O szkole – osobiście / Piotr Kotlarz „

0
651

Już kilkakrotnie na łamach naszej gazety zabierałem głos na temat wprowadzanej przez obecny w Polsce rząd reformy oświaty. Pisząc po raz kolejny na pewno musiałbym powtórzyć niektóre argumenty. Chcąc tego uniknąć postanowiłem napisać tym razem o szkole od siebie, z perspektywy własnych doświadczeń, a poznałem ją z obu stron w różnych okolicznościach.

Niewiele pamiętamy z wczesnego dzieciństwa, ja jednak pamiętam doskonale o tym, że marzyłem o szkole, naprawdę chciałem się uczyć. Szybko jednak ja i szkoła wzajemnie się znienawidziliśmy. Na własnej skórze doświadczyłem, co to znaczy być tzw. synem prywaciarza, wrogiem systemu w zideologizowanej szkole. Tak, takimi były wówczas (choć kształciłem się już w okresie znacznie łagodniejszej dyktatury, bo od drugiej połowy lat pięćdziesiątych) polskie szkoły, których celem miało być rzekome wykształcenie socjalistycznego obywatela. Z powodu klasowego pochodzenia (w liceum) oczywiście nie przyjęto mnie do ZMSu (Związku Młodzieży Socjalistycznej), co nie przeszkadzało, że z inicjatywy wciąż wstawionego emerytowanego wojskowego, nauczyciela przedmiotu zwanego Przysposobieniem Obronnym, zostałem przewodniczącym szkolnego kola LOK (Ligii Obrony Kraju).  Mój bunt przeciwko takiej szkole doprowadził do tego, że starałem się być od niej jak najdalej. Rekordowy szkolny wagarowicz już od klasy czwartej szkoły podstawowej, w której miałem pierwszą poprawkę. Z zajęć praktycznych. Pamiętam, że nawet w czasie wakacji wymagane na poprawkę przedmioty wykonali moi starsi brata, a zaniosła mama. Dziś już nie potrafię sobie przypomnieć,  z jakiego powodu aż tak nie lubiłem tamtej nauczycielki?  Poprawki miałem stale. Pamiętam, że później świadectwo w terminie dostałem tylko w klasie siódmej i dziesiątej. Miałem jednak szczęście, zwróciły na mnie uwagę dwie inne nauczycielki. Historii w szkole podstawowej i pani profesor Zofia Budrewicz nauczycielka języka polskiego w liceum. Ta druga mimo tego, że będąc dyslektykiem i mając dysgrafię (pojęcia te były wówczas nieznane) robiłem ogromną ilość błędów ortograficznych. Już wówczas miałem alergię na trawy, co w okresie późnowiosennym powodowało znaczną senność i osłabienie i niewątpliwie musiało odbijać się na mojej percepcji. O alergii też wówczas nikt w Polsce jeszcze nie słyszał (leczono ją przy pomocy lamp, którymi zasuszano płyn w zatokach powodując zapewne dalsze schorzenia). Zdolny myślący, ale leń śmierdzący takimi słowami raz po raz określała mnie pani profesor. Była to już wiekowa pani, przedwojenny pedagog, ze znanej rodziny polskich polonistów, siostra słynnego podróżnika – Olgiedra Budrewicza. Miałem wielkie szczęście. W ramach polityki władz ówczesnego systemu klasowo obca pani profesor mogła znaleźć zatrudnienie tylko szkole w peryferyjnej dzielnicy Gdańska, do której mimo podeszłego już wieku dojeżdżała aż z Sopotu, i ja – syn prywaciarza – nie mogłem być przecież przyjęty do jakiegoś renomowanego liceum.  Moje drogi i droga pani profesor spotkały się. Nie wiem, z jakiego powodu pani profesor wybrała właśnie mnie, jako jednego z dwóch swoich uczniów, którym swoim zwyczajem udzielała nieodpłatnych lekcji w swoim mieszkaniu przy Monte Casino w Sopocie. Przez trzy lata dojeżdżałem tam raz w tygodniu na te dodatkowe zajęcia.

Nie wyobrażałem sobie nie ukończenia szkoły, raz nawet (było to w klasie dziesiątej) po ostrym konflikcie z ojcem, wyrzucony z domu i po nocy na dworcu, jednak rano udałem się do szkoły. Ojciec znalazł mnie w szkole. Nie przeprosił mnie wprawdzie (wina w konflikcie była po jego stronie), ale stwierdził: niech będzie po staremu.  Dobrze – odpowiedziałem. Ukończyłem liceum. O pani profesor Zofii Budrewicz pamiętałem i pamiętam. Zadedykowałem jej pierwszy tomik opowiadań i ważną dla mnie książkę – monografię historii  światowej dramaturgii.

Mój kolejny kontakt ze szkołą miał miejsce już po studiach. Nie planowałem wprawdzie, by zostać nauczycielem. Ukończyłem studia na wydziale historii, wybierając jako specjalizację muzealnictwo. Kolejną pedagogiczną zrobiłem już po kilku latach pracy w szkole. Byłem człowiekiem dość przedsiębiorczym i prowadziłem różne prywatne interesy.  Od wytwarzania i sprzedawania koralików na ulicy Długiej w Gdańsku, przez kaletnictwo (dzięki pomocy mamy mam nawet w tym zawodzie dyplom mistrzowski), aż do renowacji mebli.

A jednak coś mnie do szkoły ciągnęło, nawet prowadząc firmy brałem w szkołach choćby pół etatu. Czasami pracowałem w nich – w czasie przerw między kolejnymi biznesami – na pełen etat, a raz nawet (na prośbę dyrektora Technikum Łączności w Gdańsku, kolegi mojego ojca) na półtora etatu, łącząc tę pracę z pracą w Liceum w Pruszczu.  O pracę nauczyciela aż do końca dwudziestego wieku w naszym kraju nie było trudno. To nie etatów wówczas brakowało, lecz nauczycieli. Raz nawet, w połowie lat osiemdziesiątych, dostałem pracę nauczyciela na jednej z żuławskich wsi wraz z ładnym dwupokojowym mieszkaniem w tzw. domu nauczyciela już trzeciego września.

Wędrowałem po szkołach i prowadziłem różne tzw. biznesy gdyż cały czas realizowałem własny program rozwoju intelektualnego, który wymagał pewnych nakładów. Miałem ponadto córkę, której wychowaniu musiałem poświęcić sporo czasu.

Nie były to łatwe lata, płace w szkolnictwie były bardzo niskie i pozostając tylko w szkole na pewno nie mógłbym zarobić na mieszkanie, książki.

Jakim byłem nauczycielem?  Myślę, że całkiem niezłym. Idąc śladami profesor Budrewicz sam również często dawałem uczniom darmowe lekcje pozaszkolne. Mając własne negatywne doświadczenia traktowałem uczniów bardzo ulgowo. Moja skala ocen praktycznie nie obejmowała oceny niedostatecznej. Pod koniec, gdy czułem się już intelektualnie bardzo pewnie w jednym z liceów w kilku klasach (mimo oburzenia części koleżanek)  przez dwa lata postawiłem tylko szóstki, piątki i po kilka czwórek. Stawiana ocena powinna być bodźcem do pracy, zachęcać do niej, na pewno nie powinna służyć ocenianiu, wartościowaniu ucznia, tym bardziej jego dyscyplinowaniu.   Prowadziłem zajęcia dodatkowe. Moją pasją było rozwijanie kreatywnych zdolności młodzieży. Zwłaszcza teatr szkolny. Napisałem nawet w tym celu podręcznik dla młodzieży licealnej „Sztuka dramaturgii”.

O pierwszym etapie moich kontaktów ze szkołą (poza nielicznymi epizodami, jak choćby wspomniana pomoc pani profesor Zofii Budrewicz) wolę nie pamiętać.

Drugi prawie w całości wspominam z przyjemnością, choć bywały różne chwile. Piszę prawie, gdyż obraz tych wspomnień zaciemnia mi ostatni rok.

Praca w szkole nie była moim zajęciem podstawowym, ale z upływem czasu nazbierałem w niej ponad osiemnaście lat stażu i zorientowałem się, że mogę uzyskać wcześniejszą „nauczycielską” emeryturę. [Nadmienię tu od razu, że mój zamiar się nie powiódł, gdyż rząd PO-PSL Tuska wzorem poprzednich władz naszego kraju widział tylko jedną drogę reform – przez szukanie drobnych w naszych kieszeniach, przez ograniczanie kolejnych uzyskanych przez nas wcześniej uprawnień. Solą w oku tego rządu i dziś troszczących się o los polskiej szkoły dziennikarzy głównie z kręgu „Gazety Wyborczej”  była Karta Nauczyciela. Postanowiono wśród innych ograniczeń zmienić również przepisy uprawniające do wcześniejszej emerytury i nie wliczać do stażu nauczycielskiego wcześniejszej pracy na pół etatu.  Takiego stażu miałem sześć lat. Moje plany upadły. Na niecałe dwa lata przed końcem mojego z rządem naszego państwa kontraktu postanowiono zmienić jego zasady. Podobnie odnośnie do ustawowej emerytury. Tu również na trzy lata przed upływem mojej wcześniejszej z państwem umowy zmieniono zasady. Jakoś żaden Trybunał nie stwierdzał wówczas kwestii naruszania moich praw nabytych. Co innego, gdy chodziło o emerytury byłych esbeków, tych Trybunał bronił jak niepodległości.]

Wracając do tematu, chcąc uzyskać wymagany staż (a od początku obecnego wieku o pracę nauczyciela, jak zresztą o każdą, było już bardzo trudno) podjąłem pracę w gimnazjum (wcześniej uczyłem głównie w liceach). Pracowałem w nim tylko rok i pozostał po nim tylko niesmak. Czułem niespełnienie. Wprawdzie kilka lat później spotkałem przypadkowo jedną z uczennic tej szkoły, która studiowała już wówczas na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku i która miło wspominała moje lekcje, nie zmienia to jednak faktu, że praca ta nie dala mi żadnej satysfakcji. Oczywiście, podobnie jak i inni nauczyciele nie zrealizowałem do końca wymaganego programu mojego przedmiotu. Było to niemożliwe z braku przeznaczonego na to czasu. Zresztą znaczną część lekcji zajmowała mi praca wychowawcza. Na dydaktykę, kształtowanie umiejętności, kreatywności było go już bardzo mało. Do tego fatalne podręczniki.

Dziś minęło już sporo lat, prawie czterdzieści od zakończenia mojego pierwszego i ponad dziesięć od mojego drugiego rodzaju kontaktu ze szkołą. Uczyłem się przez cały czas. I w szkole i poza szkołą. I jako uczeń i jako nauczyciel i dziś zresztą też, gdyż uczymy się przez całe życie. Nie potrafię dziś stwierdzić, w jakim stopniu to moi pedagodzy, nauczyciele w szkołach czy na uniwersytetach, a w jakim stopniu ja sam, moja praca wpłynęły na mój rozwój intelektualny.

Sądzę, że już dziś osiągnąłem bardzo wiele. Dzięki pracy tysięcy godzin napisałem trzy wielkie, pierwsze w Polsce, monografie: „Teatr szkolny II Rzeczypospolitej”, „Historię polskiej dramaturgii” i „Historię dramaturgii światowej” (dziś jedną z nielicznych tego typu prac w świecie). Jestem pisarzem, dramaturgiem, dziennikarzem. Wciąż realizuję kolejne projekty. Piszę o tym nie po to, by się chwalić. Chcę tylko pokazać na własnym przykładzie, że na rozwój niektórych jednostek szkoła i tak wpływ ma niewielki. Liczą się raczej osobiste kontakty, pasje.

Dziś jednak w naszym kraju toczy się dyskusja nie o tym, jaki wpływ ma mieć szkoła na losy poszczególnych jednostek, lecz o systemie oświaty. O wpływie szkoły na całe społeczeństwo.

Przysłuchuję się toczącej się dyskusji. Jedna z elokwentnych posłanek partii noszącej nazwę „Nowoczesna ”, przeciwniczka obecnych reform mówi, że jest świetnie, że jakieś badania mówią „o cudzie polskiej edukacji”. Jej zdaniem wszelkie reformy w oświacie są niepotrzebne, to tylko wyrzucanie pieniędzy, próba ideologizacji szkoły, chaos.

    Ta reforma nie jest tak naprawdę reformą .Trzeba zmienić role rodziców, programy  (…) Zmiany są tylko formalne, nie ma głębokich zmian – stwierdza w porannej dyskusji poseł z partii  Kukiz 15.

Jest świetnie. Tak świetnie, że tylko w pierwszej połowie tego roku zamknięto w Polsce już ponad sto księgarni, że poziom czytelnictwa Polaków stawia nas na jednym z ostatnich miejsc w Europie. Tak świetnie, że dwie najlepsze polskie uczelnie w rankingu uczelni światowych spadły z czwartej do piątej setki.

    Nie jest dobrze. Więcej jest źle. Nie mamy najlepszych nauczycieli. Wielu trafiło do zawodu przypadkowo, wielu się w tej pracy czuje źle. Pracując nad moim doktoratem odnoszącym się głównie do okresu II Rzeczypospolitej miałem możność poznania czasopiśmiennictwa pedagogicznego tamtego okresu. Proszę mi wierzyć, dziś naprawdę daleko nam do tamtego poziomu. Teatr szkolny będący tematem tej pracy wprawdzie w szkołach istnieje, ale rozwija się tylko dzięki osobistej pracy niektórych nauczycieli, praktycznie pozostawionych w tym zakresie samym sobie.

W związku ze skróceniem czasu nauki na różnych etapach nauczania (trzy lata w gimnazjum i trzy lata w liceum) nauczyciele często pracują jednocześnie w dwóch, a nawet w trzech szkołach. Znam nauczyciela informatyki, który pracuje (po pół etatu) w liceum i gimnazjum. Jak w takim wypadku może nawiązać on bliższy kontakt z uczniami, z ich rodzicami? Jak znaleźć czas na samokształcenie, gdy dodatkowy czas zajmuje przemieszczanie się miedzy szkołami?

Poprzednia reforma, która o dziwo nie wzbudzała aż takich emocji, takiego sprzeciwu różnych środowisk, w tym mającego bronić interesów nauczycieli ZNP, doprowadziła do osłabienia relacji (choćby przez skrócenie czasu) uczeń-nauczyciel.

W wyniku tej reformy uczymy przyszłe pokolenia Polaków podstawowych umiejętności, na przykład czytania ze zrozumieniem, na którą to umiejętność powoływała się właśnie pani poseł z „Nowoczesnej”. Tu w testach uczniowie polskich gimnazjów dorównują uczniom gimnazjów z Finlandii.  Czytanie ze zrozumieniem instrukcji pralki, lub umowy o pracę.

Czy o takie społeczeństwo, w jakim będą żyć nasze dzieci i wnuki, jednak nam chodzi? Społeczeństwo pozbawione głębszych więzi społecznych i społeczeństwo potrafiące biegle odczytać instrukcje.

Marzę o społeczeństwie przyszłości będącym społeczeństwem ludzi twórczych, kreatywnych. Społeczeństwie będącym nie tylko odbiorcami, ale przede wszystkim twórcami kultury, nauki.

Jednostki, niezależnie od systemu i tak będą potrafiły zrealizować swoje pasje, dążenia. By jednak podnieść ogólny poziom całego społeczeństwa konieczne są reformy systemowe. Taką reformę wprowadza obecny rząd.

Uważam jej wprowadzenie za konieczne.

                                                        Piotr Kotlarz