wyłącznie prywatna, treningowa.
Mogę tylko dorzucić swoje trzy grosze:
Esej wyrasta z przekory i ze sceptycznego ducha. Jego słowa przychodzą, kiedy to, co się widzi, osądza się odmiennie od utartych przekonań i ma się odwagę to swoje votum separatum wyrazić. Esej nie przynosi odpowiedzi, a tylko pobudza myślenie (o tym było), prowokuje do samodzielności. W tym sensie jest odkrywaniem siebie, a nie wszystkich stać na taką ekshibicję.
W eseju widzę gatunek przyszłości. Świadomość nasza przechodzi obecnie przyspieszony proces doroślenia. Nie wiem, czy dotyczy to całej populacji, czy jakiegoś procenta. Dawne i niedawne opowieści zostaną tylko świadectwem minionego stanu umysłu, interesujące wyłącznie pasjonatów przemian mentalnych. Nie bedą nas rozgrzewać. Co najwyżej budzić gasnącą ciekawość, jak dziś greckie lub inne mity.
Wspominam młodzieńczy czas, gdy postaci z powieści były bardziej wyraziste i pełniejsze, od otaczających mnie ludzi. Niegdyś pisarze wiedli mnie na oceany, do dżungli, albo w labirynty wielkich miast. Dzisiaj jestem nieodparcie świadomy, że wszelkie wybryki pisarskiej wyobraźni preparuje się w zaciszu gabinetów, a jeszcze dokładniej w mózgu piszącego. Porywające i mrożące krew w żyłach peregrynacje lub rozgrzewające krew w żyłach przygody miłosne, spisywane są w ciepłych kapciach i przytulnym, miękkim szlafroku. Opisy kaźni i głodu udają się najlepiej po sutym obiedzie. Widok redaktora wojennego zdmuchującego pył bitewny z pisanej na kolanie relacji, to kiczowate, holywoodzkie wyobrażenie.
Fabularne bajania zastąpi rozmowa. Taką rozmową jest esej.
Sens ujawnia się także przez zaprzeczenie, dlatego dobrze jest powiedzieć sobie, czym esej nie jest. A więc nie jest patchworkiem, kompilacją zapożyczonej erudycji, ani plotkarskim ujawnieniem rzeczy nieistotnych. Ani popisywaniem się ezoteryczną wiedzą, której autor nie raczy objaśnić, wskazać do niej dostępu lub, co gorsza, sam jej nie rozumie.
Esej lubi cytować, lecz nie na pokaz żeby dodać sobie prestiżu, a tylko by nawiązawszy do innych rozszerzyć sens własnych myśli. Należy w tym zachować umiar, by cytatów nie było więcej od osobistych sądów. Aby nie sprawiać wrażenia, że się kimś wyręczamy bądź, że niezdolni do wyrażenia suwerennego sadu skrywamy się za cudzym, generując niemal plagiat.
A w ogóle – lepszy lotny felieton od nudnego eseju. Opinia to jednak skrajnie subiektywna, jako że każdego nudzi co innego i nie ma nic mniej określonego (to znaczy poddającego się objaśnieniu) od nudy.
Czesław Kabala